Najwyższe góry świata. Wielki Szlak Himalajski pieszo
Najwyższe góry świata pieszo? Tak, to możliwe. Wielki Szlak Himalajski to idea międzynarodowej długodystansowej trasy pieszej pod najwyższymi szczytami na świecie w Nepalu, Indiach, Bhutanie i Pakistanie. To zapierające dech w piersiach krajobrazy i fascynująca kultura mieszkańców górskich dolin. Sam jego nepalski odcinek liczy 1700 km. Jako pierwsi Polacy przeszli go Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Para Polaków przeszła szlak w latach 2015-2016. Rok później wybrali się na wędrówkę w części indyjskiej, a teraz szykują kolejny etap. Tym razem w Pakistanie i Bhutanie.
Wirtualna Polska: Skąd pomysł, by przejść Wielki Szlak Himalajski?
Bartosz Malinowski: O Wielkim Szlaku Himalajskim dowiedziałem się w 2007 r. podczas przejścia Łuku Karpat. Jeden z napotkanych wędrowców wspomniał wtedy, że coś takiego ma powstać. Oficjalnie jednak szlak został otwarty w 2011 r. w ramach obchodów Światowego Roku Turystyki. Od tego czasu ta idea siedziała u mnie w głowie. Byłem w Himalajach kilka razy, aż w końcu zdecydowałem, aby zmierzyć się z Wielkim Szlakiem Himalajskim. Dowiedziałem się, że jest szansa na dofinansowanie tej wyprawy w ramach Memoriału Piotra Morawskiego "Miej odwagę". Przygotowania do niej były już mocno zaawansowane, zgłosiłem się, lecz nie udało mi się zdobyć środków. W międzyczasie, w 2014 r., moja żona Asia zdecydowała, że wybierze się na szlak ze mną.
Dużo osób przed wami wybrało się w tę trasę?
Jedną z kluczowych postaci związanych z Wielkim Szlakiem Himalajskim jest brytyjski podróżnik Robin Boustead. Nie przechodził on jednak całej trasy naraz. Podzielił ją na kilkanaście odcinków i robił je ze wsparciem całej obsługi: przewodników, tragarzy, kucharzy itd. My planowaliśmy przejście szlaku bez wsparcia, więc informacje od niego nie były dla nas wystarczające, choć kilka z nich przyczyniło się do naszego sukcesu. Poza tym przed nami była jedna wyprawa amerykańska – dziewczyna i dwóch chłopaków. Amerykanie robili trasę na sportowo, w jak najkrótszym czasie. Jednak informacje od nich były bardzo zdawkowe.
Długo przygotowywaliście się do wędrówki?
Półtora roku. Po pierwsze zbieraliśmy informacje na temat poszczególnych odcinków i możliwości przechodzenia między nimi. Zaczynaliśmy w północno-wschodniej części Himalajów nepalskich, czyli pod Kanczendzongą i dalej kierowaliśmy się na zachód przez Makalu, Khumbu, Rolwaling, Manaslu, Annapurnę, Dolpo, Rarę i Humlę. Była to wtedy wyprawa w dużym stopniu terra incognita.
Co było najtrudniejsze?
Jeszcze w 2014 r. informacji na temat przebiegu szlaku i jak to wszystko zorganizować po prostu nie było. Trochę błądziliśmy w poszukiwaniu danych. Idea długodystansowego szlaku w Nepalu dopiero gdzieś się tam rodziła – większość trasy przebiega przez tereny nieturystyczne. Często nie udawało się pozyskać informacji od miejscowych agencji trekkingowych, bo nikt nie był w stanie powiedzieć nic o regionach takich jak np. Upper Dolpo, Rara czy Humla. Był problem z mapami w ogóle. Nie były precyzyjne, a nawet zawierały dużą liczbę błędów. Więc sama nawigacja w wielu rejonach była trudna i niebezpieczna. Nie ma tam żadnych znaczków na drzewach, tabliczek wskazujących drogę itp. W wielu miejscach trasę musimy wyznaczyć sami. Można oczywiście posiłkować się śladami gps, ale trzeba mieć świadomość, że Himalaje zmieniają się bardzo dynamicznie. Taki ślad gps, który pochodzi sprzed roku, prawdopodobnie jest już nieaktualny, bo powstają nowe szczeliny czy osuwiska. Ufając tylko urządzeniu gps można znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie, dlatego my zrezygnowaliśmy z używania go.
Kolejną kwestią, było zaopatrzenie w żywność, gaz i wyposażenie na danym odcinku. Wielki Szlak Himalajski jest niezwykle różnorodny – na początku wędrowaliśmy przez dżunglę z temperaturą +30 st. C, a dwa tygodnie później już w innym regionie mieliśmy -25 st. C. Trzeba było mieć więc sprzęt tropikalny i zimowy. Nasza trasa przebiegała przez 54 przełęcze leżące powyżej 5000 m n.p.m. Kilka z nich jest dość trudnych technicznie, a dwie sięgają 6200 m n.p.m., w związku z tym potrzebne są tam liny i sprzęt asekuracyjny. Na początku popełniliśmy błąd, bo zabraliśmy za dużo rzeczy na start, a przez długi czas nie były nam one potrzebne. Transportowaliśmy 30 kg sprzętu, którego nie używaliśmy. W tej chwili, mając dużo większe doświadczenie, wysłalibyśmy już depozyty z ekwipunkiem w różne miejsca i pobieralibyśmy je sukcesywnie na trasie. Już w 2013 r. jedna z agencji trekkingowych organizowała kompleksowo przejście szlakiem. Ale koszt wynosił 35 tys. dolarów od osoby. My nie mieliśmy takich funduszy, poza tym lubimy wędrować niezależnie i indywidualnie. Więc zdecydowaliśmy, że idziemy sami.
A jak załatwiliście wszystkie dokumenty i permity na trekking w Nepalu?
Zderzyliśmy się z wielkim murem nepalskiej biurokracji. W przypadku Wielkiego Szlaku Himalajskiego mówimy o dziesięciu dystryktach w tym kraju. Na każdy z nich potrzebny jest inny zestaw dokumentów, a nikt dokładnie nie był stanie nam sprecyzować tego, jakie nam będą potrzebne. Informacje były często sprzeczne i przez te sprawy administracyjne traciliśmy dużo czasu podczas przygotowań. Potem często okazywało się, że jakiegoś tam papieru nie mamy, albo że potrzebny jest np. lokalny przewodnik. W Nepalu te wszystkie kwestie formalne każdego roku się zmieniają, dochodzą jakieś nowe permity itd. My często balansowaliśmy na krawędzi tej biurokracji – niektóre permity były wystawione na konkretny termin, a z punktu widzenia naszej wędrówki, która trwała 120 dni, nie byliśmy w stanie oszacować, gdzie i kiedy dokładnie będziemy. Ale nie mieliśmy wpływu na wiele rzeczy po prostu.
Szlak jest podzielony na odcinki. Szliście cały czas przez góry czy robiliście przerwy?
Główna idea wędrówki po Wielkim Szlaku Himalajskim jest taka, że możemy niemalże w dowolnym miejscu wejść na niego i po przejściu danego regionu zakończyć wędrówkę. Można wybrać dany odcinek w zależności od tego, jakim dysponujemy doświadczeniem, czasem, budżetem czy zapleczem sprzętowym. Nie ma z tym problemu. Jeśli chodzi o nas, to nie planowaliśmy żadnego schodzenia, a odpoczynki były podyktowane bardziej czynnikami niezależnymi od nas – np. pogodą czy aklimatyzacją, a więc były takie po prostu naturalne. W bazie pod Makalu spędziliśmy kilka dni, aby zaaklimatyzować się do 6200 m n.p.m., bo kilka dni później musieliśmy przejść przełęcz o takiej wysokości. W rejonie Mt. Everestu na dwa dni polecieliśmy do Katmandu, aby wyrobić kolejne niezbędne dokumenty, uzupełnić sprzęt i żywność.
Spotkaliście wielu turystów na szlaku?
To zależy od rejonu, bo jeśli wędrujesz przez Khumbu, to tych turystów jest dużo – setki ludzi. Ale w rejonie Kanczendzongi czy Makalu spotykaliśmy po 2-3 osoby w ciągu tygodnia. Duży wpływ ma na to oczywiście sezon. My w rejonie Annapurny byliśmy pod sam koniec listopada, więc turystów było zdecydowanie mniej. Ponadto przechodziliśmy Wielki Szlak Himalajski w 2015 r., a to był wyjątkowy rok dla Nepalu. 25 kwietnia miało tam miejsce wielkie trzęsienie ziemi, które spustoszyło głównie centralną część Himalajów – zginęło wtedy blisko 10 tys. ludzi. Mnóstwo turystów odwołało wtedy swoje wyjazdy w Himalaje, więc przez to ogólnie spotykaliśmy stosunkowo mało osób. Jestem zawodowo związany z Nepalem, prowadzę tam grupy trekkingowe w różnych rejonach, więc mam porównanie, ile ludzi jest w danym roku na szlakach. Tak więc akurat ta nasza wyprawa była wtedy, kiedy był najmniejszy ruch. Zachodnia część Himalajów - Upper Dolpo, Rara i Humla – to są rejony, gdzie jest już w ogóle mało turystów i tam przez wiele dni nie spotykaliśmy zupełnie nikogo.
A który odcinek wam się najbardziej podobał?
Z perspektywy czasu to takim regionem, który zrobił na nas największe wrażenie pod kątem gór, przestrzeni i ludzi, to było Upper Dolpo. W ogóle Wielki Szlak Himalajski ma dwa warianty – górny i dolny. Górny prowadzi przez wysokie przełęcze, a dolny tzw. kulturowy, biegnie głównie dolinami, przez wioski. Jest trochę krótszy i nie jest trudny technicznie. Przechodząc przez Upper Dolpo absolutnie zakochaliśmy się w tym regionie. To są krajobrazy, które zasadniczo odróżniają się od takich typowych widoków himalajskich. Nie ma tam panoram na ośmiotysięczniki, góry są tam dosyć suche, bo jest mało opadów. Są ogromne doliny i zupełna pustka - nie ma infrastruktury. Przez dwa tygodnie nie spotkaliśmy tam żadnych ludzi miejscowych ani turystów. W Nepalu jest tak, że tam gdzie, nie ma ośmiotysięczników, przyjeżdża mało trekkerów. Marzymy o tym, aby za jakiś czas wrócić do Dolpo na jakąś dłuższą wędrówkę.
Idea Wielkiego Szlaku Himalajskiego wiąże się też z odpowiedzialną turystyką i wspieraniem lokalnych społeczności. W jaki sposób to się odbywa?
Tak naprawdę to się nie odbywa. Ta idea niby została stworzona, ale same agencje nie przyczyniają się do minimalizowania negatywnego wpływu turystów na środowisko i miejscowej społeczności. My z Asią staramy się o tym głośno mówić. To jest kilka ważnych elementów. Na przykład teraz na trasach trekkingowych są filtry i dystrybutory wody pitnej, w których za dosłownie kilka groszy można otrzymać wodę. Jeśli kupimy natomiast wodę butelkowaną, to musimy mieć świadomość, że ta butelka już tam w tych górach na zawsze zostanie. Tam nie ma recyklingu, ani tych śmieci nikt nie wywozi. Więc weźmy taki szlak trekkingowy, gdzie w skali sezonu pojawia się 25 tys. ludzi i każdy kupuje kilka butelek wody dziennie, a trekking trwa dwa tygodnie. To mówimy tutaj o milionach butelek każdego roku, które zostają w tych górach. Więc mówimy o tym, żeby korzystać z dystrybutorów, mówimy o tym, aby żyć w dobry relacjach z lokalną społecznością. Wspieramy ją zostając w małych lodżach i guesthousach na noclegi, kupując tam posiłki. Pieniądze idą wprost do miejscowych rodzin. Podkreślamy, żeby na miejscu nie rozdawać dzieciom długopisów, cukierków czy pieniędzy. Bo to prowadzi wprost do żebractwa – skoro dzieci przynoszą pieniądze do domu, to po co pracować? A wiele grup trekkingowych w ogóle nie zwraca na to uwagi i to jest wielki problem. Bo kiedy rozdają czekoladki, to już na dentystę nie dają. Miejscowe agencje trekkingowe wciąż mają małą świadomość odpowiedzialnej turystyki. Bo sami przewodnicy zachęcają do tego, żeby pić wodę butelkowaną. Agencje zaś często zatrudniają tragarzy, płacąc im po trzy dolary dziennie, a od turystów biorą za to dwadzieścia. Do tego nie wyposażają tragarzy w odpowiedni sprzęt górski. U mnie nie ma na to zgody i z tym walczę, bo to jest zwyczajny wyzysk. Współpracując z agencjami nepalskimi wybieram takie, które są uczciwe wobec wszystkich ludzi, którzy pracują na trekkingu.
W książce "Wielki Szlak Himalajski", którą napisaliście po swojej wyprawie, opisujecie kilka dość niebezpiecznych przygód – gubiliście się, zsuwaliście ze skał. Czy szlak jest niebezpieczny? Kto może próbować przejść go w całości tak jak wy?
Śmiało można powiedzieć, że szlak jest niebezpieczny, zarówno ta część nepalska, jak i indyjska. Myślę, że każdy, kto dobrze czuje się w górach wysokich, kto ma doświadczenie w poruszaniu się w dziczy z mapą i kompasem, ponadto ma dobrą intuicję i dobrze czuje się w długiej drodze w bezludnym terenie, to da sobie radę. Ale osoby, które dopiero zaczynają swoją przygodę z górami, to miałyby tam sporo trudności, a nawet kłopotów.
Nepalski odcinek szlaku, choć nieoznaczony w terenie, był już "przetarty" i w jakimś stopniu opracowany. Ale w Indiach już sami go wytyczaliście. Trudno było?
W przypadku Indii nie ma żadnego długodystansowego szlaku i takiego szlaku nigdy nie będzie, bo tamtejszym władzom na tym nie zależy. W związku z tym dzięki pomocy Kasi i Andrzeja Mazurkiewiczów, którzy są prekursorami w eksploracji Himalajów indyjskich, udało nam się połączyć dane regiony i stworzyć taką koncepcję długodystansowego szlaku. Oparty on jest na niektórych trasach trekkingowych używanych przez turystów i połączony ze szlakami komunikacyjnymi między wioskami, szlakami handlowymi i pielgrzymkowymi. To, co przygotowałem w Polsce przed wyjazdem, niestety pokryło się w 30 proc. z tym, co udało się zrobić na miejscu, chociażby ze względu na wysoki stan wód w rzekach. Góry wszystko zweryfikowały. W naszej ocenie było ciężko. W Indiach na przykład nie było możliwości uzupełniania prowiantu. Przez 72 dni szliśmy najczęściej przez bezludne tereny, na rzekach nie było mostów. Do tego kwestie bezpieczeństwa – tam nie ma zasięgu gsm, a w Indiach jest zakaz wwożenia i używania telefonów satelitarnych. Więc jakby komuś z nas coś się stało, to byłoby niedobrze.
Który fragment Wielkiego Szlaku Himalajskiego polecisz komuś, kto nie może sobie pozwolić na przejście całości?
Wszystko to jest kwestią indywidualną. Jeśli mamy duże doświadczenie, to możemy wybrać trasę pomiędzy rejonem Makalu a Mt. Everestem. Jest to taki stricte wysokogórski trekking. Ale jeśli ktoś lubi wędrówki górskie z lekkim plecakiem i chce po raz pierwszy zobaczyć Himalaje, to polecam trasy w rejonie Annapurny, Langtang czy Helambu. Jest przepiękna trasa wokół Manaslu, która jest dostępna absolutnie dla każdego. Jeżeli ktoś szuka takiego górskiego klasyka, to również świetna jest trasa prowadząca do bazy pod Mt. Everestem, czy przez Trzy Przełęcze w rejonie Khumbu. Mamy tam dostęp do doskonałej infrastruktury turystycznej w postaci lodży i guesthousów. Trasy te są bezpieczne dla każdego, kto ma dobrą kondycję i dobrze się czuje w górach wysokich. Jeśli nawet coś by się stało, to można z nich szybko zawrócić na dół - dostępne jest wsparcie helikoptera. Jeżdżę tam z grupami od lat i myślę, że jest to przepiękna przygoda absolutnie dla każdego. Polecam gorąco!
W tym roku planujecie kolejne odcinki – w Pakistanie i Bhutanie. Te wyjazdy trudno jest pogodzić z życiem w Polsce?
Wędrówka w Pakistanie powinna zająć 3-4 tygodnie. To około 500 km - od Kaszmiru do najdalej wysuniętego punktu w dolinie Indusu. Pracuję jako przewodnik górski, więc moja praca jest na tyle elastyczna, że bez większych problemów mogę ją godzić z prywatnymi wyprawami.
Czy nie jest tak, że już bardziej tam w Himalajach jest twój dom?
Od pewnego czasu rzeczywiście trochę lepiej się czuję w Himalajach niż w Polsce, ale lubię tu wracać. To jest mój kraj, moja ojczyzna i nie wyobrażam sobie, że mógłbym tu nie wrócić. Jestem też związany z naszymi górami i trudno byłoby mi podjąć decyzję, że porzucam tu wszystko, znajomych, rodzinę i wyprowadzam się w Himalaje. Natomiast faktycznie coraz lepiej się czuję w tym chaose nepalskim. Coraz lepiej funkcjonuję w tych zjawiskach, sięgających czasem Everestu jeśli chodzi o poziom absurdu. Jakoś zwyczajnie dobrze mi w tym.
Bartosz Malinowski prowadzi bloga www.wielkiszlakhimalajski.pl
Zobacz też: denis Urubko o pomyśle na zdobycie K2 zimą
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.