Górski Raj na Ziemi Rafała Froni. "Jeszcze potrafię być tchórzem"
Wystartowała polska ekspedycja na górę Batura Sar w Pakistanie, która nie została dotąd zdobyta zimą. Wśród uczestników jest Rafał Fronia. Jego opowieści o miłości do najwyższych gór na świecie miała okazję wysłuchać Joanna Klimowicz.
Rafał Fronia zasłynął publikowanymi w internecie dziennikami z Narodowej Wyprawy na K2 w 2018 r. Był uczestnikiem wielu wypraw w najwyższe góry, m.in. na oba Gaszerbrumy, Broad Peak zimą, Nanga Parbat, Manaslu, Dhaulagiri, Pik Lenina czy Baruntse. Zdobywca Gaszerbruma II i Lhotse.
Ta ostatnia mierzy 8516 m n.p.m. To szczyt, który Rafał Fronia zdobył bez tlenu, jest czwartym pod względem wysokości na Ziemi, a jego nazwa oznacza po tybetańsku "Południowy Szczyt", gdyż znajduje się na południe od Everestu, oddzielony od niego Przełęczą Południową. Południowa ściana Lhotse, licząca 3200 me, jest jednym z największych urwisk ścianowych w Himalajach. Na tej ścianie w 1989 r. zginął polski himalaista Jerzy Kukuczka.
Byle przeżyć lądowanie w Lukli
Rafał Fronia stanął na szczycie Lhotse 20 maja 2017 r., po finalnej akcji rozpoczętej z obozu IV (7850 m). Do ataku szczytowego przystąpił także Piotr Tomala, ale stan zdrowia kazał mu zawrócić na wysokości około 8400 m. - Żeby górę zdobyć, trzeba jej coś oddać. Wiedziałem, że nie obiecam jej, że nie będę pił piwa, bo śluby złamię. Obiecałem więc, że nie będę pił cappuccino. I od tamtej pory nie piję - żartował w swoim szołmeńskim stylu podczas festiwalu Ciekawi Świata organizowanym przez Białostocki Ośrodek Kultury.
Opowiadał o wyprawie od samego początku - od Katmandu. Tam lądują samoloty tanich linii lotniczych z Krakowa, które latają przez Dubaj (bilet kosztuje około 2200 zł). W Katmandu himalaistów witają agenci, bo dziś każda wyprawa obsługiwana jest przez agencję wspinaczkową, która ogarnia oficjalne zgody, rozliczenia finansowe, tragarzy, namioty bazowe, jedzenie itp. Stolica Nepalu to nieprawdopodobna egzotyka, z ogromną ilością i nocnych barów, i różnej maści świątyń buddyjskich i hinduskich, gdzie Budda medytuje ramię w ramię z figurkami Śiwy i Ganeśi. Trzy dni w niej wystarczą. Pora w góry!
Port lotniczy może jest i nowy, ale zasady panują stare: trzeba siedzieć i czekać, bo żadna tablica odlotów nie obowiązuje. Karty rozdaje pogoda. Droga lądowa do Lukli trwa kilka dni, więc trzeba się do niej dostać awionetką lub śmigłowcem. Lotnisko w Lukli, uznane za jedno z bardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie, obsługuje 35 tys. pasażerów rocznie. Ma tylko jeden króciutki pas, kończący się skarpą. Na skarpie stoją ludzie i filmują: wymierzy czy nie, wbije się czy nie…
W kolejce na Everest
Po udanym lądowaniu w Lukli trzeba się zmierzyć z… kolejką na Mount Everest. Na Lhotse bowiem himalaiści idą na początku tą samą drogą. Mijając karawany komercyjnych wypraw.
- Czym się różni droga na Mount Everest od drogi do Morskiego Oka? Na tej pierwszej jest więcej ludzi - ponuro żartuje Fronia. Zastrzegając, że jeży mu to włosy na głowie, bowiem większość tych osób, które wysiadają z awionetek, wykupują zezwolenie na 35 dni w bazie pod górą, po dwóch tygodniach zakładają tlen i ruszają do ataku szczytowego, nie ma do tego żadnego przygotowania ani umiejętności. Wystarczą pieniądze.
Opowiada, że zdarza się, że szerpa w ostatniej chwili uczy delikwenta jak powinien założyć raki, a w skrajnych przypadkach - jeden pomocnik go pcha, a drugi ciągnie. Teoretycznie do base campu pod Everstem może dojść każdy, kto przejdzie aklimatyzację (a nietolerancję na wysokość wykazuje tylko parę procent). I pieniądze. Na taką wyprawę z Polski z agencją trzeba około 12 tys. zł (jeśli ktoś się uprze, sam można zorganizować za 8 tys. zł - jak twierdzi Fronia). A jeśli ktoś ma funduszy o wiele więcej, może dolecieć śmigłowcem do hotelu pod bazą. Efektem czego jest ciągnąca się wiosną przez 70 km kolejka do bazy. - Nie da się wysikać - śmieje się Fronia.
Ale zaraz poważnieje, bo jego zdaniem gros tych komercyjnych wspinaczy to potencjalni samobójcy. W 2015 r. trzęsienie ziemi zabiło w masywie Everestu 19 osób. W kolejnych latach, choć nic takiego się nie wydarzyło, kilkanaście osób ginie, nawet przy dobrej pogodzie.
Niespodzianki lodowca
Rafał Fronia mówi, że dla niego nie jest celem zdobycie góry w jak najkrótszym czasie i za wszelką cenę. Napawa się wędrówką poza utartym szlakiem i podglądaniem zwyczajów mieszkańców. Najkrótsza droga pod Everest jest skomercjalizowana, wszędzie są loże do wynajęcia, nie trzeba nawet rozbijać namiotu. A poza nią - piękne widoki i rajskie ptaki, będące symbolem Nepalu. Z bazy pod Everestem, położonej na wysokości ponad 5 350 m, rozciąga się obłędny widok.
Jak poetycko ujmuje to Fronia, z lodospadu wylewają się miliardy sześcienne lodu, lodowiec żyje i się rusza, pojawiają się w nim głębokie szczeliny. Bywa, że trzeba pokonywać 100-metrowe przepaści, wiążąc ze sobą drabiny i przerzucając je nad nimi. Sfilmowana taka przeprawa podnosi ciśnienie - drabiny się chybocą, himalaiści idą po nich wyprostowani krok po kroczku. Najgorzej ma pierwszy uczestnik, który musi przeciągnąć poręczówki, reszta ma już "łatwiej".
Obóz II to dla Froni jeden z piękniejszych punktów widokowych, tu ukazuje się w pełnej krasie ściana Lhotse. W obozie III na wysokości około 7 300 m n.p.m. zaczyna się aklimatyzacja czyli wchodzenie wyżej i schodzenie w dół, tak kilka razy. Himalaista pamięta, że ta wiosna 2017 roku obfitowała nie tylko w pozytywne wzruszenia. Kiedy pod koniec kwietnia schodził z obozu III, zobaczył śmigłowiec, który przyleciał po jednego z najlepszych wspinaczy świata. Szwajcar Ueli Steck chciał zrobić trawers Mount Everest - Lhotse. Odpadł ze ściany Nuptse. Zginął.
To był dla polskich wspinaczy trudny dzień, źle się czuli. Zeszli do miejscowości położonej około siedem godzin marszu w dół, spędzili w niej dwa dni, wypoczęli i zdecydowali, że wrócą. Może tylko po sprzęt, a może…?
Wisząc na grzebieniu smoka
Nagle okazało się, że jest okno pogodowe, trzeba było spróbować! Z bazy wychodzili w środku nocy i gdy dotarli pod lodospad, zobaczyli pełznącego po nim świetlnego węża. To ponad 300 wspinaczy, korzystając z pogody, rzuciło się do ataku szczytowego na Mount Everest. Rafał i Piotr niestety szybko ich dogonili. Korek spowodowała już pierwsza duża drabina. Na niej utknęła jedna z pań w średnim wieku, która uświadomiła sobie, że ma lęk wysokości. Dosłownie ją wciągano.
Kiedy znudzeni staniem i niewybrednymi żartami, po ośmiu godzinach Rafał i Piotr odłączyli się od głównej drogi, okazało się, że są sami. Tyle, że pogoda się załamała. Tomala był mocno wychłodzony, ale nie chciał używać ogrzewaczy chemicznych. Rozbili namiot z nadzieją, że jakoś przetrwają noc. Temperatura spadła do minus 40 st. C, wiatr szarpał namiot. Nie brali ze sobą jedzenia, tylko jedną karimatę, którą rozcięli na pół i jeden lekki śpiwór, żeby przykryć się razem. Dotrwali do 1 w nocy i ruszyli.
Przenikliwy ziąb kazał Rafałowi przyspieszyć, sam wszedł w kuluar (rynnę) i brnął w górę. Osłabiony Piotr został w tyle. Widać był światełko jego czołówki, a za nim jeszcze dwa - to dwaj Czesi.
Świtem Fronia wypatrywał wierzchołka, lecz nie wiedział, po której stronie go znajdzie. Liczył, że będzie się wspinał około dwanaście godzin, tymczasem już po sześciu dotarł do miejsca, gdzie kończy się kopuła szczytowa i zaczyna siodło. Pełznąc, łapiąc się skał, których kawałki odpadały, dostał podmuch wiatru i dotarł do ostrej grani. To był szczyt. Żyletka, lodowy grzebień smoka. Nie da się na nim stanąć, Fronia zawisł na nim, pod pachami mając wierzchołek. Aparat przy plecaku zamarzł, ale smartfon nie odmówił współpracy, choć Rafał musiał najpierw rozgrzać palce, chuchając na nie. Zdjęcia są.
Schodząc w dół, capnął Piotra za załomem skalnym, do szczytu brakowało mu bardzo niewiele. Jednak zeszli, bo nos i palce Tomali były odmrożone i uratować je mogła tylko szybka ewakuacja. Z obozu wezwali śmigłowiec, z przesiadką w Lukli po paru godzinach byli już w Katmandu, a po dwóch dniach w klinice w Polsce.
Nie jadę tam umierać
Na Lhotse Fronia jeszcze wracał. W 2019 r. wyprawa w ramach programu Polskiego Himalaizmu Zimowego nie osiągnęła szczytu. Przeszkodził jej 50-metrowy naderwany serak wiszący nad Ice Fallem. 22 września kierownik wyprawy Marcin Kaczkan podjął decyzję o jej zakończeniu. Żeby zobrazować zagrożenie, Fronia porównuje wielkość seraka do dwóch wieżowców. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał tam wchodzić. - Każda wyprawa ma jeden najważniejszy cel: wrócić cało i zdrowo - podsumowuje himalaista. - Ja nie jadę tam umierać. Jeszcze potrafię być tchórzem i z tej góry zawracać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl