Tajlandia. Wioska Długich Szyi. Wyjątkowo smutne miejsce
Wioska Długich Szyi to ta atrakcja, która wywołuje jednocześnie zainteresowanie i głęboką trwogę. Znajduje się tu wioska plemienia Karen. To miejsce leży na granicy turystyki i handlu ludzką godnością. Los kobiet tu żyjących jest dla mnie równie upadlający co prostytucja. Tajlandia powinna się tego wstydzić.
The Long Neck Village chciałam zobaczyć równie bardzo, co sex show w Bangkoku. Nie dlatego, że jestem miłośniczką skrajności, ale dlatego, że interesują mnie zasady funkcjonowania turystyki z pogranicza przyzwoitości. "Będąc w Tajlandii nie można tego nie zobaczyć", "to niesamowite" – czytałam na forach internetowych.
Na temat tego miejsca krążą w sieci różne opinie. Jedni chwalą, inni krytykują. Tak jest przecież z każdą inną atrakcją. Nie chciałam przedwcześnie wyrobić sobie jednoznaczniej opinii. Wiedziałam, że mieszkają tam kobiety, które pochodzą z odchodzącego w niepamięć plemienia Karen.
W tych czasach rzadko można znaleźć nie dotknięte postępem cywilizacyjnym osady dzikich plemion. A jeśli coś odstaje od normy, jest choć trochę dziwaczne i niekonwencjonalne, to należy odgrodzić to murem, przerobić na produkt handlowy i ciągnąć z tego kasę.
Wioska Długich Szyi wyglądała inaczej niż sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie to po prostu zwykła osada. Skupisko bambusowych chatek, których na obrzeżach miast są przecież setki. Myślałam, że "długie szyje" będą wiodły tam swoje wiejskie życie wśród zwierząt i upraw, a turyści będą mogli pokręcić się po okolicy i przy odrobinie szczęścia podejrzeć, jak jedna z nich doi krowę albo podlewa kwiatki. Może będą siedziały w kręgu, paliły fajki i opowiadały nieprawdopodobne historie o losach swoich przodków. Też tak sobie to miejsce wyobrażacie? Guzik prawda. Ta wioska nie jest prawdziwa.
Na miejsce dojechaliśmy minivanem. Nasz zezowaty kierowca wysadził nas przy betonowych toaletach i stoisku z owocami. Ruszyliśmy w stronę wioski. Za wejście trzeba zapłacić 300 THB (ok. 30 zł). Po uiszczeniu opłaty weszliśmy w rzędy straganów zapełnionych podobiznami kobiet w obręczach, bransoletek z rzemyków, ludowych czapek, sukienek, spodni i innych pierdół, które mijamy na ulicach każdego dnia.
"Zezowaty" wprowadził nas w temat, opowiadając historię o tym, gdzie i dlaczego można spotkać ostatnich żyjących przedstawicieli plemienia Karen. – Kiedyś - zaczął z wyuczoną nutą przejęcia - zamieszkiwali oni dżunglę na północy Tajlandii. Jednak z czasem zaczynali przesiedlać się w stronę miasta. Część z nich nie była w stanie utrzymać się z uprawy, więc w poszukiwaniu jedzenia i pieniędzy przenieśli się bliżej ludzi. Teraz żyją z tego, że inni mogą podglądać ich tradycję – opowiadał jak regułkę, wydłubując brud spod paznokcia.
– Jeśli chcecie przyczynić się do podtrzymania ich kultury i tradycji, możecie zakupić pamiątkę własnoręcznej roboty – dodał, zataczając ręką krąg, mający symbolizować to zleżałe od dawna "śmietnisko" lokalnych wyrobów.
Przy każdym stoisku siedziała kobieta odpowiedzialna za kilka metrów "swojego" straganu. Nasz kierowca wziął do ręki jedną z leżących na bambusowych deskach obręczy i zaczął opowiadać historię ich przeznaczenia. Podobno wiążą się z nią dwie legendy. Jedna głosi, że obręcze zakładano na szyję, by ochronić się przed atakiem tygrysów, które rzekomo w pierwszym geście wbijają kły właśnie w to miejsce.
Druga legenda głosi zaś, że obręcze nakładali kobietom ich mężowie, by odebrać im atrakcyjność. Nie wiem, która z nich jest bardziej wiarygodna, ale wiem, że obręcze są potwornie ciężkie. Trzymałam jedną z nich w rękach. Ich waga sięga nawet 5 kg. Nigdy się ich nie ściąga. Je się w nich, śpi, myje, gotuje, wykonuje codzienne prace. Nie mogłam jedynie zrozumieć, jak się je zakłada, ale nasz służący słowem kierowca wyjaśnił mi, że zawija się je bezpośrednio na szyi.
– No, to co? - powiedział w poczuciu spełnionego obowiązku. – 20 minut wystarczy? Poróbcie zdjęcia i spotykamy się przy samochodzie.
Rozglądałam się zdezorientowana, bo wciąż czekałam na wejście do wioski z tego straganowego przedsionka i uświadomiłam sobie, że żadnej innej wioski tutaj nie będzie. Rzędy zawalonych badziewiem stoisk to jest to, za co zapłaciłam 300 batów. Dopiero wtedy zauważam, że kobiety, które przed chwilą mijałam, mają zęby zabarwione czarnym barwnikiem.
Zrobiłam kilka kroków w przód i oczom nie wierzyłam. Oto one - "długie szyje". Siedziały, każda przy swoim dobytku, i szydełkowały. Kiedy tylko się zbliżyłam, trzymając telefon w dłoni, prężyły się, wyciągały w górę szyje i zastygały w wyuczonej pozie. Jak wytresowane małpki. Jakby za każdą kolejną pozę czekała na nie nagroda. Przeraziło mnie to. Czułam palący wstyd, ale mimo to zrobiłam zdjęcie.
Poszłam dalej zaczynając odczuwać coś w rodzaju zażenowania. Przykra myśl o tym, że trafiłam do "ludzkiego zoo" paraliżowała mnie od środka. Kątem oka widziałam, że Ewa, z którą przyjechałam do Azji, płacze i szybkim krokiem oddala się w głąb straganów.
Z tej rozpaczliwej i pełnej wewnętrznych wyrzutów stagnacji wyrwał mnie histeryczny płacz dziecka. Para Amerykanów nachalnie przytykała chłopcu aparat do twarzy, najwyraźniej chcąc mieć ujęcie idealne. Włączyłam kamerę, żeby zarejestrować ten paskudny obraz ludzkiej próżności. Zbliżyłam się i widziałam, że dziecko zanosiło się jeszcze głośniej, wskazując palcem na ich zdziwione sytuacją twarze. W końcu zrezygnowali i odeszli z minami zniesmaczonymi, jakby piesek, wyszczerzył na nich zęby, gdy próbowali go pogłaskać.
Dotarło do mnie, że to, co przed chwilą zobaczyłam, napawa mnie lękiem i obrzydzeniem. Nie chciałam w tym uczestniczyć. Zza straganów przebijał się widok domków, w których mieszkają długie szyje z rodzinami. Tuż za drewnianą, prowizoryczną ścianą kryło się ich codzienne życie.
Gdzie jest granica? W którym miejscu zaczyna się i kończy ich prywatność? I jak daleko ja, jako turysta, mam prawo się posunąć? Czy mogę wejść do ich domów i zajrzeć im do lodówki, jeśli zapłaciłam za wejście do wioski? Ci ludzie uczestniczą w tym cyrku, w tym teatrze lalek o złotych szyjach, i traktują to jak sposób na życie. Albo ktoś zrobił to za nich. A teraz sprzedają swoją prywatność za 300 batów i to, co hojni turyści zdecydują się od nich kupić, w zamian za zdjęcie w wyuczonej pozie.
Te same ciężkie obręcze nakładają na szyje nieświadome swojego losu i przemysłowego przeznaczenia dzieci. Dlaczego na to się jeszcze pozwala? Wyszłam stamtąd nie oglądając się za siebie. Ostatnie 10 minut wolałam spędzić przy betonowym kiblu, paląc papierosa.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl