Ferie w PRL-u. Zjazdy na byle czym, śniegowe fortece i Rambo na VHS
Choć oferta zimowych atrakcji w PRL-u była mocno ograniczona, to dla najmłodszego pokolenia był to czas pysznej zabawy. Potrzeba jest bowiem matką wynalazków, a brak gotowych rozwiązań podsuwa twórcze pomysły. Z organizowaniem czasu wolnego, radziliśmy sobie nadspodziewanie dobrze.
Warszawa nie słynie z górzystych terenów sprzyjających uprawianiu sportów zimowych. Jednak w Parku Szczęśliwickim na Ochocie znajduje się górka, która zawsze była oblegana przez młodych amatorów zjazdów na nartach, sankach, oponach, workach wypełnionych sianem, kawałkach dykty i innych wynalazkach.
Centrum zimowego życia na osiedlu
Pan Stanisław Szymański z Warszawy na górce Szczęśliwickiej spędzał całe godziny podczas zimowych ferii w okresie PRL-u. - Podobnie jak większość kolegów z podwórka na ferie zostawałem w domu. Były jakieś wyjazdy organizowane przez zakłady pracy rodziców, ale zdecydowałem się na nie dopiero jako nastolatek. Wcześniej chyba nie chciałem. Po co, skoro wszyscy kumple z podwórka zostają i wiadomo, że będziemy się świetnie bawić na miejscu? - wspomina 50-letni dziś mieszkaniec Warszawy.
Centrum zimowego życia, zwłaszcza w okresie ferii stanowił dla pana Staszka i jego kolegów Park Szczęśliwicki, który mieli po sąsiedzku. Najbardziej oblegana była oczywiście górka, z której zjeżdżali na czym tylko się dało. - Pamiętam, że moja siostra dostała od rodziców takie plastikowe wytłaczane pomarańczowe sanki, którymi zadawała szyku. Reszta dysponowała mniej widowiskowym sprzętem. Podstawą oczywiście były sanki. Najróżniejsze. Moje, dwuosobowe i wielkie, zespawał z grubych metalowych rur mój tata - wspomina mężczyzna. - Dla mnie wtedy ważyły chyba tonę, ale były wspaniałe.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sztuka podróżowania - DS7
Jak opowiada, wciąganie ich do góry było nie lada wyzwaniem, szczególnie, że wraz z siostrą i kolegami mieli zwyczaj wbiegać na górkę, a nie wchodzić. - Po siedmiu godzinach takiej zabawy byliśmy nie tylko kompletnie przemoczeni i przemarznięci, ale też fizycznie wyczerpani do granic możliwości. Świetna zabawa - opowiada pan Staszek. - Normą było też oczywiście zjeżdżanie na małych przypinanych do butów nartkach, workach na kapcie i wszystkim innym. Jeden z moich kolegów, który nie miał sanek, był mistrzem w zjazdach na ogromnej pokrywce od garnka - wspomina mężczyzna.
Morenowe szaleństwo
Kiedy słucham relacji z zimowych zabaw w Parku Szczęśliwickim, myślę, że dzieciaki w całej Polsce bawiły się podobnie. W Gdańsku ferie też spędzaliśmy na dworze. Mieliśmy tylko większy wybór górek. Moreny zostawiły nam pięknie pofałdowany teren, który dawał (i nadal daje) ogromny wybór tras, od łagodnych, po naprawdę ekstremalne.
Ja z koleżankami i kolegami z podwórka szalałam głównie w lesie przy ul. Jaśkowa Dolina. Sprzęty mieliśmy rozmaite, a fantazji nam nie brakowało. Budowaliśmy ze śniegu miniskocznie wykorzystując naturalne pofałdowanie terenu, łączyliśmy sanki tworząc saneczkowe pociągi i zjeżdżaliśmy slalomem między drzewami.
Zwykle zabawa kończyła się dopiero z nastaniem kompletnych ciemności, kiedy któryś z dorosłych uznawał, że czas zabrać przypominające bałwany pociechy do domów. Wtedy następowało rytualne zdejmowanie odzieży. Każdy z rodziców miał swój system wydobywania maluchów z zaśnieżonych warstw. Moja mama była zwolenniczką metody wannowej, żeby śnieg zalegający w butach i kapturze, a także zmrożone kulki przyklejone do swetrów, czapek, rękawiczek i wszystkiego innego, wpadały prosto do wanny. Po usunięciu śniegu, ubrania trafiały do kuchni, gdzie poza kaloryferem, odpalany był piekarnik gazowy. Wiadomo, do następnego ranka wszystkie przemoczona warstwy musiałby być suche i gotowe na kolejny dzień zabaw na śniegu.
Zdobywamy fortecę
Zjazdy z górki to świetna zabawa, ale wszystko w końcu może się znudzić. Trzeba więc było poszukać innych sposobów, na wykorzystanie wolnych od szkoły dni w czasach, gdy nie było Netfliksa i Playstation, ani - o zgrozo - nawet internetu.
- Jedną z naszych ulubionych zabaw w czasie ferii było budowanie fortec. Dla tych, którzy nie pamiętają zamierzchłych czasów PRL-u, warto przypomnieć, że wówczas zimy były normalne, to znaczy, że gruba warstwa śniegu i tęgi mróz nie zdarzały się od czasu do czasu, tylko trwały od grudnia do marca. Oznacza to, że materiału budulcowego nigdy nam nie brakowało. Chodziliśmy więc do parku, dzieliliśmy się na dwie ekipy, zwykle blok na blok, lub klatka na klatkę i prowadziliśmy śniegowe wojny - opowiada pan Staszek. - Zaczynaliśmy od budowy fortecy. Toczyliśmy gigantyczne kule śnieżne. Tak duże, że zwykle potrzebnych było do tego dwóch lub trzech chłopaków. Ustawialiśmy je na sobie i kształtowaliśmy, tak by powstała zaprojektowana wcześniej budowla. Fortece były na tyle duże i mocne, że miały nawet piętra, po których bezpiecznie mogliśmy biegać.
Kiedy fortece były już gotowe, zaczynała się część zasadnicza - czyli bitwa. Celem było oczywiście zdobycie tej zbudowanej przez przeciwników. - To się nie udawało prawie nigdy, bo były za dobrze strzeżone, ale zabawa była przednia. Wojna na śnieżki potrafiła trwać kilka dni. Czasem zdarzały się jakieś drobne wypadki, głównie siniaki pozostawione przez śniegowe kule, ale nikt nie narzekał i nie rezygnował z zabawy - wspomina mężczyzna.
Wstęp na salę gimnastyczną za... Klubowe
Ale ferie w PRL-u to nie tylko zabawa na śniegu. - Kiedy uznawaliśmy, że mamy już dość śniegu, szukaliśmy sposobu na zabawę pod dachem - dodaje pan Staszek.
Sposób, który znaleźli okazał się śmiesznie prosty i bardzo zgodny z duchem PRL-u - wymiana dóbr na usługi.
- Wpadliśmy z kolegami na pomysł, żeby przekonać szkolnego "ciecia", czyli gospodarza tego budynku, by wpuszczał nas na salę gimnastyczną. My mu przynieśliśmy wagon Klubowych (przyp. red. marka papierosów), a on nas nie zauważał, kiedy godzinami graliśmy w ping ponga, słuchając przy tym przebojów lat 80. ze zdobytych gdzieś kaset magnetofonowych. Leciała Sandra i Pet Shop Boys, my graliśmy, "cieć" palił Klubowe i było super - wspomina pan Staszek.
Nie tylko zdobywanie kaset magnetofonowych wymagało w PRL-u pewnego wysiłku. Jeszcze trudniej było o kasety VHS, zwykle oczywiście "piraty", na których nagrane były hity zachodniego kina. Kasety przegrywane były tak wiele razy, że czasem naprawdę trudno było się zorientować czy na ekranie jest Rambo czy to jednak Obcy. Nie zmieniało to faktu, że oglądanie filmu na wideo w latach 80., należało do największych atrakcji po zimowych szaleństwach.