Niewidzialny zabójca w Bałtyku. Podcina nogi i wciąga w sekundę
Wiatr urywa głowę, fale przelewają się nad stojącymi kilkadziesiąt metrów od brzegu dalbami i falochronami. Silne podmuchy prawie wyrywają czerwoną flagę z mocowania na budce ratownika. Tuż obok rodzice robią zdjęcia swoim pociechom, bawiącym się w wodzie po szyję albo skaczącym na materacach nad grzbietami spienionych fal. Nieświadomość, brawura, czy zwykła głupota?
Wakacyjny dzień na plaży w Jantarze. Świeci słońce, w powietrzu unosi się charakterystyczny zapach smażonej ryby pomieszany ze słodkością smażonych gofrów. Środek sezonu urlopowego oznacza tłumy w nadmorskich kurortach i pełne plaże. Ale tym razem wieje przy okazji bardzo silny wiatr, a morze szaleje. Już z daleka słychać łomot fal rozbijających się o brzeg, a morze jest białe od spienionej wody. Nad budką ratownika oczywiście wywieszona jest czerwona flaga.
W morzu, obok szarpanych przez ogromne fale bojek wyznaczających kąpielisko widać… głowy ledwo wystające z wody. Aż trudno uwierzyć, ale w takich warunkach, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu kąpią się ludzie. Rzucają się w nadchodzące fale, leżą na materacach albo dryfują z dmuchanych kółkach. Najbardziej szokujący widok, to całe rodziny z małymi dziećmi i tatusiowie z telefonami albo małymi kamerami nagrywający swoje pociechy. Najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że to może być ich ostatnia pamiątka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ceny nad morzem mogą dać po kieszeni. Pluszowa maskotka nawet za 150 zł
Dramat był blisko. To mogła być ostatnia kąpiel
Zaledwie kilka godzin wcześniej, kilka kilometrów dalej, na plaży w Mikoszewie rozgrywa się dramatyczna akcja. Mimo wywieszonej czerwonej flagi, ratownicy musieli interweniować, bo rodzina urlopowiczów zdecydowała, że zagrożenia nie ma. Weszli do wody i zaczęli się topić ok. 30 m od brzegu.
Dramatyczna walka o ludzkie życie tym razem skończyła się szczęśliwie, ale w akcję zaangażowane były zasoby z całej Mierzei Wiślanej. Strażacy z Jantaru, z Mikoszewa, ratownicy WOPR, Brzegowa Stacja Ratownicza SAR w Sztutowie, Służba SAR ze Świbna, Zespół Ratownictwa Medycznego a nawet funkcjonariusze z oddalonej o ponad 20 km Komendy Powiatowej Policji w Nowym Dworze Gdańskim.
Dziesiątki ludzi narażało swoje życie tylko dlatego, że ktoś zignorował zakaz kąpieli. Ratownicy, policjanci, strażacy – każdy z nich ma swoje rodziny, bliskich, dzieci, wnuki i rodziców. Każdy z nich mógł z tej akcji nigdy nie wrócić.
Ratownik nic nie może. Najwyżej pokrzyczeć
Od początku czerwca utonęło w Polsce ponad 100 osób. Większość z nich "na własne życzenie". Skurcze, zawały serca czy wypadki stanowią tylko ułamek z całkowitej liczby śmiertelnych przypadków, pozostałe są efektem całkowitego braku rozwagi. Nie pomagają apele, nie pomaga kampania informacyjna. "Nieśmiertelni" wciąż nie robią sobie nic z zakazów, nakazów i próśb. Ratownicy załamują ręce, ale też rozkładają je w geście bezradności, bo w praktyce nie mają żadnych narzędzi których mogą użyć w starciu z ludzką nieodpowiedzialnością.
- Ratownik nie ma praktycznie żadnych narzędzi, których mógłby użyć w przypadku nieodpowiedniego zachowania czy nierespektowania zakazów przez turystę. Możemy prosić, możemy gwizdać, najwyżej pokrzyczeć. Chociaż też coraz mniej, bo narażamy się na uwagi w stylu "nie życzę sobie takiego tonu" lub nawet bardziej agresywne. A tu przecież chodzi o ludzkie życie. My nie zakazujemy kąpieli, bo mamy taki kaprys. Robimy to, bo wiemy, że to jak rosyjska ruletka. Albo się uda, albo nie. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że nawet, kiedy morze wygląda na spokojne, jest śmiertelnie niebezpieczne – tłumaczy ratownik wodny, Adrian Szwedzik.
Prądy wsteczne, czyli niewidzialni zabójcy
Kilka dni temu w Gdańsku zamknięto trzy plaże ze względu na prądy wsteczne. Turystów i tak nie brakowało. Nie mieli pojęcia, że o tym zjawisku mówi się "podstępny zabójca".
Prądów wstecznych nie widać. I to jest w nich najbardziej przerażające. Pojawiają się, kiedy morze zaczyna falować, ale to falowanie wcale nie musi być intensywne. Dlatego czerwona flaga może zostać wywieszona nawet wtedy, kiedy teoretycznie mogłoby się wydawać, że nie ma ku temu żadnego logicznego powodu. W rzeczywistości potężne ruchy wody są w takim przypadku niewidoczne dla niewprawnego oka, ale woda wraca w kierunku pełnego morza z ogromną prędkością nawet kilku metrów na sekundę i podcina wszystko, co znajduje się po drodze.
Dla niedoświadczonego pływaka wpadnięcie w taką pułapkę oznacza prawie pewną śmierć. Ratownicy twierdzą zgodnie, że szanse na samodzielne uratowanie się z opresji są właściwie zerowe. Atak paniki, błyskawiczne zmęczenie oraz często alkohol, powodują, że wygrana z zasysającym na otwarte wody prądem wstecznym jest właściwie niemożliwa. Prąd wsteczny jest podstępnym przeciwnikiem. Nawet, kiedy morze jest niespokojne, w miejscach powstawania prądów woda się wypłaszacza, niejako zapraszając do bezpiecznej kąpieli. Przyciąga w ten sposób nieświadomych plażowiczów, którzy zakładają, że w tym miejscu nic się nie może stać. A to śmiertelna w skutkach pomyłka.
Skąd ratownicy wiedzą o niebezpieczeństwie? Na strzeżonych kąpieliskach mierzy się prędkość wody. Jeśli przekracza ona 1 m/s, wywieszana jest czerwona flaga. Dlatego nawet wtedy, kiedy pozornie fale nie wyglądają niebezpiecznie, czasami obowiązuje bezwzględny zakaz kąpieli. Silny prąd wsteczny potrafi wciągnąć dorosłego człowieka, który wszedł do wody tylko na głębokość połowy łydki.
Kary są, ale tylko w teorii
Po zakończonym dniu pracy ratownicy opuszczają swoje stanowiska i wtedy na plaży nie ma żadnej flagi. Czy to oznacza, że teraz już wszystko wolno? Przede wszystkim taki tok myślenia jest oznaką całkowitego braku rozsądku. Po drugie, jest błędny, bo z wyznaczonych kąpielisk nie wolno korzystać, kiedy na plaży nie ma służb ratowniczych.
W teorii plażowicze, którzy ignorują zakazy wchodzenia do wody, podlegają karze na podstawie art.55 kodeksu wykroczeń, który mówi, że "Kto kąpie się w miejscu, w którym jest to zabronione, podlega karze grzywny do 250 złotych albo karze nagany". Niestety zazwyczaj jedyną reprymendą są bezskuteczne prośby ratowników. Sami nic nie mogą, a jeśli wezwą odpowiednie służby, które są upoważnione do wystawienia mandatu, w wodzie nie będzie już upomnianej wcześniej osoby.
W wielu krajach Europy południowej kary za nieprzestrzeganie zakazu kąpieli sięgają nawet kilku tysięcy euro i są bezwzględnie egzekwowane. W Polsce są tylko na papierze, a nic nie działa tak skutecznie, jak nieuchronność egzekwowania prawa.
Poza kąpieliskiem można wszystko?
"A co, jeśli wejdę do wody obok strzeżonego kąpieliska?". "Jestem dorosły i mogę robić, co chcę". "To moje życie, moja rodzina i moja sprawa" – to tylko kilka z setek podobnych komentarzy, jaki pojawiają się w social mediach pod wpisami piętnującymi zachowania na plażach.
- Ludzie myślą tylko o sobie, doskonale wiedzą, co im wolno, ale zapominają już o tym, czego im nie wolno albo co może spowodować ogromne problemy służb ratowniczych – mówi Andrzej Bełżyński, prezes Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Rzeczypospolitej Polskiej. - Zgodnie z przepisami ratownik w takiej sytuacji musi podjąć działania, ale najpierw ma obowiązek zabezpieczyć swoje własne kąpielisko. Musi je zamknąć, wywiesić czerwona flagę, wiąże się to z konkretną procedurą. Jeśli nie zrobi nic, to musi liczyć się z prawnymi konsekwencjami – dodaje prezes WOPR RP.
Prośby niewiele dają i są najczęściej ignorowane przez tych, którzy wchodzą do wody poza terenem wyznaczonego, strzeżonego kąpieliska. Ratownicy dodatkowo narażają się na niemiłe, często agresywne zachowania i komentarze plażowiczów, którzy nie widzą żadnego zagrożenia i pomimo powiewającej obok czerwonej flagi wchodzą do wody.
- Niestety ratownik nie ma żadnych narzędzi prawnych. Teoretycznie w sytuacji ekstremalnej może zastosować procedurę "obywatelskiego zatrzymania" i tak się czasem zdarza, ale w dzisiejszych czasach różnie się takie historie kończą. Osoba wyciągnięta z wody może złożyć zażalenie albo wnieść zarzuty, bo ktoś ograniczył jej prawa albo ścisnął za mocno za nadgarstek. To wszystko balansuje więc na granicy prawa i rozsądku – podsumowuje Andrzej Bełżyński.