Wybrałam się w środku sezonu do Zakopanego. "Kongo, co?"
Zakopane słynie z korków, kolejek do atrakcji, drożyzny i dużej dawki kiczu na każdym kroku. Na dodatek zatłoczone są tatrzańskie szlaki, a w wielu miejscach, np. na Giewoncie, tworzą się zatory. Wybrałam się do paszczy lwa w środku sezonu i sprawdziłam, czy rzeczywiście jest tak źle.
Artykuł jest częścią letniej edycji cyklu Wirtualnej Polski "Jedziemy w Polskę". Wszystkie reportaże publikowane w ramach akcji są dostępne na jedziemywpolske.wp.pl.
Zakopane od lat dzieli Polaków. Z jednej strony trudno wskazać turystyczne miejsce z gorszą opinią wśród internautów, a z drugiej niezmiennie bije rekordy popularności i ściąga tłumy z kraju i zagranicy.
Jadę w paszczę lwa
Prognoza pogody na piątek była wymarzona, więc postanowiłam wybrać się tam na weekend, zabrać ze sobą dzieci i tatę, żeby przy okazji sprawdzić, jak w sezonie pod Tatrami wypocznie czteroosobowa rodzina.
To, jak bardzo popularne jest Zakopane, widzę już podczas kupna biletów na pociąg. Mieszkamy w Trójmieście, więc najlepszą opcją, szczególnie podróżując z małym dziećmi, jest nocny pociąg z miejscami do spania. Na wyjazd decyduje się kilka dni przed, więc niestety miejsc nie ma w żadnym - ani na czwartek, ani nawet na środę. Sprawdzam opcję dojazdu do Krakowa, ale i tam wszystkie kuszetki i wagony sypialne są zarezerwowane.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Oblężenie Tatr. Gigantyczne tłumy na popularnym szczycie
Dzienna podróż z Gdyni do Zakopanego bezpośrednim pociągiem trwa minimum 11 godzin. Wiem, że można też trafić na składy TLK bez klimatyzacji czy gniazdek, co przydarzyło mi się rok temu. Ta opcja więc odpada.
Decydujemy się podróż podzielić - jedziemy Pendolino do Krakowa. Podróż z Trójmiasta trwa niecałe sześć godzin, więc mija nam szybko. Dzięki zniżce rodzinnej (30 proc.) za bilet na Pendolino płacimy mniej więcej tyle, co za pociąg sypialny - 157,50 zł za osobę dorosłą - więc cena jest dobra, a warunki komfortowe w porównaniu do TLK.
W Krakowie zostajemy na noc i przy okazji zwiedzamy miasto. Dzieci od dawna chcą zobaczyć Smoka Wawelskiego, więc są zachwycone. Następnego dnia o poranku odwiedzamy Kazimierz, który budząc się ze snu jest niezwykle uroczy - stanowi całkowity kontrast do zatłoczonego Rynku Głównego.
Z Krakowa do Zakopanego jedziemy pociągiem i jest to świetna opcja, bo ten odcinek został wyremontowany i podróż trwa jedynie ok. dwóch godzin. Z miejscami na pociąg Intercity nie ma problemu, a bilet dla osoby dorosłej kosztuje jedynie 20 zł. Taniej niż popularnymi busami, które masowo kursują między Krakowem a stolicą Tatr. Na dodatek nie trzeba się martwić o korki.
O nocleg w Zakopanem nietrudno, mimo pełni sezonu. Nowe miejsca noclegowe powstają jak grzyby po deszczu, a eksperci regularnie podkreślają, że podaż jest większa niż popyt. Widać to zdecydowanie podczas rezerwacji.
Ostatecznie decyduję się nie na Zakopane, a na Poronin, żeby mieszkać w spokojniejszym miejscu i mieć gdzie odetchnąć od tłumów. Na dodatek ceny są dużo niższe, a dojazd do stolicy Tatr bez auta jest stamtąd prosty - busy kursują bardzo często, za to nie ma ani tłumów, ani straganów z tandetą, ani kolejek.
Te ostatnie ustawiają się jedynie do budki z lodami "U Pyrnicki". Idziemy tam pierwszego dnia i przepadamy. Kolejka jest nieprzypadkowa, bo lody są przepyszne, a ceny wręcz niewiarygodnie niskie. Zakopiańska drożyzna zdecydowanie nie dotarła do Poronina.
Jedna gałka kosztuje 5 zł, tak samo mały lód włoski, a porcje są gigantyczne. Na Krupówkach czy Monciaku w tym sezonie za porcję trzeba zapłacić minimum 8 zł. Przyzwyczajona do takich cen, jestem mile zaskoczona. Postanawiamy wracać codziennie.
Po deserze spacerujemy po okolicznych pagórkach, ciesząc oczy panoramą Tatr. Na trasie jesteśmy sami, wokół cisza i spokój. Patrzę na Giewont, na który zamierzam wejść następnego dnia i rozkoszuje się dźwiękami natury, wiedząc, że na Śpiącym Rycerzu klimat będzie zupełnie inny.
Wycieczka na Giewont w środku sezonu
Następnego dnia rano wyruszamy do Zakopanego. Bus z Poronina kosztuje 6 zł za osobę dorosłą. Dzieci, w zależności od firmy, płacą mniej albo wcale. Za każdym razem na tej trasie płacimy za naszą czwórkę ciut inną kwotę.
Dojeżdżamy pod zakopiański dworzec i wsiadamy do busika z napisem "Dolina Strążyska", bo na Giewont decyduję się iść właśnie tym szlakiem. Bus z dworca kosztuje 5 zł za osobę dorosłą, za dzieci (5 i 7 lat) kierowca nie kasuje, więc jestem mile zaskoczona. Po chwili ruszamy, a bus jest zaskakująco pusty. - Czyżby na Giewoncie wcale nie było dziś tłumów? - dziwię się w duchu.
Jadąc przez Zakopane i patrząc na sznur samochodów - zarówno tych zaparkowanych wzdłuż ulicy, jak i tych jadących w dwie strony ślimaczym tempem - cieszę się, że nie przyjechaliśmy autem.
Zbliżając się do Doliny Strążyskiej mijamy parking za parkingiem, do których zapraszają górale stojący na jezdni. Widać, że większość z nich jest pełna, ale jakieś wolne miejsca da się znaleźć.
Busem dojeżdżamy jednak spokojnie pod same kasy i w oczy rzuca mi się kolejka. - Czyli jednak będą tłumy - myślę.
Kupujemy bilet wstępu do TPN (10 zł za osobę dorosłą, ulgowy od 7. roku życia - 5 zł) i ruszamy doliną razem z rzeką ludzi. Mija niewiele ponad pół godziny, gdy docieramy do Polany Strążyskiej, gdzie rozdzielam się z dziećmi i tatą. Oni zostają w dolinie, ja ruszam na Giewont. Szybko okazuje się, że za sobą zostawiam nie tylko ich, ale też cały tłum.
Czerwonym szlakiem na Giewont wraz ze mną idzie niewiele osób, a jest słoneczna sobota w środku sezonu. Znów się dziwię, ale z drugiej strony cieszę się z pustej trasy i wspaniałych widoków. Może i na dole na Krupówkach jest piekło, ale tutaj u góry w Tatrach jest przepięknie.
Więcej osób widzę dopiero w okolicach Siodła, ale wciąż nie są to liczby które miałyby psuć wycieczkę. Wszyscy są bardzo mili, uśmiechają się i mówią "dzień dobry". Robię, krótką przerwę, żeby się nawodnić, bo słońce grzeje, a termometry pokazują 26 st. C, i ruszam dalej wśród kosodrzewiny.
Docieram do Kondrackiej Przełęczy, gdzie spotykają się szlaki prowadzące na Giewont i nagle widzę tłumy. Odwracam się w stronę szczytu i widzę znany z mediów społecznościowych obrazek. Na jednokierunkowym odcinku utworzył się spory korek.
Ruszam w stronę kolejki i dziwię się, jak wolno się porusza. - Ale to wejście to była masakra. Zejście już ok, ale na tym wejściu myślałam, że się popłaczę - słyszę rozmawiającą z koleżanką dziewczynę, która właśnie wraca z góry.
Gdy docieram do łańcuchów, rozumiem już, dlaczego tak długo to trwa. W niektórych momentach kamienie są tak wyślizgane, że rzeczywiście trudno po nich wejść, nawet trzymając się łańcuchów. Ktoś, kto nie jest przyzwyczajony do takiej ekspozycji, może mieć nie lada problem.
W końcu docieram wolniutko na szczyt, który pęka w szwach. Każdy kamień zajęty jest przez turystów, a pod krzyżem wszyscy ustawiają się do zdjęcia. Ja chciałabym już wracać do dzieci, więc szukam drogi do zejścia. Okazuje się, że żeby ruszyć w dół, trzeba odstać w sporej kolejce, która ciągnie się przez szczyt.
- No tak, nie dość, że środek sezonu, to jeszcze sobota - wzdycha chłopak do dziewczyny tuż przede mną. - Trochę zapomnieliśmy, że to tak wygląda. - Kongo, co? - rzuca inny. - Tutaj to chyba niezależnie od dnia tygodnia jest korek - mówi starsza turystka na pocieszenie.
Planując wycieczkę na Giewont w sezonie, warto doliczyć sobie dodatkową godzinę na pobyt na szczycie. Nawet jak nie zamierzamy robić przerwy, będziemy musieli tam spędzić sporo czasu. Odcinek jest jednokierunkowy, więc nie ma innej opcji.
Sobota na Gubałówce
Gdy wracam do dzieci i taty, postanawiamy jeszcze wjechać na Gubałówkę. Pogoda jest piękna, więc panorama będzie cudowna, a moja dziennikarska dusza ma ochotę obejrzeć tę atrakcję w sobotę w szczycie sezonu.
Z Doliny Strążyskiej jedziemy busem, który zatrzymuje się przy Krupówkach, ale wolimy ominąć paszczę lwa i wysiadamy przy dworcu. Stamtąd do dolnej stacji idziemy przez Równię Krupową podziwiając panoramę Tatr. Oczywiście straganów i kiczu nie da się całkowicie ominąć - końcowy odcinek pokonujemy w rzece ludzi, między szczekającymi pluszowymi pieskami a ciupagami w każdym rozmiarze. W powietrzu unosi się zapach oscypków, pieczonych ziemniaków i waty cukrowej.
Jakoś przedzieramy się przez to piekiełko i jedziemy na Gubałówkę. W oczy rzuca się nam spory procent turystów z krajów arabskich, którzy od dłuższego czasu chętnie odwiedzają Zakopane. Widać, że w tym roku nie jest inaczej.
Widok z Gubałówki jest wspaniały, ale ogrom straganów nas przytłacza, więc szybko stamtąd uciekamy. Na dole zwracam uwagę na brak koła widokowego, które zostało przeniesione w okolice skoczni.
Przy dolnej stacji kolejki postawiono za to ściankę wspinaczkową dla dzieci. Cieszy się ogromną popularnością - kolejka jest spora. Moje dzieci upierają się, że mogą zrezygnować z pamiątek, ale na ściankę wejść muszą. Gdy patrzę, jak po chwili się wspinają, myślę, że w Zakopanem, w tym morzu tandety i atrakcji z kosmosu, które nijak do miasta nie pasują, w końcu pojawiła się atrakcja, która współgra z klimatem górskiego kurortu i promuje sport wśród dzieci. Oby było ich coraz więcej.
Najlepsza alternatywa dla Gubałówki
Następnego dnia odpuszczamy już Zakopane, za to wybieramy się na szlak od stacji kolejki Harenda. Przez Ząb można nim dojść do Gubałówki, choć najlepiej odpuścić tę końcową część, jeśli mamy dość tłumów. Z Poronina jedziemy busikiem i wysiadamy w okolicy dolnej stacji.
Na trasie poza nami nie ma żywej duszy. Widoki są obłędne - cały czas towarzyszy nam równie piękna panorama Tatr, co z najbardziej znanego zakopiańskiego wzniesienia. Z tą różnicą, że nie ma tu żadnego straganu z kiczem, watą cukrową czy chińszczyzną. Atrakcją są za to owieczki, które dzieci z radością karmią źdźbłami trawy. Ta strona Zakopanego zdecydowanie da się lubić.
Iwona Kołczańska, dziennikarka Wirtualnej Polski