Ferie w PRL‑u. Znad morza jeździliśmy... nad morze

Utarło się przekonanie, że najlepszym miejscem na ferie zimowe są góry. Dla mnie jednak zimowy wypoczynek kojarzy się przede wszystkim z morzem. To tu jako dziecko w latach 80. spędzałam większość zim.

Najlepsze kiełbaski jadłam na zimowych ogniskach
Najlepsze kiełbaski jadłam na zimowych ogniskach
Źródło zdjęć: © Arhciwum prywatne
Magda Bukowska

20.02.2023 | aktual.: 20.02.2023 11:11

Kiedy porównuję swoje wspomnienia z moimi rówieśnikami, dochodzę do wniosku, że jak Polska długa i szeroka, bawiliśmy się podobnie. Zimą oczywiście sanki na pobliskich górkach, wojny na śnieżki i ślizganie na workach z kapciami.

Ferie w Gdańsku 40 lat temu

Mieszkając w Gdańsku nie mogliśmy narzekać na brak na odpowiednich terenów do sportów zimowych, bo moreny pięknie pofałdowały nam teren i naprawdę było gdzie poszaleć nawet na nartach.

Kto jechał na krechę po oblodzonych górach przy Jaśkowej Dolinie we Wrzeszczu czy w lasach oliwskich ten wie, jakie to były emocje. Nawet na sankach można było osiągnąć prędkości, które przyprawiały o zawroty głowy. To była nasza zimowa codzienność. Stanowiła jednak tło dla bardziej spektakularnych atrakcji, jak kuligi (czasem sanki ciągnęły naprawdę dziwne pojazdy, nie tylko duże sanie zaprzężone w konie) czy wyprawy nad zimowe czasem zamarzające morze. Najlepsze były te zaraz po zimowych sztormach, bo na plażach udawało się znaleźć prawdziwe skarby - nie tylko bursztyny.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Do moich ulubionych zimowych wspomnień należą jednak ogniska i przydomowe lodowiska. Po całym dniu na śniegu ognisko nad morzem czy rzeczką to rzecz absolutnie cudowna. Można zdjąć mokre rękawiczki i ogrzać dłonie, odkręcić termos z gorącą herbatą i niecierpliwie wpatrywać się w kiełbaskę wbitą na patyk, a potem rozkosznie się nią ubrudzić, parząc przy okazji język. Zjadłam sporo kiełbasek z ogniska, ale te zimowe smakują zupełnie inaczej.

Ale łyżwy to dopiero było coś! Oczywiście jako dzieci ślizgaliśmy się na zamarzniętych okolicznych jeziorach albo na "prawdziwych" lodowiskach, ale po pierwsze trzeba było do nich dojechać, a po drugie nad jeziora nie zawsze chcieli nas puszczać rodzice, a na lodowiskach zawsze były tłumy.

Rozwiązaniem tego problemu (o ile oczywiście nie ma się przesadnych wymagań w stosunku do jakości lodu) były lodowiska domowej roboty. Jedno udało nam się nawet popełnić na tarasie u koleżanki, niestety mieszkający niżej sąsiedzi nie byli tym pomysłem zachwyceni. Zeszliśmy więc na ziemię, a raczej zostaliśmy tam sprowadzeni przez dorosłych. Pierwsze lodowisko, które pamiętam powstało na podwórku pod domem, dzięki dużemu zaangażowaniu naszych rodziców, którzy ubijali z nami grube warstwy śniegu, a następnie polewali je wodą. Tę w wiaderkach, kanistrach, a nawet ogromnych kankach po mleku dzielnie nosili z różnych pięter, aż wrócił sąsiad z parteru i udostępnił swój kran.

Zima, co w latach 80. nikogo nie dziwiło, trzymała do końca lutego i przez blisko dwa miesiące codziennie ślizgaliśmy się na własnej roboty lodowisku. Na łyżwach, butach i popularnych wtedy dopinanych do butów podwójnych płozach. Co jakiś czas lodowisko wymagało ponownego polewania, a nawet donoszenia śniegu, a jego powierzchni daleko było do gładkiej tafli, ale zabawa była znakomita.

Z Gdańska do Stegny

Ale ferie spędzałam też z dala od domu. Począwszy od pierwszej klasy podstawówki, w czasie przerwy zimowej, zwykle wyjeżdżałam na wycieczki organizowane przez zakłady pracy mamy lub taty. Zwykle jeździliśmy do Stegny. Jedynym wyjaśnieniem dla wożenia dzieci znad morza w Gdańsku, nad morze w Stegnie, był fakt, że akurat zakład pracy taty tam miał swój ośrodek, który zimą - co zrozumiałe - nie był oblegany przez pracowników.

  • Zima nad morzem w latach 80.
  • Zimą nad morzem nigdy nie było i nie ma tłumów
  • Mieszkając nad morzem nie dziwiłam się, że spędzam tam także zimę
[1/3] Zima nad morzem w latach 80.Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

Można więc było bez zbędnych kosztów (na dojazd i wynajem ośrodka) upakować tam dzieci na dwa tygodnie. Tak naprawdę uwielbialiśmy ferie w Stegnie. Zewnętrznych atrakcji było niewiele. Spacery nad morzem (czasem w nielegalnych wykopach udało się znaleźć jakiś bursztyn), lepienie bałwanów czy wojna na śnieżki. Podczas ferii, w ramach urozmaicenia, planowano czasem wycieczki, np. do zamku w Malborku. Najlepsze rzeczy działy się jednak w samym ośrodku.

Był stół do ping ponga, piłkarzyki (nasi opiekunowie chyba sami je przywozili) i oczywiście sala, na której organizowano dyskoteki. Tych nam nie żałowano. Właściwie codziennie, były tańce, sypane brokatem włosy (z braku brokatu, wystarczyło potłuc na drobny proszek, świąteczne bombki), pożyczane wzajemnie stroje, a czasem nawet jakiś cień do powiek udostępniony przez miłą opiekunkę.

Poza dyskotekami organizowaliśmy też wydarzenia kulturalno-oświatowe. Wieczorki skeczy, konkursy talentów, imprezy wokalne. Nadal jednak pozostawało sporo czasu, który można było jakoś zagospodarować. I tu wkraczał Rambo. Oczywiście nie tylko on. Także Indiana Jones, Luke Skywalker i inni wielcy bohaterowie lat 80. Wszystko za sprawą magnetowidu - prywatnego sprzętu jednej z naszych opiekunek, który przywoziła ze sobą do Stegny (na co jej rodzina - pozbawiona na te dwa tygodnie takiej rozrywki - łaskawie wyrażała zgodę). Te dwie godziny dziennie z amerykańskim kinem to było coś niesamowitego. Choć wybór kaset był mocno ograniczony i często skazani byliśmy na oglądanie jakiegoś hitu po dwa czy trzy razy - nikt nie narzekał. To była prawdziwa magia i często inspiracja dla naszych skeczy czy przebrań na wieczorne tańce.

Źródło artykułu:WP Turystyka
ferieprlzima
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (43)