Odmawiali jej wizy i mówili, by pozwiedzała Europę. Dziś żyje w raju na końcu świata
Wiele lat temu opuściła Śląsk i wyjechała do Nowej Zelandii. Dziś prowadzi prężnie działającą firmę i na Antypodach promuje polskie produkty. O życiu na drugim końcu świata i o tym, dlaczego czuje się tam jak w domu opowiada w rozmowie z WP Turystyka Magda Jakimiuk.
Sylwia Król: Wraz z rodziną już od wielu lat mieszkasz w Nowej Zelandii. Jak to się stało, że wyjechałaś z Polski niemal na drugi koniec świata?
Magda Jakimiuk: Wszystko zaczęło się jeszcze w czasach szkolnych, kiedy to poznałam mojego obecnego męża. Pamiętam, że Adam rzucił wtedy mimochodem, że kiedyś wyjedziemy do Nowej Zelandii. Zupełnie nie wzięłam tego jednak na poważnie, chociaż rzeczywiście, zanim się poznaliśmy, jego brat już tutaj mieszkał. Adam miał więc okazję, aby lepiej poznać ten kraj. Kiedy w grudniu 2002 roku ponownie wyjechał do Nowej Zelandii, wpadliśmy na pomysł, że ja do niego dołączę, na początku wyłącznie w celach turystycznych. Chciałam trochę pozwiedzać i zobaczyć, czy w ogóle mi się tutaj spodoba. Niestety, nie wszystko poszło tak, jak to sobie zaplanowaliśmy, bo odmówiono mi wizy.
Czytaj także: Polka w Australii. "To tutaj nauczyłam się luzu"
Jaki był powód odmowy?
To były czasy, gdy uzyskanie wizy turystycznej do Nowej Zelandii nie było jedynie formalnością, a ja miałam chyba wyjątkowego pecha. Moje podanie zostało odrzucone aż dwukrotnie, właściwie bez podania konkretnej przyczyny. Gdy stawiłam się w konsulacie (wówczas nie funkcjonowała jeszcze w Polsce ambasada Nowej Zelandii), jedna z pracujących tam urzędniczek, niejaka pani Ewa, zasugerowała, że zamiast wybierać się na drugi koniec świata, powinnam najpierw zwiedzić Europę. Zaskoczyły mnie te słowa, ale nie chciałam się poddać.
Postanowiliśmy więc wykupić trzymiesięczny kurs języka angielskiego i ponownie złożyłam podanie o wizę, tym razem studencką. Niestety, znów trafiłam na panią Ewę, która tym razem stwierdziła, że chyba nie ma potrzeby wyjeżdżać aż tak daleko, aby uczyć się języka angielskiego. Moje podanie zostało ponownie odrzucone. W końcu doszliśmy z Adamem do wniosku, że to nie ma sensu i jedynym wyjściem z tej sytuacji będzie ślub. Byliśmy już wtedy zaręczeni, postanowiliśmy więc jedynie przyspieszyć nieco formalności. Zaraz po ślubie złożyłam podanie o wizę w ambasadzie Nowej Zelandii w Londynie. Tym razem wszystko odbyło się już bez przeszkód i trwało dosłownie kilka godzin.
Opowiedz, jak wspominasz dzień, w którym po raz pierwszy wysiadłaś z samolotu na lotnisku w Nowej Zelandii?
Na pewno pierwszą podróż do Nowej Zelandii wspominam jako przygodę życia, zresztą wszystko odbyło się trochę na wariackich papierach. Miałam zaledwie dwadzieścia lat, a to była moja pierwsza tak daleka podróż. To, co zapamiętałam już po wyjściu z lotniska, to uderzenie ciepłego, letniego powietrza. Wylecieliśmy z Polski w listopadzie, a więc wczesną zimą, a tutaj dopiero zaczynało się lato. Byłam też oczywiście okrutnie zmęczona, bo podróż była długa i wyczerpująca. Na domiar złego na drugi dzień dopadł mnie jetlag. Pamiętam za to pierwszy spacer na plaży, niebieskie niebo i palmy wokół. Byłam bardzo podekscytowana.
Jak wyglądały pierwsze miesiące w nowej rzeczywistości? Szybko zaaklimatyzowałaś się w Nowej Zelandii?
Na pewno potrzebowałam trochę czasu. Pierwsze pół roku upłynęło mi właśnie na przystosowywaniu się do nowej rzeczywistości. Ten czas spędziłam głównie w domu, m.in. ucząc się języka angielskiego. Wbrew pozorom to nie był najłatwiejszy czas, bo wszystko było tutaj dla mnie nowe, a ja przecież tęskniłam też za rodziną.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sztuka podróżowania - DS4
W Nowej Zelandii prowadzisz firmę, która zajmuje się produkcją polskich kiełbas. Opowiedz, jak wpadłaś na taki pomysł?
Tak naprawdę wszystko zaczęło się trochę przez przypadek, ale droga do tego mojego kiełbasianego biznesu była dość długa. Myślę zresztą, że każdy etap pracy zawodowej w Nowej Zelandii w jakimś stopniu mnie do tego przygotował.
Przede wszystkim moja pierwsza praca w sklepie, dzięki której nie tylko doskonaliłam codzienną, swobodną umiejętność posługiwania się językiem angielskim, ale też zobaczyłam jak to wszystko funkcjonuje niejako "od kuchni". Kiedy z kolei trafiłam do sklepu mięsnego, miałam okazję przekonać się, jak wygląda produkcja kiełbasy po nowozelandzku. Pamiętam, że złapałam się wtedy za głowę i pomyślałam: co wy ludzie wyprawiacie z tą kiełbasą? Tak się zabawnie złożyło, że akurat wtedy przyleciał w odwiedziny mój tata i słysząc moją opowieść, rzucił tak trochę od niechcenia: Jeśli nie smakuje wam ta kiełbasa, to zróbcie swoją!
Chyba łatwiej powiedzieć niż zrobić?
Dokładnie. Popatrzyliśmy wtedy na siebie z Adamem i pomyśleliśmy: świetna myśl, tylko jak mamy to zrobić? Wszystko zaczęło się więc powoli, metodą małych kroczków, a raczej prób i błędów. W końcu stworzyliśmy nasz pierwszy produkt - kabanosy, czyli coś, co naprawdę przypominało nam Polskę. I tak to wszystko się dalej rozwijało.
Po pewnym czasie, hobby stało się moją pracą. Aby jednak na poważnie zająć się produkcją polskich kiełbas w Nowej Zelandii, musieliśmy spełnić kilka istotnych warunków formalnych, a przede wszystkim uzyskać specjalne pozwolenie tutejszego odpowiednika urzędu miasta. Aby sprostać zasadom sanitarnym, wynajęliśmy specjalne pomieszczenie, gdzie powstała nasza komercyjna kuchnia. Wszystkie dokumenty sfinalizowaliśmy i podpisaliśmy niemal w przededniu wybuchu pandemii koronawirusa.
Jak Nowozelandczycy zareagowali na wasze produkty? Można powiedzieć, że polska kiełbasa robi tam furorę?
Tak! Nowa Zelandia to wielokulturowy kraj, w którym ludzie naprawdę chętnie próbują nowych smaków. Jednak muszę powiedzieć, że nie tak od razu udało nam się przebić na rynek nowozelandzki. Na początku wszystko to miało raczej charakter lokalny i wymagało od nas sporego zaangażowania. Zaczynaliśmy tak, jak wszyscy od tzw. "farmers markets", gdzie każdy producent ma szanse zaprezentować swoje produkty. Właśnie w ten sposób, powoli zdobywaliśmy nowych klientów.
Dopiero kilka miesięcy temu udało nam się przebić z naszą marką Polka Deli do prestiżowych delikatesów, które tutaj w Auckland oferują klientom najbardziej znane i cenione europejskie produkty. Jestem z tego bardzo dumna, bo dzięki temu możemy promować wśród Nowozelandczyków nasze polskie specjały.
Porozmawiajmy chwilę o Nowej Zelandii, która dosłownie urzeka naturą. Co ciebie zachwyca tutaj najbardziej?
Wszystko! Jest takie powiedzenie, że Nowa Zelandia to świat w pigułce. Myślę, że tak właśnie jest. Są tutaj wspaniałe góry, rezerwaty, pustynie, plaże, lasy, a nawet wodospady. To jest wręcz niesamowite. Razem z Adamem kochamy podróże, często więc zabieramy nasze dziewczynki na wycieczki. Chętnie podróżujemy po Nowej Zelandii, wpadamy także do Australii. Całkiem niedawno odbyliśmy wspaniałą podróż camperem wzdłuż wybrzeża. Wyruszyliśmy z Gold Coast i dotarliśmy aż do Wielkiej Rafy Koralowej. Gold Coast to w ogóle jedno z naszych ulubionych miejsc.
Z kolei w Nowej Zelandii bardzo chętnie odwiedzamy Queenstown, Coromandel i Mount Maunganui. Wkrótce w planach mamy też wypad do przepięknego rezerwatu przyrody - Tutukaka.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Jakimi ludźmi są Nowozelandczycy?
Są bardzo pogodni i to jest chyba ta kwestia, która sprawia, że czuję się tutaj tak dobrze. Oczywiście każdy ma prawo mieć zły dzień, ale w Nowej Zelandii ludzie starają się nie obciążać, nawet nieświadomie, innych swoim złym humorem lub problemami. Oczywiście mam tutaj na myśli sytuacje, gdy np. jesteśmy w sklepie i robimy zakupy. Nowozelandczycy są też z natury bardzo serdeczni. Cieszę się, że moje dzieci wychowują się w miejscu, gdzie uśmiech i życzliwość są czymś naturalnym.
Antypody słyną z tego, że człowiek i natura idealnie się uzupełniają. Zgadzasz się z tym?
Jak najbardziej. Odkąd dzieci poszły do przedszkola, dostrzegam to jeszcze wyraźniej. Dziewczynki często biegają boso, czy to po trawie czy po plaży. Ze swojego dzieciństwa mam zupełnie inne wspomnienia, gdy np. chcieliśmy bawić się na trawie, często słyszeliśmy: bawcie się, ale nie tutaj. W Nowej Zelandii tego nie ma.
Tutaj natura jest dla ludzi, ale i ludzie wiedzą, że muszą tę naturę szanować. To działa w dwie strony i jest całkowicie naturalne. Dla mnie, a więc dla rodowitej Ślązaczki, ta niesamowita bliskość natury od początku była i nadal jest czymś bezcennym. Naprawdę doceniam to, że w każdej chwili mogę zapakować dzieci do samochodu i za kilka chwil jesteśmy nad oceanem. Cieszy mnie to, że dziewczynki mają właśnie takie dzieciństwo.