Trwa ładowanie...

Krzysztof Wielicki: Góry to przede wszystkim ludzie

Polski wspinacz, taternik, alpinista i himalaista. Jest piątym człowiekiem na Ziemi, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Wirtualnej Polsce opowiada o poprzeczce wyzwań i zimowych gigantach Himalajów oraz o tym, co jest najważniejsze, żeby przetrwać w wysokich górach.

Krzysztof Wielicki: Góry to przede wszystkim ludzieŹródło: archiwum Krzysztofa Wielickiego
d1utrbg
d1utrbg

Polski wspinacz, taternik, alpinista i himalaista. Jest piątym człowiekiem na Ziemi, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Wirtualnej Polsce opowiada o poprzeczce wyzwań i zimowych gigantach Himalajów oraz o tym, co jest najważniejsze, żeby przetrwać w wysokich górach.

Jest Pan drugim Polakiem, który zdobył Koronę Himalajów. Który etap był dla Pana największym wyzwaniem?

Korona Himalajów nie była dla mnie wielkim wyzwaniem, bo dla alpinisty kolekcjonowanie szczytów nie jest celem. Alpinista chce przeżywać emocje, chce zdobywać, realizować siebie, swoje pasje, natomiast kolekcjonerstwo ma czasem miejsce, ale w moim przypadku jest to coś innego niż na przykład rywalizacja Messnera i Kukuczki. W górach spędziłem 7-8 lat, więc tych szczytów przybywało, i o zdobyciu Korony Himalajów pomyślałem dopiero gdy zdobyłem 10 szczytów. Głównie stało się to po tym, jak byłem prowokowany przez dziennikarzy, przez opinię górską medialną, pomyślałem - dobra, zakończę to i w ciągu 14 miesięcy zdobyłem ostatnie 4 szczyty. Ale dalej się wspinałem i wspinam się. Pytany - po co ci Korona Himalajów - zawsze odpowiadam: lepiej mieć niż nie mieć :-) Ale to nie jest cel.

Co było dla Pana największą satysfakcją?

Jest - to że żyję. Jak myślę o tym, co robiliśmy ja i moi przyjaciele, z tymi którzy żyją i tymi, którzy odeszli, to wiem, że mieliśmy w sobie wiele bezmyślnego ułaństwa. Dziś młodzi wspinający się myślą logiczniej, lepiej; my byliśmy bardziej "przykręceni". Może wynikało to z pewnego głodu sukcesu, to był czas, gdy w Himalajach można było wiele nowych rzeczy zrobić, pisać historię światową i chcieliśmy to wykorzystać. Dziś ludzie piszą własne historie, mniej światowe, być może mają taką świadomość, że niekoniecznie muszą pisać światową historię, ale swoją, piękną - każdy wchodząc na Giewont czy Mont Blanc właśnie to robi. My mieliśmy wrażenie, że piszemy światową historię, a potem czas pokazał, że zapisaliśmy się w złotej dekadzie polskiego alpinizmu i miałem przyjemność w tym uczestniczyć wraz z wieloma wspaniałymi ludźmi, moimi przyjaciółmi. W naszym wypadku wynikało to też z patriotyzmu, dogonienia czołówki światowej, bo przecież Polacy nie brali udziału w wielkiej eksploracji Himalajów w latach 1950-54;
Polacy nie zorganizowali wtedy żadnej wyprawy i nie zdobyli żadnego szczytu pow. 8 000 m n.p.m. więc te zaszłości z tamtych lat spowodowały, że bardzo chcieliśmy dołączyć do tej światowej czołówki. Trudno jest kreślić to, co najbardziej dawało satysfakcję - każda wyprawa jest inna, mało tego, w innym czasie się odbywa i inaczej przeżywa się wyprawę na początku kariery wspinaczkowej, a inaczej pod jej koniec. Inaczej, kiedy się wspina w dużym zespole, a kiedy samotnie. Oczywiście, Mt. Everest zimą był dla mnie ważnym elementem, ponieważ był pierwszym ośmiotysięcznikiem i to mi dało wiarę, promowało mnie, że z pewnością dobrze będę się wspinał na 8 tysiącach i zresztą tak było. Jeśli chodzi o rekordy to zdobycie szczytu w ciągu 16 godzin, bo był testem dla mnie, że można zrobić coś tak szybko. Jeśli chodzi o stronę psychiczną to chyba ostatni szczyt do "korony". Nie dlatego, że był ostatni, choć zdarza się jak pokazuje historia, że ten ostatni bywa feralny, vide Piotr Pustelnik, który podchodził 4 razy pod
Annapurnę czy Christian Kutner, który tam zginął. Chodzi o to, że byłem tam kompletnie sam, bez wyprawy. I ten element, z punktu widzenia psychologicznego, jest dla mnie największym przeżyciem wspinaczkowym.

Z jednej strony mówi Pan, że Himalaje to nie tylko góry, ale także ludzie. Z drugiej strony część ośmiotysięczników zdobył Pan sam.

Tłumaczę sobie to tym, że potrzebowałem trochę więcej adrenaliny, bo ten kanon alpinizmu - dwóch ludzi i łącząca ich lina trochę nie pasuje do tego modelu. W moich solowych wejściach zawsze wyjeżdżałem z wyprawą, byliśmy razem, wspinaliśmy się, a pod koniec wyprawy miałem czas, chciałem dołożyć sobie adrenaliny, wydaje mi się że to były emocje. To przychodzi po pewnym czasie, nie jest to dla początkującego wspinacza, by wspinać się solo, na żywca, tak jak ja to robiłem, bez asekuracji. Trzeba do tego dojrzeć, bo tu wkraczamy w różnicę pomiędzy ryzykiem i ryzykanctwem. Gdybym porywał się na wschodnią ścianę Dhaulagiri w 2 roku wspinania, to by było ryzykanctwo. Natomiast gdy zrobiłem to po 20 latach wspinania, to było to ryzyko, bo alpinizm zasadza się na ryzyku. Bagażem z tego ryzyka są doświadczenia, dziesiątki, setki sytuacji, poznanie swojego organizmu, możliwości, co może, czego nie może, to jest taka głęboka kreatywność strachu, gdzie człowiek przewiduje sytuacje, staje pod ścianą i musi rozwiązać
problem. Zatem pod Dhaulagiri było ryzyko, ale nie ryzykanctwo. Generalnie zawsze najważniejsi byli ludzie, z którymi wyjeżdżałem na wyprawę. Nanga Parbat zdobyłem kompletnie sam, ale nie dlatego że tak chciałem, ale że los się tak ułożył, bo nikogo już nie było, wyprawa na mnie nie poczekała i zdecydowałem się wspinać sam.

Co Pan radzi młodym himalaistom, którzy marzą o zdobywaniu Himalaje?

Mogę radzić, ale rady mają sens tylko wtedy, kiedy są do zrealizowania. Nie mogę im radzić już "szabelki ułańskiej" z różnych względów, bo to już nie jest do zrealizowania, są inne czasy. To co zawsze będzie działało to "be patient", czyli być cierpliwym. Widzę, że dzisiejsza personifikacja sukcesu doprowadziła do tego, że ludzie bardzo szybko chcą osiągnąć sukces, wielki sukces. Jednak my podążaliśmy taką drogą, od małych gór do większych, wyżej, w towarzystwie starszych kolegów, nabieraliśmy doświadczenia, mieliśmy trudności po drodze - finanse, system polityczny, musieliśmy zdobywać sprzęt i żywność. Dziś jest zbyt łatwo, wystarczy mieć głęboką kartę kredytową, paszport każdy ma domu, nawet nie trzeba należeć do klubu, by wyjechać w góry i realizować swoje marzenia. To jest z jednej strony lepiej, ale z drugiej gorzej - brakuje tych trudności do pokonania i cierpliwości, jaką my mieliśmy. Patrząc na historię Polaków, to spisujemy się najlepiej w obliczu wroga, nieważne człowiek czy materia, ale musiał
być wróg. Naszym wrogiem było, że czegoś nie było można, że komuna nie pozwalała, a my jednak wyjechaliśmy. Teraz młodzi ludzie nie mają wroga, a jak się nie ma wroga, to niestety Polacy się gorzej spisują, to chyba tylko Niemcy się lepiej spisują w takich warunkach, Polacy niekoniecznie. My mieliśmy wroga, może dlatego w pewnym sensie byliśmy lepsi. Ale z drugiej strony mówimy o czymś bardzo subiektywnym, że trzeba się urodzić we właściwym czasie, uważam że jest to jedno z piękniejszych spostrzeżeń. A to nie zależy od nas. Uważam, że młodzi ludzie potrafiliby znaleźć to szczęście, skonstatować, że jednak urodzili się we właściwym czasie, ale muszą dobrać do tego właściwa filozofię. A jeśli będą działać na skróty, bez tej cierpliwości, dystansu i pokory, to wydaje mi się że to co obserwujemy w tej chwili, przesunięcie tego wyzwania na człowieka, nie na góry. Dziś ludzie patrzą na góry jakby były medium, przez które mogą coś osiągnąć. To co podziwiam u młodych ludzi, to to, że maja jednak wyzwania, zdarza mi
się, ze otrzymuję maile od młodych ludzi, którzy mają po 20-22 lata, którzy chcą jechać zimą na K2, iść na lodowiec, nosić sprzęt. Wiem, że nie mogą tego zrobić, ale to jest dla nich jakieś wyzwanie. I to jest fajne. Natomiast życzyłbym im pokory i miłości do gór.

d1utrbg
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1utrbg