Skuterem do Rumunii, czyli wakacje za grosze
Czy można pojechać na weekend do Rumunii zwykłym skuterem, przeznaczonym przede wszystkim do omijania miejskich korków? Nie miałem wielu sojuszników w tej dziwacznej próbie udowodnienia tezy.
02.09.2008 | aktual.: 26.10.2016 14:30
Czy można pojechać na weekend do Rumunii zwykłym skuterem, przeznaczonym przede wszystkim do omijania miejskich korków? A jeśli nawet można, to po co? Nie miałem wielu sojuszników w tej dziwacznej próbie udowodnienia tezy, że do ciekawych, tanich i krótkich wakacji nie potrzebujemy prawa jazdy, nie musimy zależeć od kiepskiej komunikacji publicznej, bądź odpowiedniego raczej dla studentów autostopu. Ba, wielu nie wierzyło, że mi się to uda. Polak nie potrafi? Mi się nie uda? Nic bardziej nie motywuje mnie do działania, niż takie tezy.
Skuter daje względną szybkość, możliwość wjeżdżania w małe polne i leśne drogi, łatwość parkowania gdzie tylko dusza zapragnie – po prostu daje wolność. No i ma wielką przewagę nad rowerem: nie trzeba pedałować i jest dużo szybszy. Żeby było jasne – nie zachęcam do rozwijania wielkich szybkości, co zdaje się jest nawet zakazane, i przestrzegam: skuter to mała maszynka, ale może być na prawdę niebezpieczna – prawie jak motor, chciałoby się rzec, choć prawie czyni wielką różnicę.
W piątek po pracy o godz. 17 wsiadłem w Krakowie na moją gilerę stalker i ruszyłem na południe. Zapakowałem się bez problemu. Było upalnie, słoneczko miło świeciło, jechałem w „tiszercie” i sfatygowanej, wojskowej kamizelce z wieloma kieszeniami, w których miałem rozmieszczony GPS, nóż, telefon i pieniądze. Na stacji benzynowej w Myślenicach, z przyjemnością zauważyłem, że tankując do pełna wciąż nie wydaję więcej, niż 20 zł. Mój skuter nie zauważył podwyżek cen benzyny. Przystając po drodze i nie śpiesząc się zbytnio, granicę w Łysej Polanie przekroczyłem o godz. 20.30, ubierając się wcześniej w polar gdyż górskie, rześkie powietrze przeszywające mnie przy szybkich zjazdach robiło swoje. Postanowiłem nie jeździć po ciemku jeśli nie jest to konieczne – słabe reflektory gilery nie oświetlają na tyle dobrze jedni, by dawać pewność ominięcia dziur przy większych szybkościach. W Javorinie zajechałem do pokomunistycznego, okropnego hotelu, gdzie kiedyś wypoczywali dyktatorzy w rodzaju Husaka. Za nocleg w
obstawionym rusztowaniami koszmarku żądano w przeliczeniu około 400 zł!
Pojechałem więc nieco dalej, do Zdziaru, gdzie bez problemu znalazłem pokój w pięknie położonym hotelu Magura, który przypominał mi do złudzenia domy wczasowe z czasów komunizmu. Nawet meble i obsługa wydawała się pochodzić z tamtych czasów. Jak wiadomo każdy chętnie wspomina młodość, więc podobało mi się w Magurze. Słowackie winko smakowało, księżyc wesoło wisiał nad Hawraniem oświetlając ostatni płat śniegu na swoich zboczach.
Sobota przywitała mnie piękną pogodą. Jazda skuterem po Słowacji to prawdziwa przyjemność. Wybierałem małe, boczne drogi, na których samochody były rzadkością. Przed oczami przesuwały się piękne krajobrazy, położone w dolinach miasteczka i górujące na wzgórzach ruiny zamków. Elementem egzotycznym na Słowacji są cygańskie wioski, przypominające do złudzenia slumsy Ameryki Łacińskiej. Domki sklecone z byle jakich belek, mnóstwo gratów, gromady brudnych dzieci, stada psów i gapiący się bezmyślnie mężczyźni. Miałem ochotę wjechać skuterem do takiej wioski i pogadać z tymi ludźmi, niestety nie odważyłem się.
Jedynym moim posiłkiem na Słowacji były lody na rynku w Lewoczy, wyjątkowo paskudne i wyrzuciłem niemal wszystkie do kosza. Pomyślałem sobie, że w Polsce nie ma już ani takich lodów, ani klimatów z dawnych lat. Konkurencja i aktywna prywatna inicjatywa w każdej dziedzinie zlikwidowała takie relikty. Jadąc do Koszyc mijali mnie liczni motocykliści, którzy mieli swój zlot. Niektórzy pozdrawiali mnie przyjaźnie, co mnie dziwiło, czyżby z pojemnością 50 cc miałbym szansę należeć do ich rodziny? Czułem się może wolny, jak biker, szkoda tylko, że też byłem wolny w dosłownym tego słowa znaczeniu, co przypominały mi śmigające yamahy. W każdym razie pierwszy raz w życiu poczułem się prawie jak biker, ale „prawie” czyni....
O godz. 16 byłem już na Węgrzech, które dla skuterowca są nudnym krajem z ciągnącymi się po horyzont, drogami. Trzeba przy tym napisać, że mój skuter na płaskim odcinku wyciąga nieco powyżej 70 km/h, pod strome podjazdy prędkość spada poniżej 40km/h, co można oczywiście nadrobić przy zjazdach. Największym moim osiągnięciem na Węgrzech było wyprzedzenie zielonego trabanta na długiej prostej. Trabant wył, gilera dawała z siebie wszystko, w końcu triumfalnie włączyłem prawy kierunkowskaz i zaliczyłem pierwszą osobówkę. Z Węgier pamiętam tylko liczne bocianie gniazda i kempingi położone przy basenach i jakichś sadzawkach, gdzie namiot był ustawiony niemal na namiocie. Nie potrafiłem zrozumieć, jaką można mieć przyjemność przebywając w takich mrowiskach – pewnie chodzi o bogate, kempingowe życie nocne. Tuż przed zmrokiem przekroczyłem granicę Rumunii koło miasta Satu Mare, przejeżdżając z Krakowa dokładnie 500 km.
Wcześniej nie obliczałem odległości, nie miałem pojęcia nawet w przybliżeniu ile kilometrów drogi mnie czeka. Byłem zaskoczony, że Rumunia jest tak blisko, choć w naszej świadomości zajmuje miejsce jakiegoś odległego kraju. A przecież do 1939 r. mieliśmy wspólną granicę, przez którą tyle osób uciekało po zaatakowaniu nas przez Niemców i Rosjan.
W Satu Mare, pięknym mieście pełnym kościołów i ładnej architektury nie mogłem długo znaleźć noclegu, wszystkie hotele były zajęte, choć była sobota. Jeżdżąc na skuterku ważną sprawą jest pozostawienie go w bezpiecznym miejscu, stąd unikałem hoteli bez zamkniętych parkingów lub podwórek. W końcu przenocowałem w samym centrum, w hotelu Aurora na placu Wolności, odpowiedniku rynku. Portier pozwolił mi wprowadzić skuter do środka, do samej recepcji! W Rumunii też zauważyłem, że znając nieco hiszpański i francuski pojmuję większość napisów przy drodze, a nawet rozumiem niektóre słowa.
Następnego dnia postanowiłem trochę zwiedzić Rumunię, aby wyjazd nie był jedynie ustanowieniem swoistego skuterowego rekordu. Pojechałem na północ w góry położone przy granicy ukraińskiej, trafiając nawet do jednego z monastyrów, gdzie była akurat msza. Spodziewałem się, że usłyszę piękne śpiewy, jak na Ukrainie, jednak ludzie wraz z kapłanem zawodzili niemiłosiernie, co przypominało raczej polskie kościoły. Wieś rumuńska, przynajmniej w tym regionie traci szybko swój urok, powstaje mnóstwo nowych domów, czasem przypominających małe pałace.
W niedzielę około godz. 17 wjechałem ponownie na Węgry, cieszyłem się z ładnej pogody, upału i perspektywy miłego powrotu. Nie wiedziałem, że poznam też cienie życia skuterowca. W poniedziałek rano był jeszcze bardzo ciepło. Zgubiłem mapę i kierowałem się wyłącznie GPSem podziwiając genialność tego urządzenia. Zadawałem mu trasę przez małe miejscowości, mijałem skrzyżowania, przy których nie było żadnych drogowskazów i nie miałem problemu z odnalezieniem drogi. Żałowałem tylko, że GPS musiałem wyciągać z kieszeni i nie umocowałem go na skuterze lub przynajmniej na szyi w jakimś wodoodpornym woreczku.
Pogoda zmieniała się szybko. Gdy za Preszowem wjechałem już na główną drogę, na niebie pojawiły się groźne chmury. Złapała mnie burza i ulewa, kilkanaście minut starczyło, by pomimo przeciwdeszczowej kurtki i spodni zmoczyć mnie zupełnie. Nie było fajnie - rozpędzone tiry mijały mnie niebezpiecznie blisko na wąskiej drodze i ochlapywały. Na stacji benzynowej zobaczyłem na słowackiej mapie, że mała droga przez góry doprowadzi mnie do granicy polskiej. GPS jednak twierdził, że nie ma tam przejazdu i rzeczywiście, droga zamieniła się w stromy szlak turystyczny i po niemal dwóch godzinach błądzenia musiałem jak niepyszny wrócić na główną drogę.
Deszcz i zimno nie opuszczały mnie już do samego Krakowa, byłem mokry do majtek, nie miałem już nic suchego do przebrania i ratowały mnie tylko przystanki na herbatę. Czas wlókł się niemiłosiernie. Za Limanową już tak dygotałem z zimna, że aż trzęsło skuterkiem. Przed Myślenicami czułem się jak w jakiejś malignie, gdy w końcu dotarłem do Krakowa, byłem dosłownie zesztywniały z zimna, wilgoci i niewygody. Gorąca woda w wannie szybko przywróciła mnie do stanu używalności.
Powrót pokazał, że wprawdzie skuterkowe wakacje to świetny pomysł, należy jednak mieć ze sobą lepsze ubranie i nieco więcej czasu, by deszcze przeczekiwać pod dachem. Przejechałem 1233 km i odradzam taką podróż na weekend.
_ Tekst i zdjęcia: Jacek Torbicz Źródło: Globtroter _