LudzieAdam, chłopak z Grenlandii. “Nie mieszkam w igloo, nie żyję w prymitywny sposób”

Adam, chłopak z Grenlandii. “Nie mieszkam w igloo, nie żyję w prymitywny sposób”

Na największą wyspę świata trafił 12 lat temu za sprawą miłości. Musiał nauczyć się jeść na obiad fokę i radzić sobie na przyjęciach, które odbywają się praktycznie bezszelestnie. Adam Jarniewski w rozmowie z WP opowiada o życiu za kołem podbiegunowym.

Adam, chłopak z Grenlandii. “Nie mieszkam w igloo, nie żyję w prymitywny sposób”
Źródło zdjęć: © facebook.com/poznajgrendlandiepl
Anna Jastrzębska

08.05.2018 | aktual.: 08.05.2018 11:41

Anna Jastrzębska: Dlaczego maj to najgorszy miesiąc na Grenlandii?

Adam Jarniewski: Maj nie należy do moich ulubionych miesięcy na Grenlandii, bo kiedy wy w Polsce cieszycie się majówką, wygrzewacie się na zielonej trawce i grilujecie, mi tu na ganek ciągle kapie woda z topniejącego na dachu śniegu. Na dodatek w nocy wszystko zamarza i rano robi się małe lodowisko. Topniejący śnieg odkrywa również wszystkie "skarby" z ostatniego półrocza, w tym roku będzie zapewne mnóstwo fajerwerków, bo w Nowy Rok była burza śnieżna, która szczelnie zakryła ślady po sylwestrowej nocy. W maju gorzej smakuje również nasza woda, ponieważ po skutych lodem jeziorach osadę opuszczają psie zaprzęgi, które oczywiście nie schodzą na brzeg za potrzebą. Zostawione na lodzie odchody w końcu spłyną do systemu jezior z pitną wodą, a wodociągi wzbogacą ją chlorem.

Dodatkowo w Sisimiut, gdzie mieszkam, w maju kończy się okres wspaniałej zimy, kiedy można korzystać z tysięcy kilometrów kwadratowych pokrytego śniegiem interioru. Psie zaprzęgi, skutery i narty trzeba powoli odstawić na bok, bo zaczyna topnieć śnieg. W pewien sposób zostajemy “uwięzieni” w osadzie, bo topniejący śnieg i otwierające się potoki zamykają interior, a lód na fiordach jest za cienki, by się po nim poruszać, ale wystarczająco gruby, by nie można było wpłynąć łodzią. Zostaje oczywiście otwarte morze, na którym lodu nie ma już od miesiąca, ale to głównie tereny dla rybaków i myśliwych. Jedynym sposobem wydostania się na “majówkę” do innych miejscowości jest więc samolot i kursujący raz w tygodniu prom.

W maju zaczyna się też dzień polarny – wbrew pozorom znacznie bardziej depresyjny niż noc polarna. Dlaczego?

Nie nazwałbym go depresyjnym, ale według mnie pod niektórymi względami trudniejszym od polarnej nocy, której tak się wszyscy obawiają. Słońce świeci w tym okresie z ogromnym natężeniem i czasem "ukłuje" w oczy przez wychodzące na południe okno. Kiedy nie robi się ciemno, bardzo łatwo również zatracić rytm dnia. Czasem brakuje tego spokoju, który daje nam noc. Z drugiej strony dzień polarny daje mnóstwo możliwości, pomaga np. przy planowaniu wypraw, kiedy to nie trzeba brać pod uwagę faktu, że przyjdą ciemności. Morze jest nocą dużo spokojniejsze i to najczęściej tą porą odbywają się morskie polowania. No i jest okazja do odbicia sobie długich zimowych wieczorów, ciemność nie wyznacza nam wtedy żadnych granic. Korzystają z tego zarówno dorośli, jak i dzieci. Śmiejemy się czasem, że nie można im wtedy powiedzieć “wróć do domu jak się ściemni”, bo przyjdą w połowie sierpnia.

A noc polarna nie jest taka straszna, jak ją się maluje. Wiadomo, że kiedy brakuje słonecznych promieni, tempo życia trochę opada, ale śnieg, zorza i księżyc rozjaśnią nam nieco ten okres. Poza tym w Sisimiut, które leży tylko 40 km od koła podbiegunowego, nawet w ten najkrótszy dzień pojawia się odrobina światła.

Dzień polarny bardzo pana zaskoczył na początku przygody z Grenlandią.

To prawda, przyleciałem tu 23 czerwca, czyli w epicentrum dnia polarnego. Pierwszego poranka chciałem przygotować swojej dziewczynie śniadanie, ale ona szybko zauważyła, że jest druga w nocy. Jako że moja głowa pochłonięta była zupełnie innymi sprawami, nie zwróciłem uwagi na ten szczegół. Śniadanie zjadłem sam, a tej “nocy” oka już nie zmrużyłem.

Na Grenlandii zaskoczyło mnie również wiele innych rzeczy, np. łatwy dostęp do broni, którą można nabyć bez żadnego pozwolenia w “normalnym” sklepie, i to, że chyba najczęściej podawanym deserem są tu lody. Na Grenlandii je się ich zdecydowanie więcej niż w Polsce. W sumie przez pierwszy rok codziennie coś mnie zaskakiwało, dopiero potem pojawiła się jako taka powtarzalność i poczucie normalności.

Jak pan w ogóle trafił za koło podbiegunowe?

Na Grenlandię zabrała mnie miłość. Studiowałem w Danii i tam poznałem Birthe – moją partnerkę, która pochodzi właśnie z największej wyspy świata. Po jakimś czasie związek okazał się na tyle poważny, że zdecydowałem się na przeprowadzkę do Sisimiut. I tak zeszło mi tu już prawie 12 lat. To tak w dużym skrócie, resztę doczytać można w mojej książce “Nie mieszkam w igloo”.

Jedną z pierwszych inwestycji, które poczynił pan po przyjeździe, był zakup dużej zamrażarki.

Tak, moją pierwszą pracą na Grenlandii była pomoc przy polowaniu na woły piżmowe, a za pierwsze zarobione na wyspie pieniądze kupiliśmy zamrażarkę. To może wydawać się dziwne w kraju, gdzie przez ponad pół roku panuje zima; ja sam byłem nie do końca przekonany, ale w końcu uległem perswazjom mojej partnerki. Szybko okazało się, że bez zamrażarki nie da się tu żyć. Zresztą mamy ją do dzisiaj, a nawet dokupiliśmy drugą.

Dlaczego?

Statek towarowy przypływa do Sisimiut raz w tygodniu, więc spora część produktów, które spożywamy, to mrożonki. Mrożone można tu kupić prawie wszystko, moje córki uwielbiają np. mrożone jogurty, to dość powszechny przysmak grenlandzkich dzieci. Poza tym w zamrażarce przechowujemy to, co sami upolujemy i złowimy, mięsa i ryb praktycznie nie kupujemy w sklepie.

Mieszkańcy Grenlandii nie są zbyt rozmowni. Łatwo było się z nimi zaprzyjaźnić?

Na pewno Grenlandczycy są bardziej powściągliwi niż przeciętny Europejczyk, ale zdarzają się również osoby bardziej wylewne. W sumie trudno mi powiedzieć, czy trudno się z nimi zaprzyjaźnić, bo przyjechałem tu praktycznie “na gotowe”. W Sisimiut mieszka spora część rodziny Birthe, a w pracy zostałem przyjęty bardzo ciepło i życzliwie. Paradoksalnie, im dłużej tu mieszkam, tym trudniej jest mi opisać “typowego Grenlandczyka”, są różni, tak samo jak Polacy. Część z nich mieszkała również poza wyspą, najczęściej w Danii lub innych krajach skandynawskich. Odpowiada mi tutejszy spokój, brak pojęcia “krępującej ciszy” i potrzeby wdawania się w zbędne dyskusje. Sam nie należę do rozmownych, a tutaj kilkunastoosobowe przyjęcie urodzinowe potrafi odbywać się praktycznie bezszelestnie. Mimo że Grenlandczycy mają swoje problemy, bardzo dużo się śmieją, czasem z banalnych rzeczy, ale to zaraża.

Także zachowanie dzieciaków w klasie jest inne...

Już dawno przyzwyczaiłem się, że jest inaczej niż w Polsce. W sumie całe moje doświadczenie jako nauczyciel zdobyłem na Grenlandii. Najtrudniej było oczywiście na początku, musiałem zapoznać się z funkcjonowaniem innego systemu edukacji oraz przedefiniować sobie rolę nauczyciela, jaką pamiętałem z polskiej szkoły. Jest ona tutaj na pewno mniej “autorytarna”. Uczniowie mówią do ciebie po imieniu, do tego Grenlandczycy często zwracają się bardzo bezpośrednio. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie różnic w sposobie komunikacji, Grenlandczycy mają bardzo bogaty język ciała i spora część rozmowy odbywa się bez użycia słów. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że rozpoczęcie pracy w szkole już kilka tygodni po przyjeździe było rzuceniem się na dość głęboką wodę. Ale jakoś wypłynąłem i tak sobie dryfuję do dzisiaj. A jako nauczyciel irytować się chyba czasem muszę, choć Grenlandia nauczyła mnie, że niektóre problemy łatwiej rozwiązać przy użyciu humoru niż frustracji.

W swojej książce twierdzi pan, że wybory na Grenlandii są prostsze. Jeden operator sieci komórkowej, jeden mechanik, jeden bank – to ograniczenie czy ułatwienie w życiu?

Banki mamy już dwa, choć jeden bez oddziału w Sisimiut. (śmiech) Grenlandia jest bardzo specyficzna pod względem geograficzno-demograficznym. 56 tys. ludzi na wyspie o powierzchni ponad 2 mln km kw., osady rozrzucone na linii brzegowej o długości ponad 40 tys. km., niepołączone drogami. Tu nie da się stworzyć zdrowej konkurencji, może oprócz stolicy, gdzie mieszka ok. 16 tys. ludzi. Brak konkurencji odbija się oczywiście na poziomie i cenach usług. Nie mogę przebierać sobie w pakietach darmowych minut, bo mam do dyspozycji tylko jedną sieć. Jeśli jestem niezadowolony z usług jednego mechanika, to mogę zmienić go na drugiego, ale potem co? To samo dotyczy asortymentu w sklepach. Jeżeli musisz mieć do wyboru kilkanaście rodzajów pieczywa i nie potrafisz podmienić lub wykluczyć kilku składników w przepisie kulinarnym, Grenlandia nie jest miejscem dla ciebie.

Ale do tego można się przyzwyczaić, wybory są tu dużo prostsze i z czasem zdajesz sobie sprawę, że pod wieloma względami to jest łatwiejsze. Uczysz się także rozwiązywać takie sytuacje, a rozwiązanie jest często bardzo proste – gdy statek nie dowiezie ziemniaków, to gotujesz makaron zamiast puree, a jak w sklepach zabraknie papieru toaletowego, to wyczerpujesz zapasy papierowych ręczników kuchennych. Myślę, że tak samo jak trudno było się do tego przyzwyczaić, tak samo trudno byłoby mi wrócić do stylu europejskiego, gdzie sprzedawcy i usługodawcy są dużo bardziej natarczywi. Kiedy w Polsce wejdę teraz do supermarketu, dostaję oczopląsu, 2 godziny w centrum handlowym to czysta męczarnia.

Ciągle zdarza się, że ktoś pana pyta, czy mieszka pan w igloo i do pracy jeździ psim zaprzęgiem?

Przez ostatnie dwanaście lat spotkałem się z wieloma stereotypami dotyczącymi Grenlandii, także pytaniami czy mieszkamy w igloo. Najzabawniejszy był chyba jednak komentarz “za nic nie chciałabym mieszkać w miejscu, gdzie przez cały rok jest ciemno”. Część wiedzy Polaków wciąż chyba opiera się na lekturze książki Centkiewicza “Anaruk, chłopiec z Grenlandii” (prawie wszyscy pamiętają, że wolał mydło od czekolady). Ostatnio trochę się to zmieniło, może dzięki internetowi, ale wciąż zdarzają się osoby, które myślą, że my tu mieszkamy w bardzo prymitywny sposób. A pod wieloma względami moje życie nie różni się od codziennego życia Polaków.

Mieszkam w domu z centralnym ogrzewaniem, bieżącą wodą, kanalizacją (nie wszyscy ją jednak mają) i internetem (od niedawna bez limitu danych) i codziennie rano wożę moje dzieci do szkoły czy przedszkola, a potem sam udaję się do pracy. Później wszyscy wracamy do domu, gotujemy obiad na elektrycznej kuchence, a od czasu do czasu kupujemy hamburgera lub pizzę. Starsza córka idzie na piłkę ręczną lub do szkoły muzycznej, a młodsza bawi się z koleżankami na zewnątrz.

Różnice tkwią dziś głównie w szczegółach – na obiad jadamy fokę, renifera czy wieloryba, nasz dom jest z drewna, a z okien nie widać drzew, lecz porośnięte tundrą wzgórza i edredony (gatunek dużego ptaka wodnego z rodziny kaczkowatych – przyp. red.). Samochód przez kilka miesięcy w roku podłączony jest pod elektryczne ogrzewanie, żeby rano bez problemu zapalił, a w porze zimowej na ulicy mijam skutery śnieżne. W weekend zamiast do lasu wybieramy się łodzią lub skuterem w głąb jednego z fiordów albo na przejażdżkę psim zaprzęgiem ze znajomymi. No i nie mogę wyskoczyć do Londynu na długi weekend, bo co, gdy samolot znowu będzie miał dwa dni opóźnienia?

A Grenlandczycy wiedzą coś o Polsce? Oczywiście poza tym, że wszyscy znają Lewandowskiego?

Nie da się ukryć, że najbardziej rozpoznawalnymi na wyspie Polakami są sportowcy. Często jestem pytany o Roberta Lewandowskiego, starsze pokolenie pamięta również Grzegorza Latę czy Zbigniewa Bońka. Futbol jest na wyspie bardzo popularny. Popularna jest również piłka ręczna i wielu Grenlandczyków zna naszych reprezentantów, którzy wielokrotnie dali się we znaki dopingowanej tu reprezentacji Danii. Najbardziej rozpoznawalny jest bez wątpienia Karol Bielecki, którego mój sąsiad nazwał kiedyś “rudowłosym postrachem”.

Ci starsi Grenlandczycy znają również Lecha Wałęsę i często pytają, jak potoczyły się jego losy. Generalnie obraz Polski jest na Grenlandii przedstawiany za pośrednictwem duńskich mediów, grenlandzkie zajmują się raczej sytuacją wewnątrz kraju. Kiedy przyjechałem na Grenlandię w 2006 r., sporo mówiło się o obawach przed polską “tanią siłą roboczą”, polscy budowlańcy mieli wtedy zalać Grenlandię i odebrać pracę lokalnym pracownikom. Nic takiego oczywiście się nie wydarzyło. Przez większość czasu byłem w Sisimiut jedynym Polakiem.

_Adam Jarniewski swoją przygodę z Grenlandią zaczął w 2006 r. Od niemal 10 lat dzieli się informacjami o życiu na wyspie oraz prowadzi małą działalność turystyczną (www.poznajgrenlandie.pl, facebook.com/Poznajgrenlandiepl/). W połowie maja debiutuje książką „Nie mieszkam w igloo”, która ukaże się nakładem wydawnictwa MUZA. _

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (83)