Pracuje i mieszka w niezwykłym miejscu. "Nie ma tu luksusów, jest klimat"
Podróżniczka Ewa Zwolska, znana w mediach społecznościowych jako Mewa w locie, miesiąc temu zaczęła spełniać marzenie, które nosiła w sobie od lat. Marzenie, by zatrudnić się w klimatycznym, górskim schronisku. Swoją przystań znalazła w Bacówce pod Małą Rawką. - Chciałam, żeby była dla mnie nie tylko miejscem pracy, ale przede wszystkim domem - opowiada w rozmowie z WP.
Magda Bukowska: Skąd pomysł na pracę w bacówce?
Ewa Zwolska: To było moje marzenie od lat. Kiedy odchodziłam z korporacji w 2019 r., to właśnie z myślą o pracy w schronisku. Nawet było blisko. Dzięki przemiłej rodzinie, która zabrała mnie kiedyś na stopa, dowiedziałam się, że jest praca w Pieninach w ośrodku Pod Durbaszką. Rozmowy trwały, ale w tym samym czasie dostałam propozycję wyjazdu do Kazachstanu, potem pojawiły się inne projekty i pomysł z pracą w schronisku ciągle się oddalał. Dotarło też do mnie, że nie każda bacówka czy ośrodek górski to miejsce z moich marzeń.
Tylko nieliczne, np. dawna Chatka Puchatka czy właśnie Bacówka pod Małą Rawką, w której pracuję, mają taki klimat, na jakim mi zależało i przyciągają ludzi nieprzypadkowych. Takich, którzy kochają góry, podróżują z plecakiem, mogą spać na podłodze, są trochę oderwani od rzeczywistości. Jednym słowem ludzie, z którymi mam dużo wspólnego, którzy mnie inspirują, wśród których jestem szczęśliwa. Dla mnie to ważne, bo chciałam, żeby bacówka była dla mnie nie tylko miejscem pracy, ale przede wszystkim domem.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Bacówka okazała się właśnie takim miejscem?
Zdecydowanie. Poznałam bardzo wiele ciekawych osób, mam świetną ekipę. Do takiej pracy, gdzie nie wpada się na chwilę, tylko się nią żyje, zgłaszają się pasjonaci, którzy naprawdę kochają to, co robią (z pewnymi wyjątkami, ale bacówka to szybko weryfikuje) i miejsce, w którym są.
To nie jest tylko moja opinia. Jak zaczęłam wrzucać posty, że zostaję w bacówce, dostałam mnóstwo wiadomości, że to super przygoda, że poznam świetną ekipę. Co więcej, przez ten miesiąc, od kiedy tu jestem, już kilkakrotnie odwiedzili nas ludzie, którzy wcześniej tu pracowali, a dziś wracają jako goście. Jest nawet takie powiedzenie: "Raz bacówka, zawsze bacówka". I zaczynam się przekonywać, że to prawda.
OK, ale ja nadal nie wiem, jak tu trafiłaś.
Oczywiście przypadkiem (śmiech). Przyjechałam w Bieszczady jako turystka i zatrzymałam się w bacówce. W Tłusty Czwartek przypadkiem usłyszałam, jak osoba z personelu rozmawia przez telefon z kimś, kto pyta o warunki pracy. Ten kto dzwonił wyraźnie nie zna tutejszych realiów, bo odpowiedzi, brzmiały: "Nie, nie będziesz miał osobnego pokoju. Nie, w pokojach nie ma łazienek".
Te kilka słów, które wpadły mi w ucho sprawiły, że odłożony gdzieś na półkę pomysł znów we mnie zakiełkował. Wysłałam swoje CV, z którego jasno wynikało, że nie mam żadnych argumentów, by starać się o tę pracę (śmiech). Nigdy nie pracowałam w hotelu czy gastronomii. Nie byłam kelnerką, nigdy nawet nie nalewałam piwa, a moi znajomi żartują, że jak wchodzę do kuchni, to sama zaczyna płonąć, takie są moje kulinarne umiejętności (śmiech).
Napisałam jednak, że mimo tych deficytów naprawdę warto mnie zatrudnić i choć absolutnie się tego nie spodziewałam, dostałam swoją szansę. Co ciekawe bacówka, to pierwsze górskie schronisko, w którym byłam. Wiele lat temu przywiózł mnie tu znajomy, a ja z miejsca się zakochałam.
Jak wygląda twoja praca?
Od razu powiem, że pracuję dokładnie od miesiąca, sezon wysoki jeszcze się nie zaczął, a ja mam za sobą dosłownie kilka takich gorących dni, gdzie mieliśmy pełne obłożenie i jeszcze gości, którzy przyjeżdżali coś zjeść. Zdecydowanie więcej jest ciągle tych rzeczy, których nie wiem, niż tych, w których już się czuję superpewnie.
Generalnie pracujemy na trzy zmiany, sześć w dni w tygodniu. Każda zmiana to 10 godzin pracy, w międzyczasie mamy dwie godziny wolnego. Nie ma podziału, że np. chłopaki rąbią drewno i palą w piecu, a dziewczyny gotują. Wszyscy robią wszystko, zamieniamy się i uzgadniamy ze sobą podział zajęć.
Nie będę ukrywać, że unikam gotowania, jeśli tylko się da (śmiech). Znacznie chętniej sprzątam, palę w piecu, mam też za sobą okienko, czyli przyjmowanie zamówień. Choć tu się można najbardziej zamieszać. Jak jest duży ruch to siedem osób jednocześnie coś do ciebie mówi, ty musisz pilnować, by wszystkie zamówienia trafiły do kuchni, z niej na salę, i oczywiście zostały opłacone. Żeby to jakoś ogarnąć stosuję taką metodę, że choć już znam większość kodów na kasę, to nadal je sprawdzam albo zagaduję gości, żeby spowolnić cały proces i dać więcej czasu kuchni na przygotowanie jedzenia (śmiech). Chociaż i bez tego zagaduję gości, bo to uwielbiam.
Ale jeśli chodzi o kuchnię, to mam już na koncie pewne sukcesy. Umiem robić naleśniki na dwóch patelniach jednocześnie, mieszałam bigos w garze, który jest nie mniejszy niż ja, i przede wszystkim poznałam przepis na fantastyczne piwo z jajem - żartuję, że to był najważniejszy powód, dla którego chciałam tu pracować. Teraz tylko ja je przygotowuję!
Bacówka stała się dla ciebie nie tylko miejscem pracy, ale - zgodnie z twoim planem - także domem. Co robisz w wolnym czasie?
Chodzę po górach, spotykam się z ludźmi, odkrywam fantastyczne miejsce, w którym się znalazłam. Na razie wszystko mnie tu cieszy i ciekawi. Jestem na takim poziomie nakręcenia, że te dwie wolne godziny, które mam w czasie zmiany, spędzam na bieganiu albo próbie pobicia rekordu w zdobywaniu Małej Rawki. Według znaków wejście na górę zajmuje godzinę. Jak tu przyjechałam dowiedziałam się, że koleżanka weszła w 31 minut latem. Ja mam w tej chwili najlepszy czas 31 minut i 55 sekund, ale wciąż mamy śnieg, co jednak spowalnia, więc niecierpliwie czekam aż ziemia obeschnie i uda mi się zejść poniżej 31 minut. Po takiej przebieżce biegnę pod prysznic - oczywiście zimny, bo ciepłą wodę mamy tylko rano i wieczorem - i wracam do pracy. Wieczorem zwykle zostajemy z gośćmi. Są gitary, śpiewy, pogaduchy.
Widziałam na Instagramie, że zamieszkałaś na strychu…
Tak. Miejsce jest niesamowite. Żeby się do niego dostać trzeba wejść po drabinie, na górze jest jedno małe okienko, ubieram się na siedząco, bo dzięki skosom jest dość nisko, a z mojego materaca, który znajduje się za kominem, do części z klapą i drabiną muszę iść w kucki. Ale widok z tego jednego okna jest fantastyczny - na Połoninę Caryńską. Przyznaję jednak, że na początku lekko się stresowałam, że mam mieszkać na strychu i to całkiem sama, a nawet teraz dostrzegam pewne wady tego rozwiązania. Szczególnie jedną - odległość do łazienek, które znajdują się w piwnicy. Wieczorem warto się zastanowić, ile płynu się przyjmuje.
Sporo już wiem o życiu w bacówce. Ciepła woda dwa razy dziennie. Wspólne łazienki w piwnicy. Wieczorem zasiadanie w jednej sali. Tak wygląda życie nie tylko pracowników, ale także gości, prawda?
Tak, wszyscy żyjemy tu na tych samych zasadach. W bacówce jest 27 łóżek w pokojach wieloosobowych plus miejsca na tzw. glebie, czyli karimata na podłodze. Nie ma tu luksów, bo nie o nie chodzi, tylko o klimat, spotkania, bliskość gór.
Do gości mówimy po imieniu, karmimy pysznym domowym jedzeniem i staramy się, by czuli się u nas jak w domu. Odnośnie tego mówienia po imieniu: kiedy się tu zatrudniałam jeden z chłopaków powiedział mi, że po kilku dniach w bacówce człowiek wracając do zewnętrznego świata zapomina o formach grzecznościowych. Pomyślałam wtedy, że wydziwia, że grzeczność ma się we krwi. Tymczasem wczoraj weszłam do cukierni i złapałam się na tym, że zamiast "dzień dobry" powiedziałam "cześć". Łatwo się przyzwyczaić do braku dystansu. Okazuje się, że bardzo szybko przesiąkłam bacówkowymi zwyczajami. I choć nie wiem, jak długo tu zostanę, bo mam na ten rok jeszcze kilka planów, to już wiem, że powiedzenie "Raz bacówka, zawsze bacówka" w moim przypadku na pewno się sprawdzi.