Podróż dookoła świata podczas pandemii. "Kwarantannę spędziłam na plaży"
Podróż w czasie pandemii bywa nie lada wyzwaniem. Monika Karlińska, autorka bloga GeoZakrecona.pl wyjechała jednak na początku zeszłego roku i udowodniła, że było warto. Dziś mieszka w Tajlandii i opowiada nam o codziennym życiu i nietypowych sytuacjach.
04.03.2021 11:45
Karolina Laskowska: Humanistyczna dusza, która pracowała w branży finansowej i odeszła po 10 latach z korporacji, by udać się w podróż dookoła świata. Jak na GeoZakręconą przystało, w twoim życiu pełno zmian. Skąd pomysł na rzucenie pracy i wielką wyprawę?
Monika Karlińska: Podróżowałam już od dawna. Daleka wyprawa była moim marzeniem. Mówi się, że wyjazd do Azji na dwa tygodnie czy miesiąc się nie opłaca. Pracując na etacie, nie mogłam wyjechać na dłużej. Stwierdziłam więc, że 10. rok pracy będzie symboliczny. Firma była fajna, ale nie dawała mi szansy na dalszy rozwój. Uznałam, że to dobry moment na rezygnację i zrobienie czegoś innego. Ruszyłam więc w podróż.
Wyprawę zaczęłaś od Indii, ale potem niechcący trafiłaś do Kataru.
Kiedy kupowałam bilety z Polski do Indii, znalazłam możliwość przesiadki właśnie w Katarze. Mogłam sama wybrać, ile będzie ona trwała. Zdecydowałam, że wyjdę z lotniska, zarezerwuję pokój w hotelu i pozwiedzam stolicę - Doha. Wypoczęłam tu także na nadmorskiej promenadzie Corniche i poszłam do Muzeum Sztuki Islamskiej. Łączyłam relaks ze zwiedzaniem. Byłam sama, ale spotykałam wielu ludzi i znajdywały się okazje do rozmowy. Katar jest pięknym, nowoczesnym i bardzo czystym, ale drogim krajem.
Później wróciłaś do Indii, w których się zakochałaś. Mieszkańcom chyba też przypadłaś do gustu, bo wielu z nich chciało zrobić sobie z tobą pamiątkowe zdjęcie.
W Indiach biały człowiek, a tym bardziej blondynka z niebieskimi oczami, wzbudza ciekawość. Byłam zaczepiana nawet przez całe rodziny. Na początku było to bardzo miłe, ale przy dwudziestej osobie z rzędu trochę męczące. Przeczytałam też wcześniej, żeby nie robić zdjęć z samymi chłopakami, bo pojawiają się później na portalach społecznościowych, np. z podpisami "mam nową dziewczynę". Trzeba więc uważać.
Kolejnym przystankiem jest Tajlandia, w której utknęłaś na dłużej z powodu pandemii. Kwarantanna w malowniczym Krabi chyba nie była jednak taka zła? Ponoć miałaś tu nawet ulubioną palmę.
Tak, kwarantannę spędziłam na plaży. Miałam wybór. Zawsze mogłam wrócić do Polski. Ale stwierdziłam, że skoro już tu jestem, bardzo mi się podoba, a ludzie są życzliwi, zostanę może jeszcze z miesiąc lub dwa i poczekam aż pandemia się skończy. Trwa nadal, a ja jestem w pięknej Tajlandii już prawie rok.
Na nudę jednak nie narzekasz. Jak spędzasz czas?
Najpierw mieszkałam w Krabi nad morzem, gdzie można pływać, wypoczywać na plaży i uprawiać sporty wodne. Teraz żyję w górach, w okolicach Chiang Rai, na północy Tajlandii. Podziwiam tu gorące źródła, odwiedzam parki narodowe z sanktuariami słoni oraz wędruję po okolicy. Kraj jest bardzo różnorodny i każdy znajdzie coś dla siebie. Można przyjechać do Tajlandii na pół roku i się nie nudzić. Mam znajomego z Ameryki, który planował być tu miesiąc, ale poznał żonę i mieszka już 25 lat. Śmieję się, że ja może też zostanę tu do końca życia. Nie wiadomo.
Nie tylko wypoczywasz, ale pracujesz też w szkole. Jak zdobyłaś tę pracę?
Nauczycielką języka angielskiego zostałam bardzo spontanicznie. Na początku dostałam tę propozycję od znajomego, który pracował w Tajlandii jako nauczyciel, ale wyjechał na wakacje do Birmy i z powodu zamknięcia granic nie mógł wrócić. Byłam zaskoczona, bo przyjechałam tu zwiedzać i nie jestem z wykształcenia nauczycielką. Postanowiłam jednak wysłać CV i zostałam zaproszona na rozmowę online. Wszystko jednak działo się zbyt łatwo i szybko, co nie wzbudziło mojego zaufania. Ale nie zrezygnowałam całkiem z pracy w szkole. Skontaktowałam się z inną agencją, wysłałam prezentację i umówiłam się na spotkanie rekrutacyjne w Bangkoku. Otrzymałam później namiary na różne szkoły i wybrałam tę w górach, by zmienić nieco klimat.
Opowiesz trochę o pracy tamtejszych nauczycieli?
Pracuję w szkole prywatnej od godz. 8:00 do 16:00. Ale tak naprawdę od 7:30 do 16:30, bo przez dodatkową godzinę przygotowuję się do zajęć. Czasem zaczynam lekcje dopiero o godz. 10:00 i mam więcej wolnego czasu. Zdarza się, że z 8 h pracy tak naprawdę wychodzi 4-5 h. Prowadzę tu m.in. zajęcia sportowe i komputerowe po angielsku dla młodszych uczniów.
Na początku budziłam wśród dzieci ciekawość. Wszyscy chcieli dotknąć moich włosów, bo są inne niż typowej Tajki. Było to jednak bardzo ciepłe przyjęcie. Podczas lekcji przebywam z uczniami sama. Czasami dochodzi do śmiesznych sytuacji z powodu językowych nieporozumień. Kiedyś, np. powiedziałam, że idziemy na lunch, a dzieci patrzyły na mnie, bo nie wiedziały, o co chodzi. Gdy pokazałam im, że będziemy zaraz jeść, wszystko zrozumiały i były uradowane. Z każdą lekcją jest coraz lepiej.
Masz dobre relacje nie tylko z dziećmi, ale też z dorosłymi mieszkańcami. Zżyłaś się z niektórymi na tyle, że zaprosili Cię nawet na prywatny pogrzeb. Jak wygląda ten tajski obrzęd?
Zostałam zaproszona przez znajomych z ulubionej cukierni, do której często chodzę. Zmarła wtedy mama właścicielki. Zastanawiałam się, czy wypada skorzystać z tego zaproszenia, ale stwierdziłam, że pójdę i zobaczę, jak to wygląda. Tajski pogrzeb organizowany jest na wesoło. Ludzie cieszą się, że zmarła osoba jest bliżej nirwany, bliżej Buddy. Pożegnanie trwa 5 dni. Ostatnie czuwanie przy zmarłym to codzienne spotkania od rana do wieczora przy wspólnym stole. Wszyscy jedzą i piją, jest to czuwanie bardziej w formie wesołego pikniku niż opłakiwania.
Później następuje wielka procesja do świątyni i błogosławieństwo od mnichów. Potem trumna ze zmarłym zostaje złożona w świątyni, następuje jej podpalenie i kremacja zwłok. Towarzyszą temu: muzyka, sztuczne ognie, kolorowe lasery, świecące dymy. Rodzina dziękuje za przybycie i rozdaje małe cukiereczki. Po kilku dniach wraca po prochy i umieszcza je w urnie w świątyni lub bierze do domu, by mieć zmarłego jak najbliżej siebie.
A co jeszcze zaskoczyło Cię w Tajlandii?
Kiedyś zostałam zaproszona do znajomych. Kazali mi usiąść, bo zaraz mieliśmy jeść. Wokół nie było żadnych krzeseł ani stołu. Trochę się zdziwiłam, że ludzie jedzą tutaj na ziemi. Rozkładają obrus i stawiają miseczki, np. z ryżem na różne sposoby. Codzienne rozstawianie wszystkiego, np. dla 10 osób, jest dla nich niewygodne. Przyzwyczaiłam się już i uważam, że jest to fajne. Idąc z kolei do restauracji, trzeba uważać, bo ceny w menu dla obcokrajowców mogą być sporo zawyżone.
Zostajesz teraz w Tajlandii, ale czekasz na otwarcie granic i dalszą podróż po Azji i Ameryce. Masz też czas na drugie hobby – geocaching. Na czym polega ta zabawa?
To gra terenowa związana z szukaniem skrytek i odkrywaniem skarbów, przy wykorzystaniu specjalnej aplikacji. Do każdej skrytki dołączone są m.in. historie o danym miejscu.
Zabawa jest rozpowszechniona na całym świecie. W północnym regionie Tajlandii, gdzie obecnie mieszkam, skrytek zbytnio nie ma, ale były w Bangkoku. Żyjąc w Warszawie, często bawiłam się w to ze znajomymi. W samej stolicy jest ok. 3 tys. skrytek, dzięki którym można dowiedzieć się wiele ciekawostek o mieście, czy o wielu atrakcjach, o których nie mieliśmy wcześniej pojęcia. To świetna zabawa dla dzieci i dorosłych.
O tajskim życiu i wyprawach Moniki Karlińskiej można przeczytać więcej na jej stronie www.geozakrecona.pl