"Rowerami przez Portugistan". Polacy w niezwykłej podróży
Marta i Damian. Autorzy bloga "Dwa razy Ziemia" wraz z grupą znajomych wyprawili się w podróż po kraju, o którym na pewno nie słyszeliście. Wiatr chłostał niemiłosiernie, tyłki bolały bardzo, a z dolegliwości gastrycznych mogą się dziś doktoryzować. Nic ich jednak nie powstrzymało, bo w głowie mieli jedno: pomóc Olegowi.
Podróżowaliście po kraju, który nie istnieje. Sprytny Polak potrafi?
Damian: Portugistan to piękny kraj. Ośnieżone szczyty pasma Tienszanu wyrastające z Oceanu Atlantyckiego. Aż dziwne, że mało kto tam podróżuje! A tak na poważnie: "Portugistan" to dwie rowerowe wyprawy, męska do Kirgistanu oraz kobieca do Portugalii. Zależało nam, aby obie wyprawy tworzyły jeden projekt. Chcieliśmy porównać męski i damski punkt widzenia, zestawić odległe od siebie krainy i pokazać dwie różne Ziemie. Zadaliśmy sobie pytania, gdzie łatwiej przemieszczać się rowerem, jakim tempem poruszać się będą obie ekipy, gdzie spotkamy się z większą życzliwością lokalsów oraz czy kobiecą i męską siłę charakteru powinno się mierzyć jedną miarą. Oczami wyobraźni widzieliśmy tę nieudolnie usmażoną jajecznicę chłopaków i niedokręcone koła u dziewczyn. (śmiech)
Marta: Finalnie w drogę wyruszyło czterech chłopaków - Damian, Witek, Marcin i Krzysiek - oraz dwie dziewczyny - Basia i ja.
Do "Portugistanu" nie pojechaliście wyłącznie dla rozrywki. Zbieraliście pieniądze dla dwuletniego, chorego Olega. Jak go poznaliście?
Marta: Tata Olega, Patryk, jest moim dawnym znajomym z Legnicy. Był barmanem, takim do tańca i do różańca. Można było mu przybić piątkę i wypłakać się w rękaw. Po 10 latach nasze drogi znów się zeszły. Gdy usłyszałam, że urodziło mu się trzecie dziecko i to dziecko wymaga leczenia, wiedziałam, że chcę coś dla niego zrobić. Jak tylko pojawił się pomysł na "Portugistan", od razu wiedziałam, że musimy pomóc Olegowi. Co ciekawe, Patryk nie postrzega swojej sytuacji w kategoriach tragedii, która dotknęła jego rodzinę. To rodzinka superbohaterów - pracują, wychowują trójkę dzieci, a Patryk jeszcze znajduje czas, by pomagać innym i mocno angażuje się w legnicki wolontariat. Nie narzekają na swój los, wręcz przeciwnie - czerpią z życia tyle, ile są w stanie. To jest dopiero sztuka, a nie jakieś tam jeżdżenie na rowerze!
No ale jeżdżąc na rowerze, zebraliście prawie 10 tys.
Marta: Dzięki wyprawie udało się sfinansować dwa turnusy rehabilitacyjne dla Olega (jeden kosztuje 6 tys. zł). To właśnie one, z uwagi na swoją intensywność, najlepiej wpływają na poprawę stanu zdrowia chłopca. Tuż przed "Portugistanem" Oleg nauczył się na takim turnusie siadać. Gdy widzieliśmy się z rodzinką tuż po zakończeniu akcji, nie potrafił ustać na własnych nóżkach. Po kolejnym turnusie, tym sfinansowanym przez nas, Oleg doprowadza do perfekcji sztukę chodzenia, co więcej - sam zaczął wymyślać zabawy. Jesteśmy z niego dumni, ino tak dalej!
"Rowerami przez Portugistan" to nie pierwszy wasz projekt charytatywny. Wcześniej pomogliście dzieciakom w Kambodży.
Damian: Odpoczywając na wyspie Koh Rong Samloem, nawiązaliśmy kontakt mailowy z tamtejszą fundacją CPOC. Zapytaliśmy, jak możemy pomóc, czego potrzebują ich podopieczni. Nie namyślając się długo, zorganizowaliśmy dla przyjaciół i czytelników naszego bloga akcję pocztówkową. Za każdą dobrowolną wpłatę na konto wysłaliśmy pocztówkę w Kambodży. W 5 dni zebraliśmy 36 wpłat o wartości 310 dolarów. Może kwota nie powala na kolana, ale starczyło na szkolne ubrania i buty dla 11 dzieciaków oraz na przeprowadzkę fundacji do nowego budynku. Za resztę środków kupiliśmy dla fundacji jedzenie i detergenty. Starczyło również na pokaz baniek mydlanych dla maluchów z okolicznych wiosek.
Takie jednorazowe akcje są w stanie coś rzeczywiście zmienić?
Damian: Kambodża to kraj wciąż ubogi, bardzo doświadczony cierpieniem przez reżim Czerwonych Khmerów w latach 70. Próżno szukać tam krajowych instytucji pomocowych czy bogatych filantropów. Dlatego tak ważne jest zaangażowanie zachodniego świata, w tym też ludzi takich jak my, podróżników i turystów. Bez znaczenia, czy będzie to wolontariusz uczący angielskiego czy dotacja na budowę szkoły.
Marta: Trzeba jednak mieć się na baczności. W Kambodży bardzo popularna jest "wolonturystyka" - powstają fałszywe sierocińce, które tak naprawdę są sprytnie zarządzanymi biznesami. W skrócie: "biznesmeni" wypożyczają dzieci z biednych rodzin, by udawały sieroty. Turyści dają się na to nabrać, wyskakują z gotówki. Gotówka ląduje w kieszeni "biznesmena", turystom wydaje się, że spełnili dobry uczynek w Kambodży. A dzieci… Wiadomo, nic na tym nie zyskują.
Jak w ogóle wpadliście na pomysł, by podróżowanie połączyć z pomaganiem?
Marta: Powiem krótko: karma. Podróżując przez 8 miesięcy po Azji, od zupełnie obcych ludzi otrzymywaliśmy tyle dobroci, że nasze głowy nie były w stanie tego pomieścić. Szybko stwierdziliśmy, że chcemy dać coś w zamian. Stąd pomysł na “Pocztówkę z Kambodży” oraz inne nasze akcje (wśród nich np. “Kirgiska paczka” - zbiórka darów dla rodziny z Kirgistanu, która niegdyś nas ugościła). Gdy nie podróżujemy, również staramy się dać coś od siebie - jesteśmy wolontariuszami w schronisku dla zwierząt, angażujemy się w akcje na rzecz uchodźców. Jakoś naturalnie nam to wychodzi. A w trasie? Nie chcemy być „beg-packersami”, turystami żerującymi na gościnności lokalsów. Nie chcemy promować podróżowania za darmo, bo podróżowanie za darmo nie istnieje - zawsze ktoś za nie płaci. Nie chcemy też zmuszać innych, by finansowali nasze wojaże. Zamiast tego, wiedząc że mamy swoje grono czytelników, wolimy zachęcić ich, by przy okazji śledzenia naszej relacji komuś pomogli. Na przykład wsparli chłopca, który dzięki kolejnym godzinom rehabilitacji być może sam kiedyś wskoczy na rower.
Damian: Dajemy coś od siebie, ale także bierzemy coś dla siebie. Taki cel, by pomóc, potrafi skutecznie motywować. W Kirgistanie wiele razy mieliśmy ochotę zejść z roweru, bo na przykład podjazd był zbyt wymagający. Wiedza, że jedzie się dla kogoś, to te dodatkowe kilkanaście procent więcej siły, energii i ochoty.
No dobrze, to wróćmy do Portugistanu. Od pedałowania tyłki bolały tak samo grupę kobiecą, co męską? *
*Marta: Tyłki bolały przez pierwsze trzy dni, potem się przyzwyczaiły
Damian: Na co dzień trenujemy przy biurkach na obrotowych krzesłach, więc powiedzmy, że tyłki mieliśmy gotowe na nowe wyzwania. Choć chyba nie na "tarkę". To pofalowany od nadmiaru samochodów typ szutrowej jezdni. Wówczas jazda rowerem bardziej przypomina galop na koniu, a uderzający o siodełko tyłek jest jak niedzielne bicie kotletów przez nasze mamy. “Tarkę” miło wspominam, choć nie chciałbym jej już w życiu spotkać.
Twierdzicie, że nie jesteście rowerowymi "wymiataczami". A w sumie, przemierzając Portugalię i Kirgistan, pokonaliście 1254 km.
Marta: Gdy kilka dni przed wyjazdem odwiedziłam z Basią serwis rowerowy, by sprawdzić stan naszych rumaków, usłyszałam od sprzedawców, że głupie z nas baby, bo porywamy się z motyką na słońce. Że na pewno nie damy rady, bo jeżdżenie z sakwami to nie jest rekreacyjny wypad do Koziej Wólki, tylko ciężka przeprawa. Wszak oni trenowali przeszło rok przed podobną wyprawą i ledwo się dokolibali do celu! A my, oprócz kilku jednodniowych wypadów na rower latem (z czego najdłuższe to przejechanie trasy Wrocław-Legnica i Frankfurt-Neustand an der Weinstrasse), nie przygotowywaliśmy się jakoś specjalnie. Po prostu częściej wybieraliśmy rower jako środek transportu i uczyliśmy się czerpać z tego przyjemność. Na szczęście w Portugalii okazało się, że wystarczy przypiąć sakwy, wsiąść na rower i po prostu jechać przed siebie. Przecież nie muszę od razu robić 200 km dziennie i wspinać się na pięciotysięczniki.
Damian: W Kirgistanie było ciężko, ale zdecydowanie warto. Ten kraj to nie są drobne ziemniaczki, to kraj górzysty, pełen ostrych podjazdów i trudnych technicznie zjazdów. Dojeżdżając do szczytu, często orientujesz się, że za górą czai się kolejna góra. A za nią kolejna. Taka pętla nienawiści. Podjazd na przełęcz przy jeziorze Song Kul wspólnie wraz z Krzyśkiem, Witkiem i Marcinem uznaliśmy za nasz wyczyn życia. 24 km podjazdu, 1189 m przewyższenia, nierzadko ponad 20 proc. nachylenia. Nie spodziewaliśmy się, że znamy aż tak wiele przekleństw. (śmiech) Na samej górze byliśmy zmęczeni jak pracownicy korporacji w poniedziałek o 10:30, czyli wręcz wyczerpani.
Te podjazdy były najtrudniejszym elementem wyprawy?
Damian: Przyzwyczailiśmy się do nich, kiedy poznaliśmy wygodne dla nas tempo. Wielkim problemem okazała się lokalna żywność i... klęska faraona. Problemy gastryczne towarzyszyły nam przez większość wyprawy. Są tego plusy, ponieważ udało nam się zwiedzić większość kirgiskich wychodków na trasie. I każdy z nas obecnie może się w tej tematyce dzisiaj doktoryzować.
Marta: U nas najtrudniejszy był chłodny, oceaniczny wiatr. Jechałyśmy wybrzeżem na północ w kierunku Porto, dlatego musiałyśmy liczyć się z tym, że każdego dnia wiatr biczował nas będzie prosto w twarz. Pedałując po płaskim, czasem wydawało nam się, że jedziemy ostro pod górkę. Raz wiatr był tak silny, że próbował nas strącić z mostu. Dzień w dzień to samo, odwieczna walka herosów i żywiołu. (śmiech) Ale gdy na dosłownie kilkanaście godzin odbiłyśmy w głąb lądu, zaczęłyśmy tęsknić za podmuchami i widokiem oceanu. Aż nam się jeść odechciało z tej tęsknoty. Rzecz u nas niezwykła. Oto słynne portugalskie saudade!
Jak sobie radziliście z usterkami na trasie? Wiem, że dziewczyny w trudnych przypadkach używały gumki recepturki!
Marta: Przed wyjazdem pojęcie o reperowaniu rowerów miałam żadne. Nawet dętki nie potrafiłam wymienić. Tymczasem pierwsze, co musiałam zrobić, jeszcze na lotnisku w Warszawie, to rozebrać rower na części, a potem zmontować go na nowo w Lizbonie. O godz. 3 nad ranem, zasypiając na stojąco. I jeszcze łańcuch mi się poplątał. Taka rozrywka logiczna na przetarcie szlaków. Sytuacje, w których się znalazłyśmy, wymusiły na nas, by się tego wszystkiego nauczyć i działać kreatywnie. A gumka recepturka faktycznie poszła w ruch - okazała się wybawieniem przy zepsutej rączce od hamulca, której nie potrafiłam naprawić ani ja, ani ludzie spotykani w drodze.
Damian: Są takie trzy słowa, które wszyscy chcieliśmy wytatuować sobie na plecach po powrocie z wyprawy. Te słowa to: szara taśma izolacyjna. Ktoś, to ją wymyślił, powinien dostać Nagrodę Nobla. Naprawialiśmy nią i dziury w plecakach, i pęknięte hamulce. Ratowała nas w zdecydowanej większości wypadków. Chyba tylko raz nie pomogła. Przedostatniego dnia, gdy zapadł zmrok. Po przejechaniu 153 km, mając zarazem 20 m do mety w Biszkeku, złapaliśmy gumę. To znaczy - każdy z nas złapał gumę. A dziur w dętkach było kilka. Najpierw skończyły się nam łatki. Później skończyły się zapasowe dętki. A później zorientowaliśmy się, że we wszystkich oponach jest od kilku do kilkunastu kolców róż. Do dziś nie potrafię zrozumieć, skąd się wzięły. Jak i nie potrafię zrozumieć, że właśnie w tamtym momencie tuż obok nas wolno przejechała ciężarówka, na której czarnoskórzy faceci z głośnikami śpiewali piosenki „Jaya Z”, reklamując lokalny cyrk. Absurd tamtej chwili zmotywował nas do przejechania brakujących 20 km, z przerwami na pompowanie uciekającego z kół powietrza.
Domyślam się, że nie zawsze taśma była potrzebna. Które momenty wspominacie najlepiej?
Damian: Spotkania z "lokalsami". Kirgistan wydaje mi się krajem wciąż niezadeptanym przez turystów, w którym miejscowi są autentycznie zainteresowani osobami z innych krajów. Nie są to dla nich białe, chodzące portfele. W każdym miejscu byliśmy pozdrawiani, wielokrotnie otrzymywaliśmy od ludzi jedzenie lub napoje. Kilka razy zdarzyło się, że gdy pytaliśmy o sklep lub skrzyżowanie, ktoś prowadził nas do swojego domu i oferował bezpłatny nocleg. Raz otrzymaliśmy też specjalny prezent. Początkowo wydawało nam się, że rodzina z Sosnovki wręcza nam - bardzo praktyczną w Kirgistanie - kotwicę. Dopiero potem okazało się, że wieziemy na rowerach Kookor - ceramiczne naczynie do przechowywania lokalnego alkoholu o nazwie kumys.
Marta: Tak już mam, że gdy podróżuję, to czuję życie intensywniej, a świat wydaje mi się piękniejszy. Portugalskie piękno znajdowałyśmy w kolorowych wioskach, gdzie mężczyźni po pracy w polu nie wypijają kufla piwa, a kieliszek wina; na klifach, obserwując gigantyczne fale rozbijające się o skały, wśród niezwykłej roślinności Lagoa de Obidos i w jeździe rowerem nocą przez Lizbonę. Nawet w śmierdzącym sardynką Peniche było pięknie. Rewelacyjne było bycie w ciągłym ruchu i świadomość, że następnego dnia pójdziesz spać już w innym miejscu. Podobało mi się obozowanie na dziko i nasze własne, babskie towarzystwo. Bo baskie wyprawy są trochę inne od tych męskich - my się z nikim nie ścigamy, nikomu nic nie musimy udowadniać, dopuszczamy do siebie chwile słabości (nie ma wstydu, gdy musisz zejść z roweru, bo podjazd zbyt ostry, serio). Uwielbiałyśmy momenty, gdy nawigacja wyprowadzała nas w pole - nie potrafiłyśmy się na nią gniewać, bo dzięki niej lądowałyśmy nie tylko w polach kukurydzy, zaplątane w drut kolczasty, ale też w magicznych miejscach, do których z pewnością nie dotarłybyśmy, jeżdżąc utartymi ścieżkami. Ale najfajniejsza była świadomość, że podczas naszego pedałowania naprawdę sporo osób dowiedziało się o Olegu i postanowiło sypnąć groszem.
Więcej o Portugistanie przeczytacie na blogu "Dwa razy Ziemia". Tu również dowiecie się, jak wesprzeć Olega!