Boso przez Apeniny. "Myślałem, że takich miejsc już nie ma"
Krzysztof Bubel od lat wędruje przez świat bez butów i wszędzie, gdzie się pojawia, ludzie się za nim oglądają. W zeszłym roku na boso przemierzał tatrzańskie szlaki. Teraz mierzył się z Apeninami - jak sam mówi: "dzikimi górami w opustoszałym regionie, leżącym w sercu cywilizowanej Europy, gdzie ciszę przerywa tylko dźwięk dzwonków na szyjach pasących się pod górami krów i owiec".
Magda Bukowska: Nie wiem, od czego zacząć. Czy od tego, dlaczego bez butów? Czy dlaczego właśnie Apeniny?
Krzysztof Bubel: Odpowiedź na pierwsze pytanie jest prosta. Od lat prawie nie używam butów, bo chcę czuć świat pod stopami. Obuwie wkładam tylko podczas silnych mrozów, gdy chodzę po śniegu czy po obsypanych solą chodnikach w mieście. Wtedy taka osłona jest konieczna.
Bosymi stopami człowiek czuje świat inaczej, pełniej. Brak obuwia sprawia, że idąc skupiamy się na wędrówce. Uważniej stawiamy każdy krok. Jesteśmy skupieni na tym, co tu i teraz. Dla mnie taka wędrówka na bosaka to rodzaj medytacji.
W takim razie dlaczego Apeniny? To góry, które dla bosych stóp są chyba wyjątkowym wyzwaniem?
Tak naprawdę planowałem wyprawę na Rysy. Choć od wielu lat chodzę po górach, na najwyższym szczycie polskich Tatr jeszcze nie byłem. Nawet w butach (śmiech). Niestety kiedy miałem ruszać w drogę, szlak na Rysy został zamknięty z powodu remontu. Musiałem więc zmienić plany. Wziąłem do ręki mapę i zacząłem szukać. Miało być blisko, tanio i pięknie. Myślałem o Słowacji, ale prognozy pogody były mało zachęcające.
I tak pojawiły się Włochy, a konkretnie środkowe Apeniny. Słońce, piękne widoki, góry, których nie znam. Na tyle wysokie, żeby stanowiły pewne wyzwanie, ale jednocześnie dość niskie, by na każdy szczyt wejść w ciągu jednego dnia, idąc niespiesznie, bo bez butów tak właśnie się chodzi. Do tego blisko nad ciepłe morze, w którym można wymoczyć nogi zmęczone po górskich wędrówkach.
Wspomniał pan, że nigdy wcześniej nie był w Apeninach. Jakie pierwsze wrażenia?
Niesamowite. Teren jest właściwie bezludny. Niemal wymarłe wioski. Wiele opuszczonych domów, które można kupić za kilka euro. W okolicy nie ma nawet sklepu spożywczego. W miasteczku, w którym się zatrzymałem - Assergi - są dosłownie dwa hotele, jedna restauracja i nic więcej. Pod względem organizacyjnym jest to spore wyzwanie. Szczególnie, jeśli ktoś tak jak ja, nie przyjechał samochodem i nie ma swojego transportu. Publiczny działa bowiem niemrawo i trudno się zorientować, kiedy pojawi się jakiś autobus.
Te niedogodności są jednak zupełnie nieistotne, bo miejsce jest absolutnie piękne, ludzie serdeczni i pomocni. 3 km od miasteczka znajduje się stacja kolejki, która wywozi turystów na piękny płaskowyż zwany Małym Tybetem, skąd rozciąga się wspaniały widok na otaczające to miejsce szczyty. To też punkt startowy do górskich wycieczek.
Widziałam wpis na Facebooku, że same góry mocno pana zaskoczyły. Nie tylko widokami, a także tym, co pod stopami.
Wiele istotnych wskazówek dostałem od mojej znajomej Oli, która przemierzała te szlaki i uczuliła mnie na czyhające tu niebezpieczeństwa, a także cały czas wspierała duchowo, za co jestem jej szalenie wdzięczny. Mimo to, Apeniny faktycznie mnie zaskoczyły. Chodziłem po różnych górach. Głównie po Tatrach czy Alpach, gdzie mamy "solidne", zwarte, wygładzone przez miliony par butów skały, dobrze oznaczone i zabezpieczone szlaki.
W Apeninach są skały wapienne, kruche, niestabilne. Szlaki oznaczone słabo lub wcale, żadnych udogodnień. Momentami czułem się, jakbym był w kamieniołomie. Tu większe kamienie, tu drobny tłuczeń. Przyznam szczerze, że dla moich stóp było to chyba największe dotychczas wyzwanie.
Żałował pan, że jednak nie zabrał butów?
Ależ nie. Bez nich każdy krok stawia się znacznie ostrożniej. Po tylu latach stopy doskonale potrafią już wyczuwać podłoże. Od razu wiedzą, który kamień jest niestabilny, a na którym można bezpiecznie postawić nogę. Nauczyły się "oplatać" kamienie, chwytać je, zwiększając stabilność. Jestem pewien, że gdybym miał buty, moje stopy byłyby całe poobcierane, nie wykluczam też jakiegoś skręcenia. Na boso "zdobyłem" tylko kilka małych ranek od ostrych kamieni, które nie przeszkadzały mi następnego dnia znów wyruszyć w góry.
Myślę, że Apeniny są wyzwaniem same w sobie. Dzikie, kiepsko oznaczone, z bardzo trudnym podłożem. Warto być tego świadomym, ruszając w drogę. I jeśli ktoś nie ma doświadczenia w chodzeniu bez butów, nie powinien zaczynać swojej przygody akurat tam (śmiech).
Ale pomijając już kwestię obuwia, tym co najbardziej mnie tu zaskoczyło, była pustka i dzikość. Piękna pogoda, początek września, a szlaki puste. Zdarzały się dni, że podczas kilkugodzinnej wędrówki nie spotkałem ani jednego człowieka. W czasie wspinaczki na najwyższy szczyt Apeninów - Corno Grande (2912 m. n.p.m.) spotkałem może kilkadziesiąt osób. Ale już następnego dnia, wchodząc na Pizzo Cefalone (2533 m. n. p.m.) - zupełnie nikogo.
A przecież nie wybierałem jakichś odległych, ekstremalnych celów. Ruszałem z Małego Tybetu na leżące nieopodal szczyty. Coś niesamowitego. Myślałem, że takich miejsc, zwłaszcza w sercu cywilizowanej Europy, już nie ma. A tu taka niespodzianka. Momentami to nawet było dziwne i odrobinę przerażające, uświadomić sobie, że jestem wysoko w górach zupełnie sam. W kompletnej ciszy. Otoczony surowymi górami, których krajobraz to wyłącznie dzieło natury.
Nie ma jakichś udogodnień, poręczy, stopni, łańcuchów. Od czasu do czasu niedbale namalowane kolory, oznaczające dany szlak i nic więcej. Nic. Niesamowite doświadczenie. Bardzo żałowałem, że nie mogłem wziąć ze sobą gongów. Myślę, że wspaniale by brzmiały w tej scenerii. Byłyby taką moją odpowiedzią na melodie wygrywane na dzwonkach krów i owiec, które spotykałem w niższych partiach gór. Może znajdę sposób, by zabrać je ze sobą podczas kolejnej wyprawy.
Zadam takie praktyczne pytanie. Planując wędrowanie po Apeninach, czego powinniśmy się spodziewać?
Że będziemy zdani na siebie. Że pod szczytem nie ma schroniska czy budki z jedzeniem i wodą. Musimy więc pamiętać o prowiancie i oczywiście odpowiednim stroju.
Dodatkowo warto mieć na uwadze, że jest to region aktywny sejsmicznie. Trzęsienia ziemi zdarzają się tu regularnie, więc należy sprawdzać, czy nie pojawia się jakieś ostrzeżenie i poznać zasady zachowania w takich sytuacjach.
Jednocześnie okolica jest mocno wyludniona. Jeśli jedziemy samochodem, nie musimy się martwić o transport, ale warto uwzględnić, że w promieniu kilku kilometrów może nie być sklepu, więc o zaopatrzenie trzeba zadbać wcześniej. Jeśli się jednak przygotujemy, czeka nas prawdziwa uczta obcowania ze wspaniałą, dziką przyrodą. Miłą niespodzianką są też ceny. Ani nocleg, ani posiłki w lokalnych restauracjach raczej nie zrujnują naszego budżetu. Poza tym, naprawdę nie ma tu na co wydawać pieniędzy, poza biletem na kolejkę, żeby dostać się na Mały Tybet, który też nie jest drogi. Bilet w obie strony - a dodajmy, że trasa kolejki jest jedną z najdłuższych w Europie - kosztuje 8 euro, czyli około 35 zł.
Wspomniał pan, że na kolejną wyprawę spróbuje zabrać gongi. Widziałam zdjęcia z pana koncertów i szkoleń, to raczej spory instrument. Czy to znaczy, że kolejna wyprawa będzie dotyczyła niższych gór, czy odwrotnie - będzie bardziej ekstremalna, bo i na bosaka, i z gongami?
- (Śmiech) Chodzę po górach, bo to kocham. Nie myślę o rekordach czy pokonywaniu jakichś ekstremów, ale faktycznie myślę o szczycie, który rozpala wyobraźnię wielu osób. O Kilimandżaro. Powoli zaczynam zbierać informacje, jak się przygotować do takiej wyprawy i szukam sposobu, by zebrać na nią środki. Gongów na Kilimandżaro oczywiście nie wniosę, są po prostu zbyt wielkie, ale może wezmę jakiś mniejszy relaksacyjny instrument by zagrać na nim na dachu Afryki.