Tajlandia: Chiang Mai obozowisko słoni
Trasa po tym egzotycznym kraju wiodła do miejsc znanych, kojarzących się z tym regionem, obdarowani kwiatem orchidei misternie przypiętym do naszych koszul, udaliśmy się do malowniczo położonego obozowiska 40 słoni.
Tegoroczne wakacje spędziliśmy na samodzielnie zorganizowanym wyjeździe do Tajlandii. Trasa po tym egzotycznym kraju wiodła nie tylko do miejsc znanych, kojarzących się z tym regionem, ale również w obszary położone poza wydeptanymi przez turystów szlakami.
Ostatnie dni pobytu spędziliśmy w Chiang Mai. Stąd, korzystając z oferty lokalnego biura podróży, wyruszyliśmy na całodniową wycieczkę. Najpierw odwiedziliśmy ogród botaniczny pełen różnobarwnych orchidei i motyli, które jednak ze względu na padający deszcz, nie potrafiły w pełni zaprezentować swego uroku. Obdarowani kwiatem orchidei misternie przypiętym do naszych koszul, udaliśmy się do malowniczo położonego obozowiska 40 słoni. Słonie wydawały się nam być bardzo zadowolone i wesołe. Na komendę opiekuna przysiadały na zadach pozwalając się głaskać oraz wykradały banany z rąk turystów, rozbawione zażywały rzecznej kąpieli. Kulminacją naszego pobytu było obejrzenie show przygotowanego przez dwunastosłoniową aktorzą reprezentację.
Całość pokazu, jak to w obozie, rozpoczęła się zbiórką i uroczystym apelem z wciągnięciem flagi na maszt (oczywiście wszystko w wydaniu słoniowym). Słonie popisywały się swoimi możliwościami fizycznymi, podnosiły i układały w sterty olbrzymie pnie drzew. Tak jak każdy, tak i te olbrzymie ssaki po ciężkiej pracy lubią się zrelaksować. Pokazały nam jak tańczą w rytm muzyki, kręcą kółkami na trąbach, grają w piłkę nożną, bawią się w berka. Były wśród nich dwie słoniowe dusze artystyczne, które na naszych oczach, przy użyciu pędzelka i farb wymalowały niczego sobie kwiatowe obrazy. Po pokazie ruszyliśmy dalej, z tą różnicą, że klimatyzowana Toyota została zamieniona na tradycyjny, drewniany, dwukołowy wóz zaprzęgnięty w garbate woły. Tym niecodziennym powozem dotarliśmy do miejsca, gdzie drugi już raz podczas naszego pobytu w Tajlandii siedliśmy na słoniowe grzbiety. Półgodzinna przejażdżka przez dżunglę zakończona została lunchem z przepysznymi tajskimi potrawami.
Posileni i pełni wrażeń spłynęliśmy tratwami w dół rzeki, aby już w tradycyjny sposób pokonać kolejne kilometry i dotrzeć do wioski zamieszkałej przez plemię Karen tzw. 'długie szyje'. Plemię, to uciekinierzy z Birmy, którzy w poszukiwaniu lepszych warunków życia osiedlili się w Tajlandii. Statut uchodźcy, który posiadają, nie pozwala im korzystać z opieki służby zdrowia i szkolnictwa. Nazwa długie szyje jest adekwatna do wyglądu kobiet, które mają założone na szyjach mosiężne obręcze (ich waga sięga nawet 6 kg). Metalowe spirale przygniatają obojczyki i żebra dając wrażenie długich szyj. Zakłada się je już sześcioletnim dziewczynkom.
Jak słyszeliśmy od naszego przewodnika jest to stara tradycja wywodząca się z czasów, kiedy to mężczyźni wyruszali na polowania, a kobiety pozostawały same w wiosce. Dla ochrony przed ugryzieniami dzikich zwierząt zakładały sobie na szyje, nogi i ręce mosiężne obręcze. Po pewnym czasie obojczyki obniżały się, a szyja górowała nad resztą ciała, dokładano więc nową obręcz. Wioska, w której byliśmy stworzono pod turystów i pracuje ona na utrzymanie wszystkich członków emigranckiej społeczności plemienia. Widok pięknych młodych dziewczyn z mosiężnymi spiralami na szyjach budził w nas ciekawość, ale i bardzo mieszane uczucia. Pozytywnie utrudzeni wieloma godzinami wycieczki powróciliśmy do miejsca noclegowego w Chiang Mai.
_ Roman Szmal _