Polka w Australii. "Trafiłam do Sydney w porywie serca"
Australia dla Polaków leży prawie na końcu świata. Swoje miejsce na ziemi odnalazła tam Ania Baranek, która od blisko siedmiu lat mieszka w Sydney. - Najlepsze w życiu w Australii jest to, że codziennie można poczuć się tu trochę jak na wakacjach - opowiada w rozmowie z WP przewodniczka należąca do projektu Przewodnicy Bez Granic oraz założycielka bloga o Australii i dalekich podróżach wkrainieoz.com.
Karolina Laskowska: W pierwszą samodzielną podróż wyruszyła pani tuż po swoich 18. urodzinach, do tej pory odwiedziła sześć kontynentów oraz mieszkała w Hiszpanii i Kanadzie. Dlaczego to jednak w Sydney postanowiła pani zostać na dłużej?
Ania Baranek: Zawsze ciągnęło mnie w świat, ale przyznam szczerze, że Australia nie była nigdy na mojej top liście. Nie marzyłam o niej od dziecka, jak o innych krajach. Dotarłam tu trochę przez przypadek.
Najpierw mieszkałam w Krakowie, gdzie pracowałam jako przewodniczka i poznałam wtedy mojego męża - Australijczyka, który wybrał się w podróż po Europie. Od tamtego momentu zaczęłam interesować się tym krajem. Nie przeniosłam się od razu, ale wszystkie kroki do tego prowadziły. W 2015 r. podjęliśmy decyzję o przeprowadzce na stałe. Trafiłam do Sydney w porywie serca.
Co najbardziej zaskoczyło panią po przylocie do Australii?
Znałam Australię od strony turystycznej dzięki poprzednim podróżom. Wiedziałam, że muszę spodziewać się sporych odległości. Ogromne dystanse uderzają każdego Europejczyka, który przyjedzie tu po raz pierwszy. Śmieję się, że jak wracam do Europy, to wszędzie jest mi ciasno.
Szokiem może być także to, że zasięg telefoniczny i internet bywają tu słabe. Myślimy sobie, że w tak rozwiniętym, bogatym kraju to przecież podstawa. Natomiast w Australii jest wciąż sporo miejsc, gdzie nie złapiemy zasięgu.
Z pozoru może wydawać się również, że zawsze uda się znaleźć po drodze np. stację benzynową i nie trzeba tego wcześniej sprawdzać. Jednak tutaj dzikie tereny są naprawdę dzikie i podczas podróży często nie ma miejsca na spontan, trasa musi być starannie zaplanowana. Warto być na wszelki wypadek przygotowanym.
Ponadto zaskakujące były dla mnie godziny otwarcia różnych obiektów. Są pewne okienka czasowe, w których trzeba się zmieścić z zakupem niektórych produktów. Np. kawę można zwykle kupić jedynie do godz. 15 - z wyjątkiem jakichś większych sieciówek. W Australii tęsknię za przytulnymi knajpkami, w których o każdej porze są jednocześnie dostępne do wyboru: kawy, ciasta, przekąski i drinki. W Polsce raczej nie ma z tym problemu, a w Australii panuje większy podział - kawiarnia jest kawiarnią, a pub pubem. Wiele miejsc jest też dosyć wcześnie zamykanych. Australijczycy lubią wcześniej zaczynać dzień i wcześniej go kończyć.
Trzeba przyzwyczaić się też do dużej różnicy czasowej i wielu stref klimatycznych. W sieci można znaleźć, np. zabawne zdjęcia z grudniowymi bałwankami lepionymi z piasku, a nie ze śniegu. Domyślam się, że obchody różnych świąt również mogą mocno zaskoczyć turystów z odległych kontynentów.
Boże Narodzenie i Wielkanoc wyglądają zupełnie inaczej niż w Europie?
W Australii mamy młode społeczeństwo, dlatego nie ma tutaj wielowiekowych tradycji. Rzeczywiście, Boże Narodzenie w lecie wygląda zupełnie inaczej. Jednym się ono podoba, inni nigdy się do niego nie przyzwyczają. Panuje luźna atmosfera, ludzie idą w klapeczkach na plaże i grillują.
Z kolei Wielkanoc nie jest tu jakoś specjalnie obchodzona. Australia to raczej laicki kraj - 30 proc. mieszkańców nie identyfikuje się z żadną religią. Choć sporo osób nadal chodzi do kościoła, a dominującą religią jest chrześcijaństwo, to trzeba pamiętać, że nieco wyższy odsetek wiernych stanowią protestanci niż katolicy. Przyjeżdża też wielu imigrantów, więc zdarzają się obchody świąt wszystkich religii świata.
Co ciekawe, na Wielkanoc Australijczycy otrzymują urzędowo cztery dni wolnego. W Wielki Piątek tradycyjnie nie jada się mięsa. Zamiast tego spożywa się wtedy ogromne ilości świeżych owoców morza i ryb, a na targach od rana ustawiają się kolejki.
Mamy też typowo australijskie święta. 25 kwietnia obchodzimy ANZAC Day upamiętniający weteranów wojennych, którzy walczyli w bitwie o Gallipoli podczas jednej z kampanii I wojny światowej w latach 1915-1916.
Co prawda nie wygrali, ale brało w niej udział wielu australijskich i nowozelandzkich żołnierzy. Mówi się, że to właśnie wtedy zaczęło kształtować się współczesne poczucie australijskiej tożsamości narodowej. Mieszkańcy tych dawnych kolonii brytyjskich zaczęli czuć, że są odrębnym narodem, który może decydować o sobie i nie musi spełniać ślepo oczekiwań Wielkiej Brytanii.
Warto podkreślić, że współcześnie święto ma dwa oblicza: sacrum i profanum. Rano jest bardzo poważnie: są parady wojskowe w tradycyjnych przebraniach, a także odgrywany na trąbce hymn ku pamięci poległych żołnierzy.
Krótko potem - po oficjalnej ceremonii - całkowicie zmienia się atmosfera i wszyscy idą świętować do lokalnych pubów. Piwo leje się od rana i robi się coraz weselej. Ważnym elementem obchodów są również gry hazardowe (niedozwolone w tej formie poza tym dniem), podczas których chętni rzucają monetą i zgadują, co wypadnie - orzeł czy reszka. Ludzie chodzą z gotówką w ręce, zagadują do obcych i pytają, co tamci obstawiają. Najlepsi gracze mogą całkiem dobrze zarobić.
Na koniec wspomnę jeszcze o dość kontrowersyjnym święcie, czyli obchodzonym 26 stycznia Australia Day. Tego dnia - w 1788 roku - rozpoczęła się brytyjska kolonizacja Australii. Przez wiele lat biali mieszkańcy (potomkowie kolonizatorów) traktowali ten dzień jako bardzo wesołe święto. Wszędzie słychać było skoczną muzykę, pito alkohol i wywieszano flagi.
Od kilkunastu lat jest jednak mocny nacisk, aby zmienić datę święta lub sposób jego celebrowania. Dla ludności tubylczej (Aborygenów) nie jest to bowiem radosne święto, lecz dzień inwazji, który rozpoczął tragiczną dla nich historię.
O świętach już trochę wiemy, więc porozmawiajmy też o życiu codziennym. Co należy do największych minusów oraz plusów mieszkania w Australii?
Zacznę od wad, chociaż zalet dostrzegam znacznie więcej. Najtrudniej zaakceptować izolację od innych części świata. Pandemia udowodniła nam dobitnie, jak daleko leży Australia. Ze względu na duże różnice czasowe nie mogę spontanicznie podnieść słuchawki i zadzwonić do rodziny, bo zawsze jest nie ta pora. Z kolei spore odległości w obrębie nawet samego Sydney powodują utrudnienia w spotykaniu się z przyjaciółmi mieszkającymi na drugim końcu miasta.
Europejczykom może też tutaj brakować różnorodności. Kuchnia, język czy kultura nie są zróżnicowane. Nie oznacza to oczywiście, że panuje nuda. Ale wszystko jest do siebie podobne, zmieniają się tylko - niezaprzeczalnie najpiękniejsze na świecie - krajobrazy.
Minusem mogą być również ceny, bo Australia jest dość drogim krajem. Chociaż śmieję się, że trzy rzeczy, które można tu dostać taniej niż w Europie to: benzyna, wino i sushi. Samochody też nie są drogie, a Australijczycy raczej nie przywiązują wagi do kupowania nowych aut. Dużo więcej kosztują za to np. seanse w kinie, wyjścia na koncerty, bilety lotnicze czy noclegi w hotelach. Drogie jest także jedzenie.
Jeśli chodzi o plusy, to dla mnie największym jest słoneczna pogoda wpływająca pozytywnie na samopoczucie i sprzyjająca aktywnościom na świeżym powietrzu. Australijczycy chętnie udają się do lasu (nazywanego tutaj buszem) oraz jeżdżą na campingi.
Kolejna zaleta to bliskość wody. Większość osób ma dostęp do oceanu. Plaże są puste i dzikie ze względu na ich ogromną liczbę oraz niedużą australijską społeczność (w kraju o powierzchni ok. 7,7 mln km kw. żyje niespełna 26 mln mieszkańców). Tylko w Sydney jest aż 100 plaż. Najlepsze w życiu w Australii jest to, że codziennie można poczuć się tu trochę jak na wakacjach.
Liczne plaże i dwa oceany niewątpliwie przyciągają turystów. Co jeszcze najlepiej zobaczyć podczas pierwszego pobytu?
Warto przejechać wzdłuż wschodniego wybrzeża. Melbourne, Sydney, Byron Bay znane z surfingu i hipisowskiej kultury, lasy tropikalne czy słynna Wielka Rafa Koralowa to popularne atrakcje. Warto też doświadczyć różnych stref klimatycznych przenosząc się z chłodnego i przypominającego europejskie klimaty południa do tropikalnej północy.
Zachęcam także do zobaczenia innej strony Australii i odwiedzenia m.in. Gór Błękitnych, Gór Śnieżnych ze szczytem Kościuszki, Uluru oraz Tasmanii będącej rajem dla smakoszy ryb, ostryg, serów czy trufli. Miejsc wartych zobaczenia jest zdecydowanie więcej.
Nie tylko oprowadza pani turystów po lądzie, ale także pod wodą…
Podczas pandemii miałam sporo czasu i ukończyłam kurs Divemaster, dzięki któremu zdobyłam uprawnienia do prowadzenia wycieczek dla osób mających już certyfikat nurkowy. Największym wyzwaniem nie jest dla mnie samo schodzenie pod wodę, a jazda ogromnym busem, w którym wożę butle z tlenem i inne ciężkie sprzęty.
Podczas ok. 45-minutowego nurkowania dbam o bezpieczeństwo turystów. Oczywiście pod wodą nie mogę nic opowiadać, ale przed zanurkowaniem robię szczegółowy briefing. Potem wskazuję - dzięki językowi migowemu - ciekawe atrakcje, np. ośmiornice czy piękne ryby.
Śmieję się, że jaki kraj, taki przewodnik. W Krakowie opowiadałam o starych kościołach, kamieniach i zabytkach. W Australii pracuję głównie z przyrodą, bo to jest tu najpiękniejsze i coraz bardziej zależy mi na jej ochronie.