Trwa ładowanie...
chiny
26-10-2015 09:27

Tybet - niech zwyciężą bogowie

Wiesz, jakie mam marzenie? – zapytał mnie Yeshi, znajomy Tybetańczyk, uchodźca mieszkający w Polsce. – Choć raz wrócić do Tybetu. Nie tylko dla rodziny, ale dlatego, że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi. [tekst: Ewa Gajewska]

Tybet - niech zwyciężą bogowieŹródło: Jimmy Tran / Shutterstock.com
djlpwgm
djlpwgm

Wiesz, jakie mam marzenie? – zapytał mnie Yeshi, znajomy Tybetańczyk, uchodźca mieszkający w Polsce. – Choć raz wrócić do Tybetu. Nie tylko dla rodziny, ale dlatego, że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi.

Tybetu nie trzeba długo szukać na mapach. Granicę położonego na średniej wysokości 4500 m n.p.m. płaskowyżu wyznaczają najwyższe góry świata z Czomolungmą – boginią, górą gór na czele. Tybetańczycy wolą myśleć o swojej ziemi jako o ciele olbrzymki, które unieruchomiono i ujarzmiono kolejnymi świątyniami. W miejscu serca stanęła świątynia Dżokhang w Lhasie, odwiedzana przez tysiące pielgrzymów dziennie. Buddyzm pojawił się tu dość późno, bo dopiero 12 wieków po śmierci księcia Siddharthy, założyciela religii, ale zawładnął krainą totalnie, przeniknął każdy aspekt jej życia.

Choć od ponad połowy wieku Tybet *nie funkcjonuje już na mapach świata jako niezależne państwo, jadąc tam nikt nie mówi, że wybiera się do *Chin, tym bardziej do chińskiego Tybetu. W świadomości ludzi zawsze stanowił on nieznaną, obrosłą legendami krainę, którą na pierwszych mapach zaznaczano niepewnymi liniami. Nawet teraz, kiedy Tybet nie jest już _ terra incognita _, jego mit przyciąga bardziej niż rzeczowe opisy i naukowe fakty. Pierwsi podróżnicy: Alexandra David-Néel, Sven Hedin czy Francis Younghusband opisywali magiczne rytuały i lewitujących lamów. Lektury rozpalały wyobraźnię czytelników, podsycaną też naukami odzianych w bordowe szaty mnichów. Przekazy padły na podatny grunt – czasy New Age na Zachodzie. – Zapomnij o tym, to bajki – powiedział Thondup, gdy usiedliśmy na chwiejącej się ławce przed centrum uchodźców tybetańskich niedaleko nepalskiej Pokhary. Thondup, podobnie jak dziesiątki tysięcy jego równolatków, urodził się już w Nepalu i nigdy nie był w Tybecie. – Tybet
jest już czerwony. Jedź, przekonasz się sama.

A jednak magia

Lądujemy w Lhasie dopiero przy drugim podejściu. Przy pierwszym tumany piasku na lotnisku Gongkar zmusiły samolot do powrotu. Norbu, nasz przewodnik, zawiesza nam na szyjach kataki – ceremonialne jedwabne białe szale i wciska do rąk butelki z wodą. – Pijcie – mówi – woda to tlen. A tego boleśnie moim płucom brak. Czuję, jak serce próbuje na wszelkie sposoby pompować gęstszą niż na poziomie morza krew. Gorąco rozlewa się po całym ciele. Położona na wysokości 3685 m n.p.m. Lhasa to duże wyzwanie dla mojego nizinnego organizmu. Po wejściu na drugie piętro odpoczywam dobry kwadrans. Ciekawe, co czeka mnie wyżej?

lotnisko Gongkar, Sathitanont N / Shutterstock.com

djlpwgm

Rano ból głowy rozsadza mi czaszkę, ale nie ma mowy, żeby odpuścić. Tybet *nie jest miejscem, gdzie jedzie się na zwykłe wakacje i odpoczynek. To miejsce z duszą, które skłania do zadumy, prostuje zwoje mózgowe i uspokaja pędzące myśli. Pozwala na poważnie zadawać pytania, takie jak to, które słyszę od spotkanego na trasie Australijczyka. – A ty wierzysz, że lamowie naprawdę potrafią przemieszczać się szybko po górach i suszyć mokre prześcieradła zarzucone im na ramiona? Oba *tajemnicze rytuały *opisywała w swoich książkach Alexandra David- Néel, a to tylko jedne z wielu *magicznych umiejętności, z których słyną tybetańscy lamowie. W takie opowieści zaczyna się wierzyć chociażby w klasztorze Samye, oddalonym od Lhasy o kilka godzin drogi. Samye to najstarszy klasztor w Tybecie i choć uległ znacznym zniszczeniom podczas rewolucji kulturalnej, częściowo zrekonstruowany, dziś znów przyciąga pielgrzymów. Gdy przyjeżdżamy, grupa ok. 30 mnichów trwa w modlitwach. Wśród nich dziewiętnastoletni
Lhamo, który trafił do klasztoru zaledwie kilka lat temu. Gdyby nie rygorystyczne, chińskie przepisy, rodzina posłałaby go do klasztoru dużo wcześniej. W dawnym Tybecie bycie mnichem było nie tylko trudną nauką, ale zaszczytem i gwarancją wygodnego życia. Obecnie to bardziej życie w zagrożeniu chińskimi represjami. Gdy w centralnej sali świątyni Utse trwają modlitwy, wspinamy się na wyższe piętro, by przyjrzeć się kolorowym mandalom zdobiącym ściany. Światło latarki prześlizguje się po ścianach brudnych od czarnego dymu i tłuszczu z maślanych lampek. Tylko gdzieniegdzie widać malowidła przedstawiające tysiącramiennego Avalokiteśwarę, obrońcę Tybetu, czy zieloną Tarę symbolizującą jedną z żon króla Songcena Gampo, twórcy pierwszej państwowości. Nagle dobiega nas głęboki dźwięk trąb. Mnisi robią przerwę na herbatę i tsampę – mąkę z prażonego jęczmienia – a ja wędruję dookoła głównego budynku. Niegdyś stało tu 108 świątyń. Dziś większość z nich leży już w ruinie, na suchej ziemi pasą się krowy.
Pielgrzymi odziani w czuby, tradycyjne wełniane płaszcze, niespiesznie okrążają świątynię, szepcząc bez ustanku: _ Om mani padme hum, om mani padme hum _. Te sześć świętych sylab widnieje wszędzie – na skałach, na murach, na flagach modlitewnych. Om, chwała Avalokiteśwarze w lotosie. Na popołudniowe i wieczorne modlitwy zanoszone bogom ci odpowiadają o świcie nieziemskim spektaklem. Otaczające klasztor góry płoną, gdy wody Brahmaputry błyszczą w porannym słońcu.

Samye, fot. Marc van Vuren - Shutterstock

Gdzie chciało zamieszkać bóstwo

Bogowie zaznaczą jednak swoją obecność nie tylko w Samye. Patrzą z posągów, ustawionych w tysiącach świątyń, czasem mrużąc oczy jak wielki Budda Śiakjamuni w klasztorze Tashilhunpo, czasem potrząsając groźnie stalowym łańcuchem jak Thangtong Gyalpo (jogin) w żeńskim klasztorze Drubthub. Czasem wymykają się jednak ze świątyń, by ozdobić mijane po drodze skały, kamienie i wnętrza jaskiń. Ludzie pragną żyć z nimi w zgodzie. Okrążają cierpliwie klasztory i świątynie, kręcą młynkami modlitewnymi, w których zapisano teksty sutr – świętych tekstów. Umieszczone przy strumieniach młynki porusza woda, ale i wiatr jest sprzymierzeńcem. To on wprawia w ruch lungta – powietrzne konie, kolorowe flagi z nadrukowanymi fragmentami sutr. Powiewają na każdej przełęczy, wzgórzu, między drzewami, nad strumieniami. Wszędzie tam, gdzie chciało zamieszkać jakieś bóstwo._ Lha gyal lo _ – niech zwyciężą bogowie. Norbu i kierowca Nyima wznoszą te okrzyki na każdej mijanej przełęczy. Spod sufitu dżipa patrzą na mnie
ważni lamowie, na desce rozdzielczej kręci się mały złoty młynek, z lusterka zwisa tybetański węzeł nieskończoności. Nyima słucha z płyt ciągle tych samych chińskich przeróbek ludowych pieśni tybetańskich. Norbu obraca w palcach różaniec, równocześnie umawia się przez telefon na randkę. Pytam, o czym śpiewa piosenkarz. – Tybetańskie piosenki są albo o piciu, albo o dziewczynach – zaśmiewa się Norbu – a czasem o jednym i drugim. Lha gyal lo! Mijamy kolejną przełęcz. Modliliśmy się jednak zbyt mało żarliwie albo do niewłaściwego bóstwa, bo dżip staje pośrodku drogi. Do najbliższego miasta i warsztatu mamy 250 km, ale Nyima uruchamia samochód najbardziej skuteczną w takich warunkach metodą – zasysa paliwo ustami. Ruszamy i przez kolejne 3 dni na zmianę wznosimy okrzyki na przełęczach i odpoczywamy, gdy Nyima naprawia samochód. Kiedy docieramy do Darchen, niewielkiego miasteczka u stóp góry Kajlas, zastajemy tłum składający się z tybetańskich i indyjskich pielgrzymów, chińskiego wojska i kilku zagranicznych
turystów. Wszyscy przybyli na Saga Dawa, święto urodzin Buddy.

djlpwgm

To będzie dobry rok

Obejście świętej góry Kajlas, utożsamianej ze środkiem świata, z mityczną górą Meru, zajmie nam kolejne 3 dni (niektórym Tybetańczykom zaledwie 1 dzień). Zanim ruszymy jednak na wędrówkę, zatrzymujemy się przy klasztorze Tarboche. Pielgrzymi rozłożyli tu już koce, a na nich suszone mięso jaka. Słona herbata z masłem w kubkach ogrzewa ich zgrabiałe z zimna dłonie. Uroczystości potrwają kilka godzin. Ich centralną częścią będzie podniesienie oplecionego flagami modlitewnymi i białymi katakami drewnianego pala. Mnisi intonują modlitwy, wokoło biegają dzieci, turystom przyglądają się nomadzi. Przybyli z dalekich zakątków Tybetu, często pokonują drogę przez kilka miesięcy, wykonując co 3 kroki pokłon. Wesoły nastrój mącą tylko dziesiątki wojskowych ciężarówek, stojące w bezpiecznej odległości. Na tyle daleko, żeby nie wzbudzać niepotrzebnej agresji, na tyle jednak blisko, żeby zareagować, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli. *Tybet *nie jest ostatnio spokojny. Nagle wszyscy kierują oczy na
morze kolorowych flag, które powoli wędrują w górę. Liny przymocowane do samochodów naprężają się w wysiłku, wysoki na 30 metrów pal przyjmuje wreszcie pionową pozycję. W górę szybują tysiące kolorowych karteczek z modlitwami, z ogromnych kadzielnic bucha jałowcowy dym. Pielgrzymi wesoło komentują pozycję pala. Tradycja mówi, że jeśli stanie on stabilnie i prosto, wróży to dobry rok dla Tybetu i Tybetańczyków. Zadzierają więc głowy, próbując wyczytać przyszłość. – Rok będzie pomyślny – stwierdza stojący obok Norbu. – Lha gyal lo – dodaje.

Po powrocie do domu odbieram wiadomość. Yeshi spełnił swoje marzenie, ale nielegalna przeprawa przez granicę kosztowała go kilka tygodni w chińskim areszcie. Rozmawiamy, wspominamy. – Wiesz, jakie mam teraz życzenie? Pokazać Tybet moim dzieciom. Wiesz już dlaczego? – pyta. Na odpowiedź nie musi długo czekać.

Tekst: Ewa Gajewska, www.podroze.pl

djlpwgm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
djlpwgm