Tajemnica Wyspy Wielkanocnej
Leżąca na środku oceanu, z fascynującą kulturą i pełną zagadek przeszłością - niewiele zostało miejsc, które działają na wyobraźnię tak, jak Wyspa Wielkanocna. O zagadce posągów moai, błędnych teoriach historycznych i rodzinnej tradycji męskich podróży opowiada Marek Fiedler - autor książki "Mała wielka Wyspa Wielkanocna", syn słynnego podróżnika Arkadego Fiedlera.
09.07.2017 11:42
Jak narodził się pomysł podróży na Wyspę Wielkanocną, w którą wyruszył pan z synem?
W muzeum w Puszczykowie, poświęconym pamięci mojego ojca, poza oryginalnymi pamiątkami przywiezionymi z całego świata, znajduje się ogród, który nazwaliśmy Ogrodem Kultur i Tolerancji. Umieściliśmy tam różne monumenty autorstwa utalentowanego rzeźbiarza Zygmunta Konarskiego. Na podstawie dostarczonych przez nas fotografii i pomiarów wykonał m.in. kopię kalendarza Azteków. Stworzył też sześciometrową replikę posągu moai, choć na Wyspie Wielkanocnej nigdy nie byliśmy. Za każdym razem, kiedy wychodziłem do ogrodu i patrzyłem na tę figurę, czułem wyzwanie: muszę tam pojechać. Podpis pod posągiem mówił o burzliwej historii wyspy: straszliwej wojnie domowej i upadku lokalnej kultury. Razem z synem Markiem Oliwierem postanowiliśmy zobaczyć Wyspę Wielkanocną na własne oczy i spróbować ustalić, jak było w rzeczywistości. Odkryliśmy, że prawda jest zupełnie inna, niż nam się wydawało.
Czyli jaka?
Do dziś w wielu książkach historycznych mieszkańców wyspy oskarża się o to, że sami zniszczyli swoją cywilizację, doprowadzając do katastrofy ekologicznej i bratobójczych walk. Tymczasem było dokładnie na odwrót: kryzys na wyspie spowodowały siły zewnętrzne, a Rapanujczycy, mimo ciężkich ciosów, przetrwali. W XVII w. faktycznie doszło do wytrzebienia lasu na wyspie; pozbawione osłony drzew ubogie ziemie ulegały erozji. To jednak nieprawda, że doprowadzili do tego wyłącznie tubylcy. Wyspa zmagała się z plagą szczurów. To właśnie one, pożerając nasiona miejscowej palmy, były głównymi sprawcami wyniszczenia palmowych gajów.
Wyspiarze sami znaleźli rozwiązanie tego problemu, wykazując się pomysłowością i geniuszem. Stworzyli kamienne ogrody, które chroniły glebę przed wietrzeniem i wypłukiwaniem. W tradycyjnym rolnictwie oczyszcza się pola z kamieni, żeby ziemia lepiej rodziła. Na Rapa Nui ludzie pokrywali swoje działki głazami, zostawiając otwory dla kiełkujących roślin. Kamienie pomagały utrzymywać wilgoć i odpowiednią temperaturę gleby (w dzień nagrzewały się na słońcu i oddawały ciepło w nocy). Do prawdziwego upadku cywilizacji na wyspie doprowadzili biali łowcy niewolników w drugiej połowie XIX w., wywożąc mieszkańców z wyspy i rozprzestrzeniając choroby białego człowieka.
Czy udało się panu znaleźć rozwiązanie zagadki obalonych posągów moai?
Według miejscowych wierzeń nad drobrostanem mieszkańców wyspy czuwali wodzowie obdarzeni nadprzyrodzoną mocą mana, która po śmierci wodza wcielała się w posągi. Ustawione twarzami do wnętrza wyspy, moai miały emanować mana i chronić mieszkańców, zapewniając im dobre plony. Ale w XVII w, gdy zabrakło drzew, to kamienne ogrody, a nie magiczne moce posągów uratowały zagrożone uprawy. Kiedy w 1722 r. w Niedzielę Wielkanocną na wyspę przybyli Holendrzy (stąd pochodzi współczesna nazwa wyspy), zaczęły się kolejne kłopoty. Biali strzelali do Rapanujczyków, choć ci witali ich z otwartymi ramionami; żyjąc dotąd w osamotnieniu, cieszyli się na widok przybyszów. Mana znów zawiodła: nie ochroniła mieszkańców przed kulami. Potem zjawili się Anglicy i Francuzi. Przybysze mieli piękne statki, świetne ubiory. Wyspiarzy ogarnęła istna gorączka posiadania tych dóbr. Coraz bardziej odwracali się od moai, w końcu zaczęli ściągać posągi z platform.
Niewyjaśniony pozostaje natomiast sposób, w taki transportowano te ogromne figury. Niektórzy badacze twierdzą, że posągi przemieszczano w pozycji pionowej, poprzez skrętne ruchy. Może na małą odległość to by się udało. Ale na dłuższy dystans? Wątpię. Takich zagadek jest na wyspie więcej, właściwie na każdym kroku kryje się jakaś tajemnica.
Jedną z nich jest lokalne pismo rongo-rongo.
Właśnie! Jak to możliwe, że Rapanujczycy wymyślili pismo, skoro tylko w kilku miejscach na świecie ludzie samodzielnie stworzyli systemy notacji i w przeciwieństwie do Wyspy Wielkanocnej nie były to odizolowane zakątki? Niestety, dziś nie potrafimy tego pisma odczytać, ponieważ wszyscy mistrzowie rongo-rongo dawno zginęli. Z tym faktem nie mogła się pogodzić Katherine Routledge, angielska badaczka, która jako jedna z pierwszych kobiet ukończyła studia na uniwersytecie w Oxfordzie. Podczas wizyty na wyspie w 1914 r. udało jej się dotrzeć do ostatniego żyjącego ucznia mistrza pisma. Chorował jednak na trąd i był umierający. Starzec nie zdążył wyjawić jej tajemnicy rongo-rongo – zmarł podczas rozmowy.
Przeszłość wyspy jest fascynująca. A jak dziś wygląda życie jej mieszkańców?
W latach 60. XX w. wybudowano lotnisko i zaczęli tu docierać turyści. Miejscowi uodpornili się na choroby przywożone przez białych, które wcześniej ich dziesiątkowały. Na mocy traktatu z 1888 r. wyspa należy do Chile. Dziś mieszka tu więcej Chilijczyków niż rdzennych mieszkańców. "Continentales", jak nazywają ich wyspiarze, prowadzą wiele turystycznych biznesów i stanowią dla Rapanujczyków konkurencję. Coraz częściej pojawiają się głosy za niepodległością wyspy. Trudno jednak dyskutować z faktem, że to Chile zapewnia mieszkańcom dostawy żywności, opiekę zdrowotną, telekomunikację, loty na kontynent. Ceny na wyspie są dość wysokie, turyści wpadają więc przeważnie tylko na kilka dni. Ale żeby naprawdę poznać Rapa Nui, potrzeba czasu i dobrego przygotowania.
W pana książce pojawia się wiele rozmów z synem. Ich merytoryczny poziom zrobił na mnie duże wrażenie. Dziś to niestety rzadkość - podróżujemy szybko, bez namysłu.
Mój ojciec przed każdą podróżą długo się do niej przygotowywał. Studiował literaturę, zgłębiał historię, antropologię, geografię regionu, który zamierzał odwiedzić. Dzięki temu każda jego wyprawa była ciekawa i wartościowa. Wyjazd na Wyspę Wielkanocną, bez starannego przygotowania, tylko po to, żeby pstryknąć parę zdjęć, może i byłby przyjemny, ale ja uważałbym go za stratę czasu i pieniędzy. W ten sposób sprzeniewierzyłbym się też rodzinnej tradycji.
Czy taką tradycją jest też podróż ojca z synem? Pan podróżuje z dwoma synami, wyjeżdżał pan też ze swoim ojcem.
Najlepiej czuję się wśród bliskich. Podróż w ich gronie przeżywam najgłębiej. Z moimi synami lubię wymieniać myśli i spostrzeżenia, razem dochodzimy do różnych ciekawych wniosków. Co dwie albo trzy głowy, to nie jedna.
Pana ojciec, Arkady Fiedler, to legendarna postać, podróżniczy pionier. Czy sądzi pan, że dziś, w dobie łatwych podróży i masowej turystyki, można jeszcze być odkrywcą?
W muzeum w Puszczykowie wisi zdjęcie Machu Picchu. Mój ojciec był tam w 1970 r. Na fotografii poza nim wśród ruin nie widać żywej duszy. Dziś w kadrze znalazłoby się pewnie pół tysiąca turystów. Kilkadziesiąt lat temu podróże na pewno były większym przeżyciem, ale zawsze, także dziś, można dokonać własnych odkryć. Tak było z nami i Wyspą Wielkanocną. Staraliśmy się zrozumieć jej historię i dziś podziwiamy Rapanujczyków za wszystko, co osiągnęli i za to, że przetrwali. To była podroż, której się nie zapomina.