Timor Zachodni - nieznana perła Indonezji
Wyruszali na wyprawy po długich debatach i dokładnej analizie sobie tylko znanych znaków. Zostawiali wioskę pod opieką dwóch zaufanych i silnych młodych mężczyzn. Wracali zwykle po kilku dniach i dumnie składali trofea w postaci odciętych głów wrogów u nóg króla w Niki-Niki, uzyskując tym samym zaszczytny tytuł meo. Ale dziś w Timorze Zachodnim łowców głów już nie ma. Zniknęli z timorskich wiosek na mocy prawa holenderskich kolonizatorów. Miejsce to ma jednak do zaoferowania o wiele więcej.
Wyruszali na wyprawy po długich debatach i dokładnej analizie sobie tylko znanych znaków. Zostawiali wioskę pod opieką dwóch zaufanych i silnych młodych mężczyzn. Wracali zwykle po kilku dniach i dumnie składali trofea w postaci odciętych głów wrogów u nóg króla w Niki-Niki, uzyskując tym samym zaszczytny tytuł _ meo _. Ale dziś w Timorze Zachodnim łowców głów już nie ma. Zniknęli z timorskich wiosek na mocy prawa holenderskich kolonizatorów. Miejsce to ma jednak wiele do zaoferowania.
Zanim jednak na wyspie pojawili się Holendrzy, na początku XVI w. do brzegów Timoru przybiły statki portugalskie. Europejczyków kusiło drzewo sandałowe, miód i wizja szerzenia wiary chrześcijańskiej. W ciągu kolejnych prawie trzystu lat zapisali karty historii Timoru nieustanną rywalizacją, intrygami, licznymi militarnymi ekspedycjami, krwawymi potyczkami, w końcu podziałem: Portugalczycy zajęli wschodnią część wyspy, a Holendrzy – zachodnią. XX wiek był burzliwy dla Timoru. Holenderska część wyspy została włączona do Indonezji, natomiast portugalski Timor Wschodni po ogłoszeniu niepodległości w 1975 r. na długie lata pogrążył się w krwawej wojnie. Dopiero od 2002 r. zaczął funkcjonować jako samodzielne państwo. – Timor Wschodni i Zachodni to dwa odrębne byty. My jesteśmy dziś częścią Indonezji, a Timor Wschodni osobnym państwem. Szkoda, że na co dzień wrzuca się nas do jednego worka – usłyszę potem kilkanaście razy od rozżalonych Timorczyków. Na hasło „Timor” w wyszukiwarce internetowej
wyświetlają się niezwykle zachęcające plaże, górzyste krajobrazy, charakterystyczne timorskie domy i szeroko uśmiechnięci ludzie. Tuż obok tych obrazków widzę inne: żołnierzy, krwawe uliczne walki, sceny ludobójstwa.
Na pokładzie samolotu lecącego do Kupang, największego miasta w Timorze Zachodnim, nie ma innych obcokrajowców. Ba! W ciągu całego pobytu na wyspie spotykam ich zaledwie kilku. Nawet popularny przewodnik turystyczny poświęca tej części Indonezji zaledwie kilka stron. Czyżby było to miejsce zupełnie niewarte odwiedzenia?
Na dworcu autobusowym w Kupang otaczają mnie zdesperowani naganiacze. Jeden przez drugiego wrzeszczą, że to właśnie ich autobus odjedzie jako pierwszy. Po kilku minutach szarpaniny siadam w zatłoczonym pojeździe przypominającym nieco wielki obły ogórek z setkami kolorowych rysunków na skórce. W końcu ruszamy. Silnik pracuje z wysiłkiem, zmęczony ciemnoskóry kierowca żuje betel, a maleńki zardzewiały wentylator nie jest w stanie ochłodzić piekielnie gorącego wnętrza pojazdu. Moi timorscy współpasażerowie zasypiają ukołysani do snu rykiem indonezyjskich przebojów dobiegających z licznych głośników. Przyglądam się im z zaciekawieniem. Wyglądają zupełnie inaczej niż znani mi do tej pory Indonezyjczycy. Przypominają mi raczej mieszkańców Madagaskaru. Sami o sobie mówią „atoin meto” – ciemnoskórzy ludzie o kręconych włosach żyjący na suchej ziemi.
Mijamy sympatyczne wioski i miasteczka. W oddali dumnie prężą się wysokie palmy, połyskują w słońcu surowe skały, zielenią się ryżowe pola i żółcą spieczone słońcem pagórki porośnięte wyschniętą trawą. Im bardziej oddalamy się od Kupang, tym częściej dostrzegam charakterystyczne maleńkie domki w kształcie pszczelich uli. _ Ume kebubu _, czyli pokryty słomą timorski dom, nie ma ani jednego okna, a drzwi często nie przekraczają wysokości jednego metra. Wewnątrz znajduje się kuchnia, spiżarnia i sypialnia, a na środku palenisko, które skutecznie zadymia niewielkie pomieszczenie. Rząd Indonezji już dawno zakazał budowy domów w kształcie uli, tłumacząc przepis względami zdrowotnymi. Paradoksalnie podobnych argumentów używają mieszkańcy tradycyjnych wiosek. I choć karnie stawiają nowe, bardziej przestrzenne domy z drewna i blachy falistej, wyposażone w okna, to i tak zaraz obok nich budują ume kebubu. Tłumaczą, że w nowych domach jest zbyt zimno podczas pory deszczowej i zbyt ciepło w upalne dni. Że nowe domy
zbyt różnią się od tych, w których mieszkali ich przodkowie.
Betelowa ceremonia
Srebrnowłosa Helena Talam, podobno najlepsza położna w okolicy wioski None, również ma dwa domy. W tym tradycyjnym znajduje się specjalny kamień, na którym przyjmuje wioskowe porody. W nowym, tym zbudowanym zgodnie z obowiązującymi przepisami, przyjmuje gości. Wchodzę do niego i od razu układam betel w przeznaczonym do tego celu pudełku, które gospodyni pewnym ruchem wyjmuje zza pazuchy. Helena zaczyna żuć używkę z zadowoleniem, a jej mięsiste usta już po chwili nabierają koloru ciemnej cegły. Podarunek w postaci betelu otwiera drzwi wielu timorskich domów. Dopiero wówczas przychodzi czas na wymianę uprzejmości, nowinek ze świata, na odpowiedzi i pytania. Na opowieści. Tę betelową ceremonię będziemy powtarzać czasem kilka razy dziennie. Helena to ważna persona w okolicy nie tylko z powodu umiejętności zawodowych. To żona byłego wodza wioski None, obecnie niewidomego staruszka, i matka aktualnego wodza – postawnego Andreasa o dumnym spojrzeniu. Młodego wodza spotykam, kiedy siedzi wraz z ojcem w okrągłym
lopo – tradycyjnym miejscu spotkań. Wyższy niż większość obecnych budzi respekt. U boku nosi parang, czyli tradycyjny długi nóż przypominający maczetę. Dzięki niemu zyskuje jeszcze więcej poważania, z czego doskonale zdaje sobie sprawę.
Po standardowej wymianie uprzejmości i wręczeniu zgromadzonym betelu, młody wódz ma wielką ochotę oprowadzić mnie po wiosce – kiedyś ważnym forcie w starym królestwie Amanuban. Siadamy pod dwustuletnim drzewem figowca, tym samym, pod którym wojownicy naradzali się przed wyprawami na ziemie sąsiednich królestw. Z wysokiego klifu spoglądamy na otwartą przestrzeń. Stąd wypatrywano wrogów z królestw Molo i Amanatun. Przystajemy przy bramie do fortu, gdzie na czatach stawało dwóch mężczyzn odpowiedzialnych za wioskę podczas nieobecności łowców głów. Mam wrażenie, że Andreas opowiada o starych dziejach z nutką nostalgii. Być może z chęcią wyruszyłby na wyprawę i wróciłby z niej z podobnym trofeum. Pewnie bez trudu uzyskałby tytuł meo – zasłużonego wojownika. Ale czasy łowców głów już minęły. Podobnie jak czasy silnej władzy królów.
Małe królestwa
Bo zanim na wyspie pojawili się europejscy kolonizatorzy, Timor był podzielony między małe, nieustannie walczące ze sobą królestwa, których władcy cieszyli się wielkim autorytetem. W Niki-Niki do dziś z największą estymą wspomina się króla Billa Nope. W 1910 r. wraz z dwudziestoma dwoma członkami rodziny królewskiej wolał on popełnić samobójstwo niż poddać się Holendrom, oferującym panom timorskiej ziemi jedynie autonomię w ramach Holenderskich Indii Wschodnich. Bill Nope nie był jednak ostatnim panującym w Amanuban. Choć pod indonezyjskimi rządami władza królewska została oficjalnie zniesiona, społeczności nadal funkcjonują w ramach małych królestw, a Niki-Niki wciąż jest siedzibą władców z rodu Nope. Podczas tej podróży niektórych timorskich władców jest mi dane poznać osobiście.
Pierwsze wrażenie nie jest jednak najlepsze, bo Yakoba Sonbai, władczyni królestwa Miamafo, jest najwyraźniej nie w humorze. Odkłada betel do ozdobnego pudełka, zasiada na rzeźbionym tronie i mruczy coś pod nosem. Narzeka na poprzednich lokatorów siedziby królewskiej, którzy pałac w Maslete mieli doprowadzić do ruiny. A przecież siedziba królów Miamafo jest imponująca: nieprzeciętnej wielkości lopo ozdobione rzeźbami przodków z kilkunastu klanów, wielkie domy i ołtarz w kształcie litery Y, na którym składa się ofiary. Może Yakoba ma po prostu zły dzień. Albo zwyczajnie chce się wyżalić, bo znalazła kogoś, kto ma ochotę jej wysłuchać.
Najlepsza pamiątka
Z Kefamenanu, zdrobniale nazywanego po prostu Kefą, wyruszam do Tamkessi, fascynującej tradycyjnej wioski położonej około 50 kilometrów na południowy wschód od miasta. Dwie godziny w niemiłosiernie zatłoczonym busie dają się we znaki, więc z ulgą przesiadam się na motor. Podróż przez przepiękne tereny mija zaskakująco szybko. Do położonej wysoko na wzgórzu Tamkessi – siedziby władców Biboki – prowadzi zaledwie jedna droga pomiędzy stromymi skałami. Zanim dotrę do położonego w górze domu lokalnego władcy, mijam zbudowane na kamiennych skałach domy o tradycyjnej konstrukcji oraz niewielki ołtarz, na którym do dziś składa się w ofierze zwierzęta podczas ceremonii związanych z uprawą ryżu. Słucham opowieści o tym, jak na pobliską skałę wspinają się młodzieńcy, aby złożyć na niej ofiary z wniesionych kóz. Przyglądam się domowi spotkań, w którym król Timoteus Tabesi Usboku rozstrzyga spory w społeczności i wydaje wyroki. A jest kim rządzić. W Tamkessi mieszka zaledwie sześć rodzin, ale wbrew pozorom to spore
królestwo – król Timoteus wraz z królową Karoliną rządzą aż jedenastoma klanami. Królową Karolinę ubraną w przepyszny ikatowy sarong zastaję, podobnie jak inne kobiety z Tamkessi, przy krosnach. Akurat kończy tkać niezwykle wyszukany szal, którym nie mogę przestać się zachwycać. Ostatecznie kupuję go jako idealną pamiątkę z Timoru Zachodniego. Raczę się kawą przygotowaną przez rodzinę królewską i wydaje mi się, że lepiej trafić nie mogłam. I pewnie długo nie zmieniłabym zdania, gdybym potem nie trafiła do Boti.
Sprawiedliwość *
Ta urocza timorska wioska jest jeszcze bardziej wyizolowana niż *Tamkessi. Ukryta tak głęboko w górach, że nigdy nie znaleźli jej ani penetrujący okolicę łowcy głów z sąsiednich wiosek, ani próbujący sobie podporządkować lokalnych władców Holendrzy. Boti i jej charyzmatyczny król bronią się przed jakimikolwiek zewnętrznymi wpływami. Do dziś chrześcijaństwo nie wyparło wiary animistycznej, a prawo zwyczajowe zawsze ma w Boti pierwszeństwo przed prawem indonezyjskim. 47 rodzin wiedzie spokojne życie w górskiej enklawie. Prawie niezmienione od wieków, samowystarczalne i podporządkowane naturze. Dokładnie tak samo jak przed laty, tak i dziś, spożywają plony ze swoich pól i ogrodów, piją wodę z pobliskiego strumienia i zakładają własnoręcznie zrobione tradycyjne sarongi. Zatrzymuję się w domu Nama Benu, króla Boti. Jego samego spotykam dopiero wieczorem, bo ten spokojny i uznawany za autorytet mężczyzna przez osiem dni tygodnia pracuje w polu wraz ze swoimi podwładnymi. Dopiero ostatniego, dziewiątego dnia
odpoczywa w wiosce. Władca Boti uczestniczy w każdym aspekcie życia społeczności, począwszy od ceremonii związanych z narodzinami i nadaniem imienia nowo narodzonemu dziecku aż po pogrzeb. I jest niezwykle łagodny dla swoich poddanych.
Obowiązujący w *Boti *dziewięciodniowy tydzień to nie jedyna aberracja od ogólnie przyjętych na świecie zasad. Wioska to prawdopodobnie jedyne miejsce na świecie, w którym ktoś, kto ukradł sąsiadowi np. kurę, dostaje od społeczności jeszcze jedną. – Bo kradzież to przecież znak, że kura jest temu komuś potrzebna – tłumaczą mi mieszkańcy. – Po prostu staram się być dobrym i sprawiedliwym królem – dodaje Nama Benu. – Muszę uszczęśliwiać moich poddanych, bo w tym tkwi sekret mojego własnego szczęścia. To prawda, mieszkańcy Boti sprawiają wrażenie wyjątkowo szczęśliwych i spełnionych.
Tekst: Ania Błażejewska/wg www.podroze.pl