W Podróży24 godziny w samolocie. Historyczny lot z Sydney oczami pasażera

24 godziny w samolocie. Historyczny lot z Sydney oczami pasażera

24 godziny w samolocie. Historyczny lot z Sydney oczami pasażera
Źródło zdjęć: © WP.PL | Szymon Jasina
Szymon Jasina

31.03.2020 10:52, aktual.: 31.03.2020 11:56

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- 2376 zł - tyle kosztował mnie bilet na historyczny lot z Sydney do Polski. Lot w jedną stronę, bo choć wolałbym zostać na końcu świata, to musiałem wrócić do domu ze względu na pandemię - opowiada Szymon Jasina, który przez sytuację na świecie przerwał swoją kilkumiesięczną podróż.

Wyjechałem z Polski 5 września. Przez 6 miesięcy jeździłem po Azji, z której niedawno udałem się do Australii. W sumie w tym czasie odwiedziłem 15 krajów, ale ze względu na pandemię moja wielomiesięczna podróż musiała się przedwcześnie zakończyć.

Jak wrócić do domu

Ze względu na koronawirusa świat podróżniczy wywrócił się do góry nogami. Wszystko zmieniało się z dnia na dzień. Kolejne kraje zamykały granice, przemieszczanie się po świecie najpierw zostało ograniczone, a później w praktyce stało się niemożliwe. Mnie spotkało to w Australii. Daleko od Polski. Zacząłem więc powoli zastanawiać się, jak wrócić. Miałem kilka bardziej skomplikowanych alternatyw. Rozważałem przede wszystkim rejsowy samolot do Londynu, skąd liczba specjalnych połączeń LOT-u jest na tyle duża, że dostanie się do Polski nie powinno być problemem. Mimo to bezpośredni lot to bez wątpienia lepsze i wygodniejsze rozwiązanie.

Nagle pojawiła się opcja na lot specjalnym samolotem LOT-u z Sydney do Warszawy. Jednak dość szybko pojawił się oczywisty problem. Jak niemal wszędzie, chętnych było zdecydowanie więcej niż miejsc w samolocie. Kiedy i czy będzie następne połączenie, nikt wtedy nie wiedział, więc trzeba było być czujnym. Pani na infolinii LOT-u przyznała, że tak jest i wiele osób oczekujących na ten samolot nawet nie dostanie o nim informacji e-mailem. Trzeba zatem śledzić stronę akcji #lotdodomu. Ja o pomoc w tym poprosiłem rodzinę i znajomych.

Nagle na jednym z profili na Facebooku pojawiła się informacja, że "rzucili" bilety z Cebu i Manili na Filipinach, chwilę później pojawiło się Hanoi w Wietnamie - te trzy połączenia premier zapowiedział razem z Sydney. Wiedziałem, że to jest ten moment. Co ciekawe, pojawiły się one w systemie rezerwacji, ale nie na liście zaplanowanych lotów. To były chwile największego stresu. Co 5 minut sprawdzałem, czy możliwy jest zakup biletu. Jest! Szybkie wypełnienie danych. Cena: 2376 zł. Zapłata. I szczęście, że się udało.

Ja w tym momencie przebywałem w Alice Springs. U mnie była godz. 22:30, a to oznaczało północ w Sydney. Zatem na pewno wiele osób nie poszło wcześnie spać tej nocy, ale nie zabrakło pewnie też takich, którzy przespali sprzedaż biletów.

Byłem pełen emocji, wśród których przeważała radość. Wiedziałem jednak, że to dopiero początek. Najpierw musiałem dotrzeć z Terytorium Północnego do Sydney. Miałem połączenie przez Adelajdę. Część lokalnych lotów już była odwoływana. Moje na szczęście nie i na kilka godzin przez zamknięciem niektórych granic stanowych wylądowałem w Sydney. W samolocie było nieco ponad 20 pasażerów, ale się udało.

Przystanek: Sydney

W Sydney miałem kilka dni oczekiwania na samolot do Warszawy. Australia z opóźnieniem, ale też zaczęła wprowadzać restrykcje. Oznaczało to zamknięte muzea, puby, a nawet najsłynniejszą plażę w mieście - Bondi. Jedzenie w lokalach sprzedawano tylko na wynos, a ulice choć nie zupełnie puste, to ze zdecydowanie odznaczały się małą liczbą spacerowiczów.

Obraz
© Szymon Jasina

W tym czasie słyszałem też wiele historii ludzi z całego świata o tym, w jak skomplikowany sposób udało się im wrócić lub wręcz odwrotnie - jak utknęli i nie wiedzą, co robić dalej.

Na lotnisku

W końcu nadszedł dzień wylotu. Start samolotu był zaplanowany na godz. 23:55, ale ponieważ i tak nie miałem już nic do roboty w mieście, o godz. 19 dojechałem na lotnisko. I od razu czekała na mnie pierwsza niespodzianka - na tablicy wyczytałem, że samolot wystartuje godzinę wcześniej, o czym nikt nie poinformował pasażerów.

Jednak trzeba przyznać, że w praktyce to niewiele zmieniło. LOT i tak prosił o wcześniejsze pojawienie się na lotnisku, a na tak szczególny samolot raczej nikt nie przyjeżdżał w ostatnim momencie. Nawet te 5 godzin przed pierwotnie planowaną godziną startu już ustawiła się spora kolejka do odprawy.

Gdy ta się zaczęła, znowu mogłem się przekonać, że nie jest to zwykły lot. Odprawie towarzyszył spory chaos. Część pracowników lotniska miała problemy z obsługą pasażerów. Było też zamieszanie z przydzielaniem miejsc w samolocie. A przybyłych na lot sprawdzano nie tylko w systemie komputerowym, ale też na zwykłych kartkach z wydrukowaną listą. Na szczęście przewidziano zapas czasowy i choć całość trwała bardzo wolno, to nie okazała się znaczącym problemem. Przynajmniej nie dla wszystkich...

Już czekając pod bramką usłyszałem, że na ten lot był overbooking, czyli sprzedano więcej biletów niż jest miejsc i nawet kilkanaście osób mogło nie zmieścić się do samolotu. To częsta praktyka przy regularnych lotach, jednak w tej sytuacji zaskoczyła. Czytałem, że przedstawiciel LOT-u wyjaśniał, że problem z wejściem na pokład miały osoby z podwójnym obywatelstwem, również australijskim - takie potrzebują specjalnego pozwolenia na opuszczenie Australii. Jednak widziałem na lotnisku, że pogranicznicy pomagali załatwić to podczas oczekiwania na odprawę, więc raczej takie osoby nie miały problemu. Ale to już inna historia.

Obraz
© Szymon Jasina

W moim przypadku wszystko przebiegło bez problemu. W końcu znalazłem się w samolocie, zająłem miejsce i zaczęła się moja doba w Dreamlinerze polskich linii lotniczych. Bo właśnie około 24 godzin zajęły loty z dotankowaniem i przerwą w Singapurze oraz oczekiwaniem na możliwość opuszczenia lotowskiego Boeinga 787 w Warszawie.

Lot do domu

Dreamliner (ani żaden inny samolot) nie pokonuje tak długiej trasy bez lądowania, więc w planie mieliśmy 2-godzinny przystanek w Singapurze. Tam trzeba było uzupełnić paliwo i zabrać dodatkowe jedzenie. Zmieniała się również załoga, czyli piloci i obsługa - obie ekipy leciały tym samym samolotem.

Największą kontrowersję w trakcie samego lotu wywoływało jedzenie. Już wcześniej czytałem o tym, że pasażerowie dostają jedną kanapkę (ja dowiedziałem się, że w naszym przypadku mają być dwie, po jednej na każdy odcinek lotu), zatem miałem sporo własnego jedzenia w bagażu podręcznym.

Obraz
© Szymon Jasina

Okazało się jednak, że nie było aż tak źle. Podczas lotu do Singapuru, który i tak odbywał się nocą, dostaliśmy dwie kanapki. Po międzylądowaniu dostaliśmy kolejne dwa zestawy z jedzeniem, gdzie oprócz kanapek było sporo przekąsek. Nie było też problemu z ilością wody - łącznie prawie 3,5 l na osobę.

Jesteśmy w Warszawie

Po wylądowaniu w Warszawie dość szybko pojawili się wojskowi, którzy mierzyli temperaturę wszystkim pasażerom. Następnie musieliśmy jeszcze poczekać dłuższy czas, ponieważ w miarę możliwości ograniczana jest liczba osób w terminalu i minimalizowane jest mieszanie się ludzi z różnych samolotów. Łącznie wiązało się to z ok. 1,5 godzinnym czasem oczekiwania na pokładzie.

Obraz
© Szymon Jasina

Po opuszczeniu samolotu, podczas kontroli paszportowej, spisywano numer telefonu każdego z pasażerów i adres, pod którym będzie odbywał obowiązkową 2-tygodniową kwarantannę.

Po odebraniu bagażu były dwie opcje - wyjście z lotniska i powrót do domu lub skorzystanie ze zorganizowanego transportu do innych miast, który jest już w cenie biletu lotniczego. W zależności od kierunku były to autokary (odjeżdżające w momencie, gdy zbierze się min. 20 osób) lub 4 pociągi z samego lotniska Chopina w różnych kierunkach między godz. 16:50 a 17:50.

Po ponad 30 godzinach od startu dotarłem do domu w Gdańsku.

Nie wszyscy stanęli na wysokości zadania

Czy to była dobra podróż? Nie ma co się oszukiwać - w obecnej sytuacji #lotdodomu jest najwygodniejszą opcją. Jednak nie da się też nie zauważyć, że gdyby pozwolono również innym liniom lotniczym przywozić Polaków do kraju, to cała operacja zostałaby przeprowadzona sprawniej i zdecydowanie więcej osób już by wróciło. Na razie pozostaje im czekać i liczyć, że załapią się na kolejny lot.

Ja sam przez dwa tygodnie przed lotem miałem sporo nerwów, czy uda mi się go złapać, wiedząc, że sytuacja zmienia się z dnia na dzień. Muszę przyznać, że w tym czasie sporo naprzeklinałem się na całą akcję, która nie pozwala na szybkie sprowadzenie obywateli do Polski. Nie jest też pocieszeniem, że rządy większości krajów w obecnej sytuacji nie stanęły na wysokości zadania. W wielu miejscach na świecie utknęli nie tylko Polacy, ale też Francuzi, Brytyjczycy czy obywatele wielu innych krajów.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

sydneylotkoronawirus
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (805)
Zobacz także