56 lat od największej tragedii w polskich górach. Pod lawiną zginęło 19 osób
Od 56 lat nie było większej tragedii w polskich górach. 20 marca 1968 r. w Białym Jarze niedaleko Śnieżki zginęło 19 osób. Wyszły na szlak mimo ostrzeżenia przed lawiną, a większość z nich była nieodpowiednio ubrana. - Dziewczyny poszły w szpilkach, a mężczyźni w półbutach - wspominał radziecką grupę ratownik GOPR Andrzej Brzeziński, który wtedy pracował w karpackim ośrodku Juwenturu.
20.03.2024 | aktual.: 20.03.2024 09:11
To było marcowe przedpołudnie. Pogoda była słoneczna i prawdopodobnie to ona skusiła turystów do wyjścia w góry, mimo ostrzeżenia przed lawiną.
Zlekceważyli ostrzeżenie
Z powodu obfitych opadów śniegu groźba lawin w rejonie Białego Jaru pojawiła się już około 10 stycznia - przypomniał w artykule z 1970 r. doświadczony ratownik górski i przewodnik Marian Tadeusz Bielecki.
Z jego relacji wynika, że w lutym i marcu na zlodowaciałej pokrywie pojawiła się nowa, dochodząca gdzieniegdzie do 130 cm warstwa śniegu, a od 13 marca wiał niemal bez przerwy silny wiatr. "Szalała też bez przerwy zamieć, przy równoczesnej silnej mgle. Niebezpieczeństwo lawin wzrosło więc ogromnie" – opisywał warunki w Białym Jarze Bielecki. Z pomiarów przeprowadzonych w tym rejonie wynikało, że jeden metr sześcienny śniegu ważył 350 kg.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Druga połowa marca 1968 r. w Karkonoszach to były silne opady śniegu. W rezultacie na północnych zboczach powstały olbrzymie zaspy i nawisy śnieżne, dlatego GOPR ostrzegało przed niebezpieczeństwem lawin. Ostrzeżenie zostało wydane również 20 marca. Część turystów zawróciła do Karpacza, ale niestety kilka grup postanowiło kontynuować wyprawę.
Największa z nich to kilkunastoosobowa grupa studentów Instytutu Górniczego w Kujbyszewie w Rosji. Prowadził ich Polak, który miał doświadczenie w oprowadzaniu radzieckich turystów w Karpaczu. Niestety nie miał uprawnień przewodnika górskiego. W zagrożonym rejonie znaleźli się również turyści z NRD i Polski.
Jak przypomina Polska Agencja Prasowa, ratownik GOPR Andrzej Brzeziński, który wtedy pracował w karpackim ośrodku Juwenturu, zapamiętał, że w grupie z Rosji nikt nie miał odpowiedniego do tej pory roku obuwia. "Dziewczyny poszły w szpilkach, a mężczyźni w półbutach" - wspominał. Zauważył, że Polacy i Niemcy, którzy razem z grupą z ZSRR znaleźli się w Białym Jarze, byli ubrani nieco lepiej.
To trwało kilka sekund
Ok. godz. 11 w miejscu, w którym droga skręca w lewo i wychodzi na zbocze Kopy w kierunku do górnej stacji wyciągu, doszło do najgorszego. Z górnych krawędzi Białego Jaru poleciała lawina. Akcję ratunkową podjęto niemalże natychmiast. Brakowało jednak sprzętu – ratownicy początkowo używali łopat do węgla. Do akcji włączyli się żołnierze z Jeleniej Góry i czescy ratownicy z Horskiej Służby. W sumie w akcji wzięło udział 1100 osób.
Na podstawie szkiców, które przygotował Waldemar Siemaszko, doświadczony ratownik, obeznany z zagrożeniami lawinowymi, który brał udział w akcji, widać, że wszyscy zostali przysypani błyskawicznie – w ciągu dosłownie kilku sekund, nie zdążyli się poruszyć. "Niektórzy nawet nie byli świadomi tego, co się dzieje" – brzmiała jedna z teorii.
Ocalało tylko pięć z 24 osób, które znalazły się w zagrożonym rejonie. Zginęło 13 członków grupy z Kujbyszew, czterech Niemców i dwóch Polaków, w tym pilot turystów z ZSRR.
Lawinisko miało ok. 750 m długości i średnio do 80 m szerokości. Na tym olbrzymim polu średnia grubość śniegu wynosiła do pięciu metrów, a w czole lawiny aż do 24. W lawinie zeszło ponad 50 tys. ton śniegu.
Wydobywanie ofiar trwało ponad dwa tygodnie. Ci, których zabrała lawina, zginęli od urazów mechanicznych, a ich ciała miały rozległe urazy.
Stanisław Jawor, jeden z uczestników akcji ratunkowej wspominał, że zwłoki leżały przeważnie głęboko pod śniegiem, wplątane w konary wyrwanych z korzeniami drzew.
"Po wysondowaniu miejsca położenia zwłok, trzeba było się do nich dostać, kopiąc wąskie, a głębokie na dwa do trzech metrów jamy. Bywało tak, że aby wydobyć ciało, trzeba było najpierw odciąć piłką gałęzie, w które było wplątane. Miejsca było mało, pracowało się więc samym brzeszczotem. W marcu drzewa, nawet w górach, puszczają już soki, a zapach jaki wydzielają odcinane gałęzie jarzębu sudeckiego jest bardzo charakterystyczny. Trudno powiedzieć czy nieprzyjemny. Ale jeżeli wącha się ten zapach przez kilka godzin siedząc w ciasnej śnieżnej dziurze, jeżeli poprzez gałęzie widać twarz dziewczyny z otwartymi ustami i nieruchomymi, jak ze szkła oczami — to zapach ten może prześladować do końca życia" – wspominał Jawor.
Jacek Jaśko, syn jednego z ratowników po 45 latach wspominał, że zawinięte ciała ofiar były dla niego zdumiewającym widokiem. "Ojca zastaliśmy przy kręgu z pochodni, gdzie leżały jakieś zawiniątka. Okazały się nimi ciała ofiar lawiny, która zeszła w południe w Białym Jarze. Stałem w milczącym gronie ratowników, żołnierzy i wielu innych, nieznanych mi osób. Moim pierwszym wrażeniem było zdumienie. Nie przerażenie, a zdumienie właśnie. I niedowierzanie, że tak może wyglądać ludzkie ciało. Jak porzucona lalka z nienaturalnie ułożonymi kończynami" - mówił.
Pomnik ku pamięci ofiar
W miejscu katastrofy najpierw ustawiono tablicę informacyjną, a później pomnik. Został jednak zniszczony przez inną lawinę, która zeszła w Białym Jarze w 1974 r. Impet spadającego śniegu był tak wielki, że ośmiotonowy granitowy blok pomnika został przeniesiony aż o 800 m.
W sierpniu 2018 r. odsłonięto nowy pomnik ku pamięci ofiar tragedii, który stoi do dziś.
Autor: Józef Krzyk/PAP