O mafii, truskawkach i zaćmieniu zaćmienia
To teraz się zacznie szopka, pomyśleliśmy zbliżając się do granicy Tajlandzko–Malezyjskiej. Nauczeni doświadczeniem przygotowaliśmy się na kilkugodzinną przeprawę z formalnościami na granicy.
To teraz się zacznie szopka, pomyśleliśmy zbliżając się do granicy Tajlandzko–Malezyjskiej. Nauczeni doświadczeniem przygotowaliśmy się na kilkugodzinną przeprawę z formalnościami na granicy.
Najpierw wyjazd z Tajlandii. Pan w okienku podstemplował paszporty, a Pani w drugim zabrała kartkę, którą dostaliśmy z motocyklami na lotnisku. Tyle. Więcej czasu zajęło nam sprawdzanie, czy to na pewno już wszystko, żeby potem się nie okazało, że brakuje jednego, małego świstka. Pani sprawdziła trzy razy i zapewniła że wszystko jest w porządku.
Z Tajami się udało, ale z Malezyjczykami już tak łatwo nie będzie, byliśmy przekonani. Podbiliśmy paszporty bez problemów, ale teraz czekało nas podstemplowanie carnet de passage. Zostaliśmy zaprowadzeni do biura, gdzie Pani Safira podstemplowała wszystko w 5 minut. Nie mogliśmy uwierzyć!!! Czyli jednak można!!! W takim razie na tych lotniskach działa jakaś mafia, bo jak to inaczej nazwać.
Nie możemy załatwić dokumentów sami, bo urzędnicy rozmawiają wyłącznie z licencjonowanymi agentami. Agentom trzeba zapłacić i to po kilkaset USD. Załatwianie tych formalności trwa dzień i to w najlepszym wypadku. A na zwykłej granicy wystarczyło 5 minut. Jaka to filozofia?! Trzeba sprawdzić czy zgadzają się numery rejestracyjne, numery ramy i cześć pracy!!! Ktoś powinien się tym zająć.
Malezja przywitała nas więc plusami. Nie dość, że na granicy poszło jak z płatka, to do tego mają świetną drogę, benzynę za 1,8 PLN, a pogoda okazała się znacznie lepsza niż w prognozach. Niestety nie daliśmy rady dotrzeć jednego dnia do Cameron Highlands, tak jak zamierzaliśmy. Zatrzymaliśmy się więc w George Town. Napisali w przewodniku, ze warto tam zajrzeć ze względu na ładną zabudowę centrum, gdzie zostały pokolonialne budynki po Portugalczykach, Holendrach, Francuzach i Anglikach. To się zgadza, szkoda tylko, że takie zaniedbane. Podobno rozpoczęli wielką akcję rekonstrukcji tych budynków, bo do tej pory po prostu je wyburzali, a to wielka szkoda.
Znaleźliśmy za to ciekawy hotel. Air Asia na wzór swoich, tanich linii lotniczych stworzyła sieć tanich hoteli. Świetny pomysł. W zależności od tego, jak szybko się zarezerwuje i jakie jest obłożenie w danym terminie, takie są ceny. Jeśli zarezerwuje się odpowiednio wcześnie można zapłacić za dwójkę nawet 10 PLN. Tak jak w tanich liniach, tak i tu za wszystkie dodatkowe wygody trzeba dopłacić. Klimatyzacja 15 PLN, ręcznik 5 PLN itd. Standard przyzwoity, czysto, schludnie. Gdybym miał odpowiednią sumę sam otworzyłbym sieć takich hoteli w Europie. Niestety chwilowo nie mam, więc może ktoś chciałby wejść w spółkę? Myślę, że Tomek też się dołączy bo strasznie mu się ten hotel spodobał. Czekamy zatem na propozycje.
Z George Town ruszyliśmy już w stronę Cameron Highlands. Tam czekał na nas Pan Marek, słuchacz Trójki oczywiście, który mieszka tu już od 5 lat. Odezwał się do nas i czekał na nasz przyjazd, który nieco się przeciągał. Z głównej drogi trzeba dojechać kilkadziesiąt kilometrów po górach. Droga wije się jak rosówka na widok haczyka wędkarza. Po zejściu z motocykla czułem się jak po wyjściu ze statku, który przepłynął przez sztorm. Tak nami kręciło. Ale droga piękna, trzeba przyznać. W dole widać było plantacje kwiatów, a co jakiś czas pojawiały się sklepy, w których można było kupić herbatę, truskawki i miód, ale o tym wszystkim jeszcze będziemy mówić na antenie.
Spotkaliśmy się wreszcie z Panem Markiem, który zdążył opowiedzieć nam o sobie i przedstawić plan zajęć na jutro. Zjemy mnóstwo truskawek, zwiedzimy plantację herbaty, spróbujemy miodu i zobaczymy zaćmienie słońca!!! Mamy szczęście, właśnie w Azji będzie widoczne najdłuższe w XXI w. zaćmienie słońca. Ponad sześć minut. Trzeba tylko wstać po 8 i ok. 8.30 powinno się wszystko zacząć.
Wstałem naładowany energia, bo szykował się kapitalny dzień. Słońce świeciło jak nie w Cameron Highlands. Wyszedłem przed dom poszukać odpowiedniego miejsca. Wkrótce dołączył Tomek i skonstruowaliśmy razem maszynę do obserwacji zaćmienia. Maszyna składała się z czterech szkieł przeciwsłonecznych. Po 15 minutach czekania poddaliśmy się. W Malezji zaćmienia nie było widać. Świetnie! Na szczęście dzień nie był jeszcze stracony. O 10 wpadł Marek z dwiema paczkami truskawek.
To rozumiem. Humory od razu nam się poprawiły, tym bardziej, że sezon truskawkowy w Polsce pechowo nas ominął. Może te truskawy z Cameron nie są tak słodkie jak u nas, ale w tych okolicznościach były pyszne.
Marek zabrał nas na do największej w tym regionie plantacji herbaty Boh. Zrobiliśmy sobie dwugodzinny spacer, po plantacji, porozmawialiśmy o krykiecie ze zbieraczami z Indii i Bangladeszu, zrobiliśmy chyba ze 200 zdjęć, zajrzeliśmy do fabryki herbaty i oczywiście wypiliśmy po czajniczku herbaty z pysznym ciastkiem cytrynowym. Bardzo dziękujemy Markowi, że pokazał nam to wszystko, bo to był jeden z najlepszych dni w naszej podróży (mimo braku zaćmienia). Tak to się już układa, ze jak odezwie się do nas słuchacz(ka) Trójki, żeby nam coś pokazać, to zawsze mamy stamtąd miłe wspomnienia. Markowi życzymy żeby zakończył sprawy swojej elektrowni i żeby wszystkie jego elektrownie działały bez zarzutu!
Przy okazji sporo się o nich dowiedzieliśmy. Że są zapory na rzece, że woda spływa kilkaset metrów w dół tunelem o średnicy 3 metrów, potem odpalają się turbiny i powstaje pole magnetyczne, a stojan wzbudza prąd, który przekazywany jest dalej (czy jakoś tak. Marek nie denerwuj się jeśli cos pomyliliśmy). Tylko wyjazd z Cameron nam nie wyszedł. Lunęło tak, jak kilka dni wcześniej w Khao Sok i wystartowaliśmy z półtoragodzinnym opóźnieniem. I znowu drogą pokręconą jak filmy Davida Lyncha. Ale po takiej drodze możemy stawać w szranki z Valentino Rossim, tak przećwiczyliśmy składanie się w zakrętach. Kolejny przystanek Kuala Lumpur.