Bajeczny kraj jak pęczniejąca beczka fekaliów. "Brud zaraża okolicę"
Książka "Lalki w ogniu. Opowieści z Indii" autorstwa Pauliny Wilk to fascynujący portret kraju, w którym miłość musi pytać o zgodę astrologów, nienawiść do kobiet ma zabójczą moc, a rzeki zmieniają się w śmierdzące fekaliami toalety. Przedstawiamy dziś jej fragment.
Bombaj, najwspanialszy port brytyjskich Indii, morska brama subkontynentu i stolica show-biznesu, dławi się gnijącymi odpadami, a wypełniająca go ludzka masa powiększa się każdego dnia. Miasto liczy już ponad dwadzieścia milionów mieszkańców i wciąż przyjeżdżają nowi. Jedni koczują na chodniku i załatwiają swoje potrzeby gdzie popadnie, inni dołączają do krewnych w slumsach i już nie w czwórkę, ale w ósemkę gnieżdżą się w chatynce bez klozetu.
Zamożniejsi płacą krocie za ciasny pokój z zatęchłą wspólną toaletą na korytarzu. Najbogatsi kupują mieszkania i apartamenty w ekskluzywnych osiedlach, wyposażonych w osobny system kanalizacji i wodociągów. Ale wszyscy oni – biedacy i milionerzy – zasilają gigantyczne szambo.
Czytaj też: Opłaty w Wenecji. Turyści nie będą zadowoleni
Zapchane jelita Bombaju
Stara kanalizacja nie nadąża. Oplatające miasto rury wiją się niby potężne jelita, zapchane i niedrożne, z każdym dniem pracujące coraz wolniej i gorzej. Ich postępującej choroby nie da się ukryć – rury poprowadzono na powierzchni, podtrzymywane stalowymi rusztowaniami, często wysoko nad ziemią, na wprost okien. Żeby wypluć nieczystości, muszą biec coraz dalej, bo granice miasta nieustannie się przesuwają.
Tam, gdzie przed rokiem była pustka, dziś stoją rzędy skleconych z byle czego domków. Rury rdzewieją i przeciekają, wypuszczając dławiący smród. Brudy rzadko trafiają do oczyszczalni, częściej wprost do ziemi i rzek. Tylko mieszkańcy najdroższych dzielnic, leżących nad morzem, mogą się cieszyć bryzą i zapomnieć, że bajeczny Bombaj jest pęczniejącą beczką fekaliów.
Tu nawet ocean nie daje odetchnąć
Na przeciwległym krańcu Indii, w Ćennaju, nawet ocean nie daje odetchnąć. Centrum cuchnie – woda stoi w mętnych, pozieleniałych bajorach, które kiedyś były miejskimi rzekami. Kiedyś, czyli zanim dzicy lokatorzy zaanektowali je wraz z chodnikami, trawnikami, kawałkami parków. Początkowo używali kanałów do kąpieli, potem zmienili je w toaletę.
Szybko stały się bagnem. Zasypane górą śmieci i odchodów prezentują żałosny widok – klęskę miejskiej infrastruktury, jej bezsilność i smutną kapitulację w obliczu przeludnienia. Urbanistyczny ład przegrywa z inwazją biedy: ugina się pod naporem tysięcy przyjezdnych ze wsi, którzy nigdy sobie nie przyswoją wielkomiejskich zasad higieny.
Pleśniejące bajora występują z brzegów – brud zaraża okolicę. Wokół rosną hałdy odpadów, spontanicznie powstają kolejne mutacje śmietników i toalet, a palone słońcem resztki jedzenia, folii i kartonów są gęsto polewane moczem. Co chwila jakiś mężczyzna wskakuje na zaśmiecone nabrzeże i rozpina rozporek. Raz obsikana ściana oficjalnie staje się latryną.
Jedna z największych toalet w kraju
W pierwszych dniach czerwca, gdy gorące i suche wiatry z Wielkiej Pustyni Indyjskiej docierają do Delhi, rozgrzane powietrze pędzi ulicami, roznosząc zapach wysuszonego moczu.
Ciepłe podmuchy wyganiają smród ze wszystkich zakamarków – rogów podwórek i kątów kamienic, wąskich przejść między budynkami i zapleczy sklepów. Kilka kroków od potężnego dworca kolejowego New Delhi, wzdłuż rozległej ulicy prowadzącej do najbardziej okazałego ronda Azji – kolonialnego Connaught Place, otoczonego rzędami białych kolumn, w których cieniu mieszczą się banki, sklepy i restauracje – ciągnie się jedna z największych dzikich toalet w kraju.
Rozrosła się na kilkaset metrów, choć jej zalążkiem było kilka publicznych urynałów, postawionych przy murze przez władze miasta. Otwarte pisuary, przedzielone niewielkimi ściankami, miały służyć mężczyznom. Kurki i spłuczki nie działają od lat, co nie przeszkadza kolejnym użytkownikom robić swoje. A ponieważ przy ulicy zatrzymują się autobusy i riksze, których kierowcy utworzyli tam nieformalne dworce i punkty przesiadkowe, na podobnej zasadzie – między samowolką a koniecznością – rozmnożyły się toalety.
W samym środku tego komunikacyjno-latrynalnego chaosu stoi pokaźnych rozmiarów budynek, najwyraźniej zdetronizowany radża miejskich sanitariatów. Kiedyś prezentował się dostojnie, wyłożony ciemnymi kaflami, dziś jest zamknięty i nieużywany, choć z zewnątrz trzyma się nieźle. Pilnuje go – nie wiedzieć po co – strażnik, który nielicznych zainteresowanych informuje, że toaleta jest nieczynna. To jedna z wielu ofiar kanalizacyjnego chaosu – jak inne publiczne toalety, poległa wkrótce po inauguracji, umarła z zaniedbania.
Publiczne toalety w Indiach wyginęły
Indyjskie ubikacje przypominają tamtejsze tygrysy – ginący gatunek, wybity bezmyślnie i zagrożony, mimo powtarzanych od lat lamentów i deklaracji o konieczności zachowania go przy życiu. Ale tak jak ratowaniem tygrysów zainteresowani są przede wszystkim naukowcy i miłośnicy przyrody, którzy nie zastawiają wnyków w dżungli, tak publicznych toalet domagają się Hindusi dysponujący własnymi łazienkami i potrafiący z nich korzystać.
Obie kampanie są więc próbą nawrócenia wierzących. Nie ma pewności, czy ktokolwiek poza nimi popiera sprawę. Poszukiwanie toalety publicznej w indyjskim mieście jest jak wypatrywanie tygrysa w bengalskim rezerwacie – szanse spotkania są minimalne. Jeśli do niego dojdzie, przeżycia mogą być wstrząsające.
Korzystanie z toalet publicznych wymaga stalowych nerwów, a czasem umiejętności opanowania paniki. Bywa upokarzające, a w najlepszym razie – nieprzyjemne. Często konieczne, ponieważ wiele indyjskich zakładów usługowych, sklepów i restauracji nie ma ubikacji. Nie zawsze też udaje się przekonać recepcjonistę drogiego hotelu czy strażnika w banku, aby zechciał na chwilę przymknąć oko. Dla przyjezdnych, którzy dzięki pieniądzom, przewodnikom i klimatyzowanym samochodom skutecznie unikają konfrontacji z indyjską rzeczywistością, nieuchronna wizyta w toalecie bywa pierwszym i szokującym wejrzeniem w życie Hindusów.
Wizyta w łazience potęguje uczucie brudu
Sanitariaty nad Gangesem – nieczyszczone i niekonserwowane – po kilku tygodniach przestają działać. Liczba ludzi, którzy z nich co dzień korzystają, i sposób, w jaki są używane, nie dają im żadnych szans. Pordzewiałe kurki zwisają smętnie ze ścian, umywalki są szare lub pozieleniałe, zapchane śmieciami. W kabinach odrażające sterty fekaliów i odpadków, po których biegają karaluchy. W lepszym wypadku – porcelanowe podłogowe klozety, zapaskudzone, ale z działającą spłuczką, gotową opryskać użytkownika od stóp po pas. Na podłodze brudny dzbanek na wodę do podmywania, a w nim pożółkła ciecz. Ściany lepkie, pociemniałe.
W tak zwanych toaletach suchych, które można spotkać w przydrożnych zajazdach, w ogóle nie ma odpływów – na przyjezdnego czeka wybetonowany kawałek podłogi albo nieoczyszczana od lat latryna. Najczęściej wizyta w łazience przynosi efekt odwrotny do spodziewanego – potęguje uczucie brudu, budzi odruchy wymiotne.
Dlatego większość ludzi omija te miejsca i znajduje sobie jakiś kąt w plątaninie miejskiej infrastruktury. Miejskie toalety są dotkliwym ukłuciem, codziennym zawodem, jaki Hindusi sprawiają samym sobie. Przeżywaną wciąż od nowa porażką, z którą nauczyli się żyć.
Najludniejsza demokracja świata karmi swe gigantyczne społeczeństwo imperialnymi snami o wielkości, a nie jest w stanie zaspokoić jego podstawowych potrzeb. Otwarciu każdej nowej budowli czy kawałka drogi towarzyszy patos – wśród trójkolorowych flag, okrzyków i kwiatowych girland pęcznieje balon narodowej dumy. Zaraz potem uchodzi z niego powietrze, wielkie marzenie pokrywa się rdzą i pleśnią, tłamsi je codzienność.