Filipiny. Kraj tysięcy wysp
Kraj ten jest mozaiką kultur i plemion. Filipiny to archipelag składający się z ponad siedmiu tysięcy tropikalnych wysp i wysepek, rozciągniętych w południowo-zachodniej części Pacyfiku.
19.06.2007 | aktual.: 26.10.2016 14:05
Po zeszłorocznej wyprawie nurkowej do Indonezji pozostał mały niedosyt, bo jeszcze tylu wspaniałych miejsc nie udało nam się odwiedzić. A gdy w grudniu Indonezję nawiedziło tsunami, zadawałyśmy sobie pytanie, czy jeszcze kiedyś tam pojedziemy. Jednak udało nam się dotrzeć blisko tego kraju, bo celem naszej wyprawy w 2005 r. były Filipiny. Raj dla takich turystek jak my, które uciekają daleko od zatłoczonych kurortów.
Filipiny to archipelag składający się z ponad siedmiu tysięcy tropikalnych wysp i wysepek, rozciągniętych w południowo-zachodniej części Pacyfiku, leżących między Tajwanem a Borneo. Największe z nich to: Mindanao (z najwyższym szczytem na Filipinach – Apo, o wysokości prawie 3000 m n.p.m.), Luzon (ze stolicą państwa – Manilą), Mindoro, Cebu, Bohol i Palawan. Co ciekawe, ponad pięć tysięcy filipińskich wysp jest niezamieszkanych, a dwa i pół tysiąca nie ma nawet nazwy. Filipiny to prawdziwy raj dla nurków, głównie dzięki nietkniętym rafom koralowym, krystalicznie czystej, ciepłej wodzie i wrakom jednostek Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii, zatopionym w czasie kampanii na Morzu Filipińskim w 1944 r.
Kraj ten jest mozaiką kultur i plemion. Zamieszkuje go ponad 91 mln ludzi, 83% populacji stanowią katolicy. Turysta porozumie się tutaj bez trudu, bo oprócz filipińskiego angielski jest tu drugim językiem urzędowym. Na Filipinach panuje klimat tropikalny, z dwoma porami roku – suchą (od stycznia do maja) i deszczową (od czerwca do grudnia). Nam udało się zdążyć przed monsunowymi deszczami i tajfunami, które zdarzają się tu dosyć często. Wszystko to brzmi bardzo pięknie, trzeba jednak wspomnieć o jedynej niedogodności wyprawy, czyli… podróży. Nasza piętnastoosobowa ekipa leciała z Warszawy przez Londyn do Hongkongu, dopiero stamtąd przedostaliśmy się do Manili, łącznie prawie 17 godzin w samolocie – tylko dla wytrwałych. Staraliśmy się umilać sobie sobie czas tak, jak było to możliwe. Dla rozprostowania kości udało się nam nawet zatańczyć na pokładzie airbusa linii Cathay Pacific.
Do Manili dolecieliśmy więc w dobrych humorach. Kontrola paszportowa na lotnisku przebiegła dość szybko, bo na pobyt trwający do 21 dni nie trzeba mieć wizy. Sprawdzili nas tylko fotokomórką, czy aby nie jesteśmy nosicielami ptasiej grypy, i po udzieleniu wyraźnego ostrzeżenia, że na Filipinach za przewożenie narkotyków grozi kara śmierci, mogliśmy ruszyć do miasta.
Manila
Manila wraz z przylegającymi miasteczkami (tzw. Metro Manila) liczy 12 milionów mieszkańców. To miasto wielkich kontrastów: drapacze chmur w centrum, a na obrzeżach slumsy, gdzie ludzie gnieżdżą się w domkach z kartonu.
W stolicy Filipin spędziliśmy jeden dzień. W pamięci utkwiło mi nieciekawe miasto i totalny chaos na drogach. Było duszno i gorąco. Dobrze, że udało się nam trafić do knajpki, która na pierwszy rzut oka nie wzbudzała zaufania, lecz gdy na stół wjechały kulinarne wariacje z owoców morza, nasza niepewność ustąpiła.
Na dodatek obejrzeliśmy ludowe tańce filipińskie i mogliśmy oklaskiwać Wojtka, który zaprezentował taniec brzucha, porwany na parkiet przez piękne Filipinki. W Manili widać silne wpływy amerykańskie. Dla przypomnienia trochę historii. Otóż pod koniec XIX w. na Filipinach, ówczesnej kolonii hiszpańskiej, wybuchło powstanie, które 12 czerwca 1898 r. zakończyło panowanie Hiszpanii. Kontrolę nad krajem przejęły Stany Zjednoczone i sprawowały ją aż do 1946 r., kiedy to Filipiny uzyskały pełną niepodległość.
Busuanga
Następnego dnia rano przejechaliśmy na lokalne lotnisko, skąd mieliśmy odlecieć na małą wysepkę Busuanga. W porcie lotniczym dokładnie zważono nasze bagaże i nas samych – po prostu, za nadbagaż płaci się od całości. Pomyślałyśmy sobie, co to będzie, jeśli ktoś wróci z wyprawy o parę kilogramów grubszy lub chudszy. Zrobią śledztwo? Po dokładnym zważeniu każdy z nas dostał cukierka i zapakowaliśmy się do małego samolotu, który sprawiał wrażenie, że zbyt daleko nie doleci. Jednak po godzinie lotu dotarliśmy na Busuangę. Widok takiego lotniska to nie lada przeżycie: mały barak w środku pola, z paroma sklepikami dookoła. Na zewnątrz czekał już na nas jeepney – filipińska, kolorowa wariacja na temat przedłużonego jeepa wranglera. Na Filipinach to podstawowy środek komunikacji lądowej. jeepneye są tu produkowane w całości – od cięcia blachy, spawania ram, szycia siedzeń aż po malowanie karoserii. W zależności od wersji mogą pomieścić od kilku do kilkudziesięciu osób, licząc, rzecz jasna, miejsca na dachu.
Podróż dostarczyła nam wielu wrażeń, zwłaszcza gdy kierowca omijał mosty i jechał rzeką – może bał się, że most nie wytrzyma ciężaru auta obciążonego naszymi bagażami? Jadący na dachu jeepneya czują się jak w solarium, a ci, którzy podróżują w środku, albo wchłaniają tumany kurzu, albo – gdy siedzą obok kierowcy – mają darmowy masaż twarzy piaskiem z drogi, bo w aucie nie ma przedniej szyby. Z jeepneya przesiedliśmy się na łódkę, powtarzając pytanie: daleko jeszcze? Ale było już raczej blisko, bo po 40 minutach znaleźliśmy się w prawdziwym raju – na wyspie Dimakya. Tutaj, w Club Paradise, spędziliśmy pięć dni. Czyli zaczęło się „na bogato”: piękna biała plaża, klimatyzowane pokoje, basen (ale tylko po to, żeby się ogrzać, bo temperatura wody dochodziła do 35°C), wokół tropikalna dżungla.
Sympatyczny właściciel bazy nurkowej, Dirk (podobno Niemiec), przygotował nam ciekawy plan nurkowania. Zaczęliśmy od check dive na House Reef. Wchodziliśmy z brzegu i już na głębokości trzech metrów rozciągała się kolorowa rafka. Pierwszego dnia udało nam się zobaczyć pięknego żółwia. Następne zanurzenia były już z łodzi.
Po 20–30 minutach od wyruszenia nurkowaliśmy na Lang-aw Reef i Diboyuangan Reef, ze wspaniałymi formacjami korali miękkich i twardych oraz różnokolorowymi rybami rafowymi. Po spenetrowaniu okolicznych raf postanowiliśmy wybrać się nieco dalej. Zdeterminowani wstaliśmy (prawie wszyscy) o piątej rano. Po trzech godzinach płynięcia łodzią mogliśmy zanurkować na Apo Reef. Tam zachwycił nas wielki błękit – „ścianka”, która ciągnie się jakieś 400 metrów w dół. Piękne formacje korali i gąbek, mnóstwo różnokolorowych ryb: plataksy, chaetodony, płaszczki, ryby papuzie. Gdzieniegdzie pojawiał się lekki prąd. Tu właśnie widzielismy pierwszy raz pod wodą olbrzymią mantę, pojawiły się też wielkie barakudy, a daleko w toni udało nam się dostrzec białego rekina rafowego.
Ponieważ pobyt na wyspie nieuchronnnie dobiegał końca, wybraliśmy się na poszukiwanie dugongów. Dugong to ssak morski, odmiana krowy morskiej, którego waga może dochodzić do 400 kg, a długość do trzech metrów. Ssaki te żywią się planktonem, można je zobaczyć na małych głębokościach. Popłynęliśmy w ich kierunku, mając tylko podstawowy sprzęt. Skończyło się na tym, że jedni je widzieli, drudzy ich nie zobaczyli, a jeszcze inni widzieli coś, ale nie byli pewni, co to było. Jedno wiemy na pewno: dugong jest duży!
Na wyspie Dimakya udało nam się jeszcze spenetrować wrak „Kyokuzan Maru”, 152-metrowego japońskiego transportowca, leżący na głębokości 42 metrów. Konstrukcja statku pozostała nienaruszona, podobnie jak transportowany przez niego ładunek (samochody osobowe i ciężarówki). Wszystko obrośnięte kolorowymi formacjami korali i pełne ryb rafowych.
Dirk namawiał nas jeszcze na wypad na najsłynniejszą azjatycką plażę Boracay, która ciągnie się na długości kilku kilometrów, a wzdłuż niej wybudowano drogie hotele, dyskoteki, knajpki. Nie ciągnęło nas jednak do cywilizacji i tłumu turystów. Wystarczyło obejrzeć Boracay na pocztówce.
Ale przecież nie samym nurkowaniem człowiek żyje. Nasz pobyt w Club Paradise upłynął pod znakiem sushi, którego pochłanialiśmy olbrzymie ilości. Kuchnia była wyborna – surowe ryby, zupy palce lizać, a o krewetkach i krabach nawet nie wspomnimy.
Po pięciu dniach pobytu na wyspie Dimakya, jak przystało na prawdziwych obieżyświatów, ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw łodzią na Busuangę, potem jeepneyem do miasta Coron i znowu łodzią na małą wulkaniczną wysepkę Sangat, będącą rezerwatem przyrody. Znaleźliśmy się w zupełnie innym otoczeniu – wśród skał i tropikalnej roślinności. Prawie na każdym kroku towarzyszyły nam małpy. Na Sangacie cywilizacja dawała o sobie znać oszczędnie. Okazało się, że można obejść się bez prądu, słodkiej wody do mycia, zamykania drzwi na klucz i innych miejskich przyzwyczajeń. Mieszkaliśmy w Sangat Island Resort, składającego się z kilkunastu drewnianych domków krytych trzciną, stojących na wyciągnięcie ręki od piaszczystej białej plaży. Obok domku hamak i przyjemny tarasik. Czy trzeba czegoś więcej? Kilkoro z nas miało szczęście mieszkać w tutejszej atrakcji – wspaniałej piętrowej willi, zbudowanej w skale, do której można było się dostać jedynie droga morską. Willa okazała się dobrym miejscem na grupowe wieczorne biesiady
pod gwiazdami.
Okolice, w których mieszkaliśmy, to region o wysokiej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej (jak zresztą całe Filipiny). Kilka razy wydawało się nam, że ziemia się trzęsie. Nie byliśmy do końca pewni, czy to daje o sobie znać ziemia, czy też nasze głowy. Pocieszyło nas to, że tubylcy uważają niewielkie ruchy sejsmiczne za rzecz normalną. Wyspa Sangat okazała się rajem dla fanów wraków. Chociaż my nie należałyśmy do tej grupy, to jednak kilka zanurzeń przekonało nas, że wraki też mogą zachwycać. A skąd te wraki? Otóż po ciosie, jakim był atak Japończyków na Pearl Harbour, Amerykaninie szybko zaczęli przełamywać japońską linię obronną, w której skład wchodziły m.in. Filipiny. I właśnie jako pierwszy cel działań ofensywnych Amerykanie wyznaczyli sobie zdobycie tych wysp. Zaatakowali je po wygraniu bitwy na Morzu Filipińskim w czerwcu 1944 r. Dla nurków penetrujących wraki wokół Sangatu historia walk na Pacyfiku zaczyna się we wrześniu 1944 r. Dzięki przypadkowo zrobionym kolejnym zdjęciom wysp Amerykanie
spostrzegli około dwudziestu doskonale zamaskowanych jednostek Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii. Jednostki japońskie były dobrze zamaskowane i sprawiały wrażenie małych wysepek. Tym, co zdziwiło Amerykanów, był fakt, że na kolejnych zdjęciach zmieniały one swoje pozycje. Czyżby wyspy się poruszały?
O 5.50 rano, 24 września 1944 roku, 3. Flota Marynarki Wojennej USA, dowodzona przez admirała Williama Halseya, wyruszyła z Manili w stronę zatoki Coron, o 9.00 dotarła w okolice Busuangi i w 15 minut później zbombardowała 15 statków japońskich znajdujących się w zatoce, nieopodal wyspy Tangat (obecnie Sangat).
Tyle historii. Dziś możemy penetrować wraki następujących statków: „Irako Maru” (jednostka aprowizacyjna; statek robi duże wrażenie, zatonął w takiej pozycji, jakby za chwilą miał odpłynąć; leży najgłębiej, bo na głębokości 34-45 metrów, porośnięty koralami i gąbkami; można w nim spotkać liczne graniki); „Akitsuhima” (jednostka służąca do wykonywania napraw samolotów bojowych armii japońskiej, z charakterystycznym, długim dźwigiem w tylnej części pokładu; ma 130 metrów, leży na prawej burcie, na głębokości 22-36 metrów; nurkując widzi się tu różne formacje korali, barakudy, tuńczyki, chaetodony); „Taiei Maru” (tankowiec; najdłuższy ze znajdujących się tu statków, ma 160 metrów długości, leży na głębokości 26 metrów, płynąc wzdłuż niego, ma się wrażenie, że to rafa koralowa); „Kyogo Maru” (jednostka dostawcza; najciekawszy statek pod względem tego, co można w nim znaleźć – worki z cementem i piaskiem, buldożery, pociski przeciwlotnicze; pływa tu dużo skrzydlic, karanksów i fizylierów); „Tangat Maru”
(jednostka dostawcza; leży na 35 metrach, lubią go skrzydlice, iglicznie, rogatnice zielonkawe, mandaryny wspaniałe); „Kyokusan Maru”; „Nanchin Maru” (kanonierka); „Olpimpia Maru” (towarowiec; leży na głębokości 30 metrów, ma 122 metry długości; przy dobrej widoczności to wspaniałe miejsce dla nurków - fotografów, którzy mogą tu sfotografować piękne okazy skrzydlic, skorpen oraz najeżokształtnych).
Ale nie tylko wraki warto zobaczyć w okolicach wyspy Sangat. Koniecznie trzeba zanurkować w Barracuda Lake, w warstwach wody o różnej temperaturze (zjawisko termokliny), gdzie woda morska miesza się z gorącymi słodkimi źródłami z dna jeziora. A wokół przepiękne skały i woda, której koloru nie da się zapomnieć. Żeby zanurkować w jeziorze, trzeba przejść krótki odcinek drogi między skałami, ale za dolara tubylcy przeniosą sprzęt nurkowy. W drodze powrotnej udało nam się spędzić kilka godzin w Coron (stolica wyspy Busauanga) i popatrzeć, jak toczy się życie w tym małym miasteczku.
Na koniec niezapomniany wypad do Cathedral Cave. Przed podwodne morskie wrota wpływamy do krótkiego tunelu, żeby po chwili wynurzyć się w prawdziwej grocie. Nad głowami mamy sklepienie, a promienie słońca wpadające przez szpary jaskini tworzą piękną grę świateł. Wrażenie niezapomniane.
Ostatniego dnia zaczął padać deszcz. Czyżby to już początek pory deszczowej na Filipinach? Pora wracać. Opuszczamy naszą wyspę, żegnamy się z małpami, które nie będą już nam podkradać kokosów, którymi codziennie karmił nas Wojtek. Pakujemy się na łódź, potem na jeepneya, który zawiezie nas na lotnisko na Busuandze, stamtąd godzina lotu do Manili, z Manili do Hongkongu, a stamtąd do Europy Prawdziwy globtroterzy zniosą to dzielnie.
Zdjęcia z wyprawy można też obejrzeć na www.innewakacje.pl
_ Źródło: Iwona Sierzputowska, Monika Roguska / Globtroter _