Wstałam przed godz. 4, by zrobić coś niesamowitego. Na koniec dali wino, podpalili mi włosy i bili brawo
Kiedy dowiedziałam się, że podczas wizyty w Wilnie będę miała okazję lecieć balonem, to nie wiedziałam, czy skakać z radości czy raczej uciekać, ale na początku zdecydowanie bliższe było mi to drugie. Postanowiłam jednak spróbować i to, co zaskoczyło mnie najbardziej, nie działo się wcale w chmurach, a na ziemi.
29.08.2023 | aktual.: 29.08.2023 11:09
Nigdy nie nastawiam budzika, bo zawsze wstaję, zanim zadzwoni. Używam go tylko, jeśli mam poranny lot. Ale zazwyczaj latam samolotem, a nie balonem. Tym razem jednak budzik się przydał, bo zbiórkę miałam o godz. 4 nad ranem.
Lot balonem w okolicy Wilna
Z placu Ratuszowego w centrum Wilna zabrał mnie bus, którego radosna ekipa poinformowała, że mogę się jeszcze zdrzemnąć, bo jedziemy za miasto. Po drodze dosiadło się jeszcze trzech turystów z USA i para Litwinów z córką - tak mieli zamiar świętować jej piąte urodziny.
Na miejsce startu jechaliśmy ok. godzinę. Gdy dotarliśmy na polanę, to już z balonem rozkładała się jedna ekipa. Za nami przyjeżdżały kolejne. - Miejsce startu zależy głównie od pogody - wyjaśnił nam pilot balonu, którym mieliśmy zaraz unieść się w niebo i razem z ekipą zabrał się za nadmuchiwanie naszego środka transportu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Takich grup jak nasza było kilka. Przed startem pilot dokładnie nas poinstruował, gdzie kto ma stać, gdy będziemy startować i lądować. - W trakcie lotu możecie się przemieszczać - dodał.
No to lecimy
Powoli wznosiliśmy się w górę, a wszystkie moje lęki zdawały się znikać w oddali. W koszu balonu było jak... na balkonie. I tego się nie spodziewałam. Nawet lekkie wychylenie i spojrzenie w dół nie powodowało stresu, a jedynie zachwyt nad widokami. A te były nieziemskie. Już po chwili w oddali zaczął pojawiać się zamek w Trokach. Obiekt położony na wyspie na jeziorze Galwe z góry robi ogromne wrażenie.
- Później tam pojedziemy - zachwycali się Amerykanie. - Naprawdę warto - namawiał nasz pilot. Ale nie tylko zamek zrobił na nas wrażenie.
Z góry zupełnie zwykłe domy i ich podwórka wydawały się magiczne. Wsie powoli budziły się do życia, bo było ok. godz. 7. Ktoś odpalał traktor, ktoś inny wsiadał na rower lub wyprowadzał psa. Ten widok z perspektywy balonu zdawał się być istną litewską idyllą, na którą można by patrzeć bez końca.
Niesamowite były też inne balony, które sunęły po niebie w oddali. Niektóre zdawały się nas gonić, a inne uciekały. Pilot był w stałym kontakcie z innymi załogami oraz przede wszystkim ze swoją ekipą, która busem podążała w ślad za nami.
W końcu, po ok. godzinie, gdy pilot wypatrzył miejsce do lądowania, poprosił byśmy zajęli nasze wcześniej ustalone pozycje i zaczęliśmy zbliżać się do ziemi. Lądowanie było równie miłe i delikatne, co cały lot. Wysiedliśmy z kosza, a gdy z balonu zeszło powietrze, ekipa poprosiła nas byśmy wszyscy stanęli tyłem do materiału. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, ale mieliśmy po prostu na niego wskoczyć i ugnieść go, jak tylko się da. Zabawa była przednia, nie tylko dla jedynego w naszym gronie dziecka. Później wszyscy pomogliśmy spakować kosz i balon.
Chrzest dla nowicjuszy
Ale to nie był koniec atrakcji. Gdy wysiedliśmy z balonu, poinformowano nas, że pora na chrzest. - Składa się z trzech części: wypicia wina musującego, spalenia kosmyka włosów i posmarowania czoła odrobiną ziemi - opowiedziała jedna z osób z ekipy. - Wyjaśniła też, że tradycja picia wina musującego sięga XVIII wieku, początków latania balonem i braci Montgolfier (z Francji). Mówi się, że kiedy po raz pierwszy wzbili się w przestworza balonem na ogrzane powietrze i wylądowali, rolnicy otoczyli ich, myśląc, że są potworami. Piloci dali im szampana, aby ich uspokoić i pokazać, że są nieszkodliwi.
Piloci z Francji, Litwy, Niemiec, Japonii i innych krajów zgodnie z tradycją częstują pasażerów lampką szampana po locie. Jednak nie to było najbardziej intrygującym, co miało nas spotkać w trakcie chrztu. - Spalenie kosmyka włosów symbolizuje ogień, który wzbija balon na ogrzane powietrze w niebo, a potarcie odrobiny ziemi na czole oznacza ziemię, z której balon wystartuje, i na którą ponownie wyląduje - dodała opiekunka grupy.
Wszyscy (poza dzieckiem) dostaliśmy po lampce wina musującego, a gdy przyszedł czas na spalanie kosmyków włosów, wszyscy trochę zadrżeli. To nie był żart. Każdemu z nas naprawdę spalono kilka włosów, które natychmiast gaszono szampanem. Nie ominęło to nawet łysego mężczyzny, któremu podpalili włosy na przedramieniu. Co ważne, nikt z nas nie protestował, ale wszyscy byliśmy w lekkim szoku. Jednak tradycja - rzecz święta. Na koniec każdy z nas został naznaczony błotkiem z miejsca, w którym wylądowaliśmy.
Były jeszcze brawa i dyplomy. I powiem wam, że to wszystko było niesamowite. Chcę jeszcze raz! Ale kolejny będzie bez chrztu, bo ten jest tylko dla nowicjuszy.
Ilona Raczyńska, dziennikarka Wirtualnej Polski