Wielka amerykańska migracja. Zimą Amerykanie uciekają do ciepłych stanów
Wraz z nadejściem zimnych miesięcy Amerykanie masowo ruszyli na południe. Wiosną uciekali z miast na przedmieścia, teraz wybierają słońce. Floryda, Kalifornia, Georgia czy Luizjana to obszary podwyższonego ryzyka zakażenia koronawirusem, ale zakazany owoc kusi najbardziej. Zwłaszcza, kiedy jest zimno.
26.01.2021 14:08
Amerykanie należą do najbardziej mobilnych społeczeństw na świecie. Nic dziwnego - USA ma ruch w swoim DNA. To kraj zbudowany przez odkrywców, osadników i imigrantów, czyli ludzi, którzy nie bali się spakować swojego dobytku i zamieszkać na obcej ziemi.
Mobilni od zawsze
Do lat 60. XX wieku 20 proc. mieszkańców Stanów Zjednoczonych przeprowadzała się co roku, głównie ze względu na pracę lub chęć poprawy swoich warunków mieszkaniowych. Na początku 2020 r. liczba ta spadła poniżej 9 proc. Wydawać by się mogło, że Amerykanie wreszcie się ustatkowali i przywiązali do swoich domów. Koronawirus odwrócił ten trend.
Już pod koniec marca 2020 r. socjolodzy zaczęli mówić o wielkiej amerykańskiej migracji. Amerykanie masowo uciekali z wielkich miast, w obawie przed pandemią, a także korzystając z zalet zdalnej pracy i nauki.
Po co tkwić z rodziną w drogim, ciasnym mieszkaniu, skoro można mieć dom z ogródkiem? Nieruchomości na przedmieściach dużych metropolii sprzedawały się na pniu, za znacznie wyższe ceny niż te, w których je wystawiono. Szczęśliwcy posiadający letnie domy pod miastem masowo do nich uciekali, powodując protesty stałych mieszkańców typowo wakacyjnych miejscowości.
Uciec za wszelką cenę
Według danych opublikowanych przez amerykańską pocztę, od marca do października z Nowego Jorku wyniosło się 300 tys. mieszkańców - tyle osób zgłosiło przekierowanie korespondencji na nowy adres, poza granicami miasta. Nie wiadomo, ile z tych przeprowadzek to przeprowadzki tymczasowe, a ile na stałe. Większość nowych adresów to bezpośrednie sąsiedztwo Nowego Jorku - przedmieścia, kurorty nad Atlantykiem, New Jersey, Pensylwania, Connecticut. Ale wielu nowojorczyków wyruszyło w poszukiwaniu słońca - na Florydę, do Kalifornii, a nawet na Hawaje.
Dla Claudii z Seattle podróż na te ostatnie nie należała do łatwych. Hawaje wymagają okazania negatywnego testu na koronawirusa. - Zrobiliśmy z mężem badania, ale do dnia wylotu nie dostaliśmy wyników. Pojechaliśmy na lotnisko z trzyletnim synkiem i półroczną córeczką. Po czterech godzinach musieliśmy wrócić domu, bo mimo wielu maili i telefonów do przychodni wyniki się nie odnalazły - opowiada. - Dwójka małych, zmęczonych dzieci, pusta lodówka, bo mieliśmy wyjechać na kilka tygodni. Musieliśmy zrobić ponowny test i przełożyć wylot o kilka dni, co sporo nas kosztowało. Ale po blisko roku w domu bardzo potrzebowaliśmy tych wakacji.
Marcin, Polak od lat mieszkający na Brooklynie, w 2020 r. był stałym bywalcem w Karolinie Południowej. Kilka lat temu kupił mały domek w Charleston, który wynajmował przez AirBnb. Ale po wybuchu pandemii przeważnie sam z niego korzystał lub udostępniał go najbliższej rodzinie. Komfort jest ważniejszy od zarobku.
- Kiedy tylko możemy, jedziemy z żoną na południe. Pracujemy z tarasu, w ogródku, w którym rosną palmy. W Karolinie Południowej jest ciepło, słonecznie, żyje się tam spokojnie i bezpiecznie - mówi Marcin. - W Nowym Jorku mieszkam od lat, widziałem niejedno, ale to, co teraz dzieje się w mieście, przechodzi wszelkie granice. W mojej dzielnicy straszą puste witryny po zamkniętych sklepach, wszędzie krążą bezdomni, przestępczość jest na rekordowym poziomie. Poważnie myślę o tym, żeby przenieść się do Karoliny na stałe.
Goście mijają się w drzwiach
Znaczna część amerykańskich adresów, które dodałam do ulubionych na Airbnb, od wiosny jest niedostępna. Przytulne chatki w górach, domki nad jeziorami, mieszkania nad Atlantykiem. Właściciele albo całkowicie blokują kalendarz dostępności, albo wyznaczają nierealne minimum nocy, jakie trzeba zarezerwować - od 60 wzwyż.
Niektórych zobowiązują do tego lokalne przepisy stanowe, które zakazują wynajmu krótkoterminowego. Inni, tak jak Marcin, wolą sami korzystać z nieruchomości lub wynajmują je rodzinie i przyjaciołom. - W tej chwili możemy przebierać w gościach - mówi JoAnn, która zgodziła się, bym spędziła weekend w jej przepięknym domku nad rzeką Hudson.
Mam szczęście, bo JoAnn to moja znajoma. Poza tym zwolniło się miejsce po tym, jak para nowojorczyków okupowała domek przez ostatnie cztery miesiące. A warto dodać, że do tanich nie należy - w 2020 r. cena wzrosła do prawie 500 dolarów za noc, nie licząc dodatkowych opłat i podatków. Przy dłuższym wynajmie można liczyć na zniżkę, ale i tak niewiele osób stać na taką opcję.
Ceny wynajmu w urokliwych miejscowościach blisko dużych miast biją wszelkie rekordy. Jeśli właściciele sami nie uciekają przed pandemią, to z pewnością nie mogą narzekać na brak dochodów. Wynajem domów i mieszkań, zwłaszcza samodzielnych, których nie trzeba z nikim dzielić, to żyła złota. W grudniu udało mi się zarezerwować pokój w Nowym Orleanie. Wprawdzie musiałam dzielić kuchnię i salon z innymi, ale przynajmniej cena była do zaakceptowania.
Nie dziwi więc, że w tym miejscu goście mijają się w drzwiach, pobyty rezerwowane są na zakładkę, choć teoretycznie po każdej wizycie pokój przez kilka dni powinien stać pusty, żeby zminimalizować ryzyko przenoszenia wirusa.
Ostrożnie tylko w teorii
Ale środki bezpieczeństwa w podróży po USA to w dużej mierze teoria. W New Jersey, skąd wylatuję, test na koronawirusa nie jest obowiązkowy przed wejściem na pokład, większość stanów nie wymaga go po wylądowaniu. Po powrocie powinnam wypełnić formularz z danymi i poddać się 10-dniowej kwarantannie, ale nie jest to obowiązek, a dobra wola. Nikt tego nie sprawdza. Samolot jest pełen, nie ma mowy o siedzeniu w przepisowej odległości, nikt nie mierzy pasażerom temperatury przed wejściem na pokład. Wolno zdjąć maski na czas spożywania napojów i przekąsek.
Zobacz także
Doceniam bezproblemową podróż, ale nie widzę żadnej logiki w podejmowanych środkach ostrożności. Jeśli inni pasażerowie mają podobne zdanie, to go nie wyrażają. Nie da się tkwić w stanie wzmożonej czujności przez blisko rok. Zagrożenie też powszednieje. Dlatego Amerykanie będą przemieszczać się dalej, jeśli nie na stałe, to chociaż na wakacje. Mają to przecież we krwi.