Tropikalna Kostaryka. Republika szczęścia
Alajuela, miasteczko niedaleko lotniska Santa Maria. Mój gospodarz zapewnił mnie, że najgorsze, co może mnie spotkać, to gwizdanie z samochodów. Było rano, a temperatura sięgała 30 st. C, założyłam więc krótkie dżinsy, trampki i koszulkę... Co trzeci samochód na mnie trąbił, co drugi przechodzień się obracał, a co czwarty zagadywał.
Nie padały ordynarne komentarze, ale nie była to przyjemna sytuacja. Dlatego kobiety w kostarykańskich miastach, mimo pięknych, proporcjonalnych figur, chodzą nawet podczas upału w długich spodniach. Przynajmniej jest tak w Alajueli, która leży w centralnej części kraju, a nie w strefie przybrzeżnej. Za to większość Kostarykanek eksponuje swoje długie, zdrowe włosy. Latynoski uważają je za wyznacznik urody. Nawet pani w mundurze pracująca w ochronie na lotnisku miała rozpuszczone, lśniące, czarne włosy.
Realizm magiczny
Na pytanie o typowe śniadanie bez chwili namysłu pada odpowiedź: gallo pinto. Udałam się od razu na miejscowy bazarek do alejki z jedzeniem, aby spróbować tego dania. Okazało się, że to jajecznica z kawałkami mocno wysmażonej kiełbasy, podana ze smażonym ryżem z czarną fasolką i cebulką. Ten popularny w świecie latynoskim zestaw po hiszpańsku nazywa się arroz con frijoles. Do tego lokalna kawa, z której słynie Kostaryka.
Liczyła się atmosfera. Punkt gastronomiczny miał unikalny realizm magiczny, za który kocham Iberoamerykę. Ludzie celebrują życie, jakby każda chwila była wyjątkowa. Mama z córką przygotowywały potrawy po jednej stronie stołu, a po drugiej jedli klienci. Domyśliłam się, że niewielu turystów tu zagląda, bo właścicielka kramu traktowała mnie wyjątkowo. Po chwili poszukiwań dała mi suche i czyste sztućce w serwetce. Panu obok podała z ręki mokre.
ZOBACZ TEŻ: Ocean żółwi w Kostaryce
Jak wiadomo, w Polsce jest zwyczaj dawania trzech buziaków – przy witaniu się ze starszymi krewnymi czy składaniu życzeń na uroczystościach. W Hiszpanii, będącej wzorem kultury śródziemnomorskiej, z której tyle zaczerpnęła Ameryka Łacińska, na powitanie całuje się dwa razy. Na Kostaryce zaś, mimo gorącego temperamentu, liczba całusów jest zminimalizowana do jednego. Nadrabia się za to w kościele – przy podawaniu ręki na znak pokoju. Sąsiad z kościelnej ławy był zaskoczony moją zdziwioną miną, gdy chciał mnie pocałować. Rozejrzałam się naokoło i zrozumiałam, że wszyscy dają sobie całusa...
Kostarykę określa się Szwajcarią Ameryki Środkowej. Żyje się tu dostatniej i bezpieczniej niż w innych państwach regionu. Ceny są względnie wysokie. Z perspektywy naszego turysty jest minimalnie drożej niż w Polsce, ale o wiele drożej niż w Meksyku. Waluta to colón. Nazwa pochodzi od Krzysztofa Kolumba, którego hiszpańskie imię i nazwisko to Cristobal Colón. Jeden dolar amerykański, zależnie od wahań, to 560–620 colónów. Na banknotach dominują nie królowie, prezydenci czy uczeni, lecz jelenie, delfiny, małpy, leniwce, kolibry i motyle. Po zrolowaniu banknotu wzór roślinny z prawego i lewego brzegu łączy się w całość. Kostarykańskie pieniądze zajęły szóste miejsce w rankingu na najładniejsze banknoty świata.
Alicja w Krainie... Paproci
Na zwiedzenie stolicy kraju jeden dzień wystarczył. Kościoły, parki, muzea, czyli typowe atrakcje wszystkich stolic świata. San José nie przyciąga tylu turystów co inne części kraju. Większość obcokrajowców traktuje stolicę jako miejsce na przesiadkę, tak też uczyniłam i ja.
Wyruszyłam na wybrzeże karaibskie. Pokonanie 200 km autobusem zajęło pięć godzin. Gdy wyjeżdżałam poza miasto, zrozumiałam, dlaczego przyroda jest największym bogactwem Kostaryki. Wszystko jest tu przerysowanie w porównaniu z Europą. Liście większości roślin są pięć razy większe od ludzkiej głowy, i takie np. paprocie mają rozmiar liści palm. Proporcje pomiędzy przydrożnymi paprociami a paprotkami w doniczkach, które w latach 90. hodowała większość polskich gospodyń, sprawiała, że czułam się jak "Alicja w Krainie Czarów".
W rastafariańskim kurorcie nad Morzem Karaibskim, gdzie dżungla łączy się z morzem, wszyscy witają się uśmiechem i dobrym słowem. Tu zrozumiałam czemu, według rankingów, Kostaryka jest najszczęśliwszym krajem świata. Wypożyczyłam rower i spędziłam cały dzień, jeżdżąc po dżungli między Manzanillo a Puerto Viejo (13 km odległości).
Ameryka Centralna to mekka backpackerów, dlatego znalezienie noclegu w hostelu bez wcześniejszej rezerwacji jest dosyć proste. Niskobudżetowe zakwaterowanie, ale za to dłuższa podróż, jest najczęstszym wyborem obcokrajowców. Hostele, walcząc o klienta, stawiają bardziej na oryginalność niż na jakość. Miejscem, w którym się zatrzymałam, był Rocking J’s. W jego ofercie nie było łóżek, lecz hamaki. Noc w pomieszczeniu bez okien i drzwi, za to z odgłosami dżungli, to przygoda sama w sobie. Za hamak, dostęp do toalety, prysznica (którym była rura z sufitu z zimną wodą), internetu i żelaznej szafki zapłaciłam siedem dolarów za noc.
Padało, a ja spałam w sali pełnej hamaków, niczym nieodgrodzonej od przyrody. Tylko ciepły koc, hamak i ja. Było wygodnie i mimo braku ścian każdy szanował cudzą prywatność, hamak zaś niczym kokon był miejscem na relaks i przemyślenia. Wadą Puerto Viejo jest nadmiar turystów z zachodniego świata. Czasami trudno było poczuć magię miejsca, gdy kultura odwiedzających dominowała nad lokalną.
Zaczarowane wzgórza
Z Puerto Viejo pojechałam w miejsce, gdzie telefon nie łapał zasięgu i nie było internetu, ale za to mrówki na stole, karaluch wyskakujący z kosmetyczki oraz małpa na drzewie przy domu "rekompensowały" te niedogodności. Dom, który odwiedziłam, nie przynależał do żadnej wioski, a jego adres to: "200 metrów na północ od szpitala Cruz Roja, za mostem Pandory".
Pandora jest wsią w dżungli, położoną około 10 km od wybrzeża karaibskiego w prowincji Limon. Przez okolicę przepływa rzeka o nazwie Rio de Estrellas, co w tłumaczeniu na polski oznacza "rzekę gwiazd". Musiałam ją pokonać, aby dotrzeć do Pandory. Stary most ciągle się chwiał, a żelazna siatka uginająca się pod moimi nogami nie spełniała europejskich wymogów bezpieczeństwa. Według instrukcji za mostem szłam żwirową drogą przez dżunglę. W końcu ktoś miejscowy zatrzymał się i bardzo rozklekotaną furgonetką podwiózł mnie do celu.
W domu wśród dżungli mieszkał, znaleziony poprzez stronę couchsurfing.org, ekstremalnie szalony Gerardo (dla znajomych Boa), wraz ze swoją rodziną, pięcioma psami, wężem i tarantulą. Boa to jedna z tych osób, o których opowiada się przy piwie znajomym jak o superbohaterach.
Pierwszego dnia zabrał mnie motorem pod lokalny sklep, gdzie miejscowa śmietanka towarzyska spędzała całe dnie. Usiadłam pod sklepem na skrzynce po piwie, a ludzie po prostu zaczęli do mnie podchodzić i się zapoznawać. Przynosili mi nieznane owoce i opowiadali o czym się da. Mimo niecodzienności tej sceny jako osoba z tak odległej części świata czułam się tu ciepło i swojsko.
Na następny dzień do Boa dotarł inny podróżnik, John z Kalifornii. Poszliśmy w trójkę pracować do dżungli. Boa realizuje autorski projekt ekologiczny "Pandora. Enchanded Hills". Obszar przedsięwzięcia ma 10 ha – to wzgórza poprzecinane dżunglą i strumykami. Główne cele to zrobienie szlaku wiodącego przez dżunglę i wzgórza, zasadzenie nowych drzew i uzdrowienie tych chorych.
Z maczetą w ręku, grabiami i szpadlem wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Najpierw zasadziliśmy pięć drzew limonki, później wykarczowaliśmy rośliny, które powodują wysypkę, gdy się ich dotknie. Wtedy pierwszy raz w życiu posługiwałam się maczetą. Potem poszliśmy do zacienionej dżungli, gdzie światło dziennie prawie wcale nie przebijało się przez korony drzew, i tam ze starych desek tworzyliśmy kładki, aby na szlaku nikt się nie poślizgnął. Następnie przyszedł czas na układanie kamieni w równej linii na strumyku, aby można było go pokonać, skacząc z kamienia na kamień. Wszystkie konstrukcje były naturalne, nie używaliśmy cementu ani folii.
Przy domu Boa w koronach drzew przechadzały się małpy. Miałam okazję zobaczyć samca alfa w naturalnych warunkach. W pewnym momencie mama Boa zawołała do mnie: – Spójrz w górę! Popatrzyłam, a w konarach wielkich drzew siedział najprawdziwszy, żyjący na wolności goryl.
Na wzgórzach Pandory zrozumiałam przykrą sytuację, o której nie mówi się turystom. Mowa o słynnym schronisku dla leniwców na Kostaryce. Martyna Wojciechowska poświęciła jeden ze swoich odcinków "Kobiety na krańcu świata" założycielce tego miejsca. Każdego dnia w schronisku dla leniwców pomagają wolontariusze z całego świata. Za jeden dzień opieki nad chorym czy osieroconym leniwcem wolontariusz musi zapłacić kilkadziesiąt dolarów od osoby. Ideą tego wolontariatu (a w rzeczywistości biznesu) jest wykurowanie zwierzęcia, które później powinno zostać wypuszczone na wolność. Otóż okazuje się, że ani jeden leniwiec nie opuścił tego miejsca.
Miejscowi nazywają je "więzieniem dla leniwców". Są one prezentowane odwiedzającym turystom jako miłe zwierzątka. Młodsze osobniki można nawet wziąć na ręce i przytulić. Mój gospodarz Boa, jako absolwent biologii na Uniwersytecie Kostarykańskim, lokalny działacz i pasjonat przyrody, pracował wcześniej w schronisku jako przewodnik. Opowiedział mi, że leniwce żyjące w naturalnych warunkach mają masę insektów w futrze, m.in. wszy, i jest to normalne. Gdy leniwiec trafia do schroniska, jest odwszawiany i poddawany kwarantannie.
Świeży i pachnący trafia do wolontariuszy, stając się żywą maskotką dla wycieczek. Boa mówił, że da się rozpoznać, kiedy leniwiec jest zadowolony i szczęśliwy, a kiedy smutny. Widział nieszczęśliwe zwierzęta, no ale nigdy nie powiedział o tym turystom, bo schronisko to przecież intratny biznes.
Piękne są tylko chwile
Z karaibskiego wybrzeża Kostaryki pojechałam w stronę Pacyfiku. Większość przewodników turystycznych poleca znaną z pięknej plaży miejscowość Manuel Antonio, która leży w sercu parku narodowego o tej samej nazwie. Mimo oszałamiającej przyrody po raz kolejny przekonałam się o kostarykańskiej zależności: im większe walory przyrody, tym wyższe ceny. Im drożej, tym starsi turyści. Im starsi turyści, tym większy nacisk na sprzedaż. Nie zdążyłam nawet wysiąść z autobusu, a już zostałam osaczona przez naganiacza, którego zadaniem było wmówienie mi, że hostelem, którego szukam, jest ten, który mu płaci za znajdowanie turystów.
Kostaryka kusi turystów ponadprzeciętnymi walorami przyrody. Jest silniejsza ekonomicznie i spokojniejsza niż pozostałe państwa Ameryki Środkowej. Może też zadowolić każdego, zarówno poszukiwacza luksusu, jak i niskobudżetowego backpackera. Przepisy prawne są przyjazne polskim turystom, którzy do 90 dni pobytu nie potrzebują wizy.
Kostaryka nie ma sił zbrojnych i stawia na ekologię. Mimo że trochę niebezpieczna i trochę skorumpowana, jest podobno najszczęśliwsza. Od wielu lat ten mały tropikalny kraj przoduje w brytyjskim HPI (Happy Planet Index) – rankingu najszczęśliwszych państw świata, przygotowywanym przez New Economics Foundation.
Czy na pewno najszczęśliwsza? Wiele zależy od pozytywnego nastawienia, takiego, o którym wspomniałam, pisząc o śniadaniu w lokalnym bazarze w Alajueli czy o rozmowach pod sklepem w Pandorze. Celebracja zwykłych momentów ludzkiego życia tworzy magię, którą Kostaryka oczarowuje obcokrajowców.
Ten oraz wiele innych ciekawych artykułów znajdziecie w grudniowym numerze miesięcznika Poznaj Świat.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl