Zjadłam mięso psa. Powiem wam, czy żałuję
Tego nie było w planach. Ale kiedy w szanghajskiej knajpce właścicielka powiedziała, że mają gulasz z psa, kiwnęłam głową. I wiem, co sobie teraz o mnie pomyślicie.
21.06.2018 10:59
Wyjazd do Chin od początku był na wariackich papierach. Pieniędzy mało, doświadczenia w podróżowaniu na własną rękę jeszcze mniej. Ale była okazja: przyjaciółka na stypendium w Szanghaju, lot za 1,7 tys. zł i ogromny apetyt na poznanie nieznanego. Termin – jak się potem okazało – nie najszczęśliwszy, przełom grudnia i stycznia, gdy pogoda potrafi nieprzyjemnie zaskoczyć. Ale wygrała chęć przywitania Nowego Roku na tle szanghajskich wieżowców.
Lecimy więc! Od razu jest pod górkę, bo nieistniejące już ukraińskie linie Aerosvit postanawiają zrobić nam niemiłą niespodziankę. Na lotnisku w Kijowie okazuje się, że samolot do Pekinu nie wyleci zgodnie z rozkładem, a opóźnienie wyniesie... 26 godzin. Spędzamy dobę na plastikowych krzesełkach w hali odlotów, karmieni samolotowym jedzeniem w plastikowych pojemnikach. Oczywiście, teoretycznie należał nam się hotel i normalne posiłki, ale spróbujcie dogadać się z przedstawicielem ukraińskich linii bez znajomości ukraińskiego lub rosyjskiego. Hotelowe pokoje dostają ci, którzy mają lepsze umiejętności językowe i głośniej się awanturują przy okienku. My rezygnujemy: jakoś tę noc przetrwamy.
Kurze łapki
Do Pekinu dolatujemy w stanie wyżętego mopa do podłogi, ale w końcu są to nasze upragnione Chiny. Zimno jak (nomen omen) w psiarni, to w końcu grudzień, choć niebo błękitne i ani śladu osławionego smogu. Oszołomieni nową rzeczywistością, ruszamy zjeść coś, co nie będzie bezkształtną papką o smaku rozgotowanej soczewicy. Pada na bar, który budzi skojarzenia z McDonaldem. Od razu uczymy się pierwszej zasady w chińskiej gastronomii: jedz tam, gdzie choćby na obrazku widzisz, co zamawiasz. Pada na zestaw z rosołem w kociołku. Ale kiedy z nadzieją na ciepłą zupę zdejmuję pokrywkę, z ust wyrywa mi się urwany krzyk. Z kociołka z rosołem wystają kurze łapki. Czarne.
Myślę, że lekko nie będzie. I nie jest. Zamawianie czegokolwiek to loteria, bo nawet obrazki nie zawsze odpowiadają prawdzie, a tłumaczenia na angielski to zwykle kopiuj-wklej z Google Translate. Najłatwiej idzie w miejscach, które serwują tylko JEDNO danie albo takich, gdzie wszystko można pokazać palcem. Czasem trzeba domyślać się, co się je. Czasem, zamiast apetycznie wyglądającej na obrazku fasolki, na stole lądują obrzydliwe gluty, czasem zamówiona jedna porcja zupy okazuje się wielką wazą dla wszystkich. Nie bez przyczyny mówi się, że kuchnia w Chinach to przeżycie ekstremalne.
Nie ma zresztą czegoś takiego jak kuchnia chińska, bo każdy region, miasto, czasem konkretna wioska – mają swoje specjalności. Podejrzewam, że gdyby ktoś chciał spróbować wszystkich oferowanych w chińskich restauracjach dań, nie starczyłoby mu życia. My kosztujemy między innymi: zupy żółwiowej (pływa w niej cały żółw), kaczki po pekińsku (i ta jest naprawdę pyszna), niewiadomego gatunku ptaszków pieczonych w całości na grillu i... truskawek. W grudniu.
Jest pies
Psie mięso wcale za nami nie chodzi. Nie jest tak, że w co drugiej knajpie na wielkim obrazku widnieje wyszczerzony kundel, a obok cena za kotlet. Trzeba wiedzieć, gdzie pytać. I tu z pomocą przychodzi mandaryńskojęzyczna przyjaciółka ze stypendium w Szanghaju. Któregoś dnia wchodzimy do obdrapanej budy w bocznej uliczce, gdzie na pytanie "czy jest pies", obsługująca nas kobieta odpowiada, że jest.
Konsternacja. Siedzimy tam w piątkę, jedno z nas od razu mówi, że psiny nie przełknie. Ja mam wątpliwości nie tyle moralne, ile higieniczne: knajpa jest dość podła, po podłodze biegają karaluchy, a po ścianach pająki. W końcu najodważniejszy mówi: bierzmy tego psa.
Zjadanie mięsa psów w Chinach ma tysiącletnią tradycję. Niektórzy wierzą, że wzmacnia ono ciało i siły witalne. Według szacunków, co roku na mięso zabijanych jest w Chinach 20 mln psów, z czego część podczas dorocznego festiwalu w mieście Yulin. Choć organizatorzy przekonują, że psy uśmierca się w humanitarny sposób, a proceder nie różni się od jedzenia wieprzowiny czy wołowiny, aktywiści z całego świata alarmują, że zwierzęta giną w okrutny sposób. Mają być m.in. bite metalowymi pałkami, żywcem gotowane czy obdzierane ze skóry. Co roku świat obiegają zdjęcia psów wiszących na hakach na ulicznych grillach.
Ale nie o tym myślę, siedząc w szanghajskim barze. Myślę o moich psach. Pierwszy z nich – Morgan – przygarnięty z ulicy, kundelek o duszy łapserdaka, z którym się wychowałam. Zginął potrącony przez samochód. Drugi – suka Tempra, po ojcu dogu i matce wilczycy, przyniesiona za szczeniaka w kurtce na moje ósme urodziny. I trzeci – Kiara, zabrana z nielegalnej hodowli. Wszystkie kochane. Wszystkie mi bliskie. I teraz mam coś takiego zjeść.
Przychodzi danie. Nie wygląda jak pies, wygląda jak gulasz, ciemne mięso z warzywami i makaronem. Patrzymy na półmisek z powątpiewaniem. Ktoś mówi: trochę jakby zjeść człowieka... Czuję podobnie. Miałabym zjeść mojego Morgana, moją Temprę? Tak po prostu?
Pierwszy odważny – Michał – sięga po kawałek. Wszyscy wlepiamy w niego wzrok i pytamy: i jak?
Michał przeżuwa powoli, dokładnie gryzie kęs. Po chwili przełyka i mówi: dobre.
W myślach proszę wszystkie moje psy o wybaczenie i też biorę trochę do ust. Smakuje – no cóż, nie ma się co dziwić – jak mięso. Przypomina wołowinę: dosyć twarde, średnio smaczne. Po jednym kęsie rezygnuję. Po prostu mi nie smakuje.
Wstydliwa tajemnica
Od tej chwili minęło kilka lat. Czy żałuję? Możecie wieszać na mnie psy, ale nie. Nie zrobiłabym tego po raz drugi, ale wtedy zwyciężyła ciekawość, unikatowość przeżycia. W Peru jadłam świnkę morską, podaną w całości z łapkami i pyszczkiem. W Hiszpanii i Portugalii jada się trzytygodniowe prosięta, ssące jeszcze mleko matki, których kostki są tak kruche, że można kroić je talerzem. W wielu krajach świata, w tym w Polsce, przysmakiem jest konina, która mnie nie przeszłaby przez gardło. Dzisiaj zresztą żadne mięso nie przeszłoby mi przez gardło. Bo od roku jestem wegetarianką.
Wtedy, w szanghajskiej knajpie, nie dojedliśmy psa. Zapłaciliśmy rachunek i wyszliśmy z baru z – mimo wszystko – lekkim dyskomfortem. Jakbyśmy dzielili wstydliwą tajemnicę.
I następnego dnia poszliśmy do McDonalda.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl