Gwatemala. Szamani na sprzedaż
Jezioro Atitlán w Gwatemali milczy jak grób, w którym pogrzebano na wieki niejedną tajemnicę. Wulkany wianuszkiem otaczają jego brzegi. W ich cieniu Majowie wciąż palą kolorowe świece – wcale nie dla chrześcijańskich świętych, wciąż składają ofiary – wcale nie na chrześcijańskich ołtarzach. Szukam tego świata, płynąc motorówką z przystani w Panajachel do kolejnych miasteczek – San Juan, San Pedro, Santa Catalina...
– San Marcos! – wykrzykuje sternik, wpływając do kolejnej zatoki. Do wyjścia szykuje się spora międzynarodowa gromadka. Jedni z barwnymi torebkami, opaskami w etniczne wzory, swetrami z wełny peruwiańskiej – to turyści. Za nimi drobnymi krokami, bo skrępowanymi tejido – czymś w rodzaju spódnicy – wychodzą Indianki z koszami domowej roboty wegetariańskich tamales.
– Nie mów, że ty też tu wysiadasz! – śmieje się mój sąsiad z ławki. – To jest najbardziej oświecone miejsce w Gwatemali. Nie ma trzech minut, żeby nie usłyszeć kogoś, kto właśnie doświadczył duchowej iluminacji.
Coś w tym jest. W San Marcos zagubiony duchowo Europejczyk znajdzie wszystko, co mogłoby oświecić jego duchową drogę. Spacerując uliczkami, co krok mijam najróżniejsze ośrodki holistyczno-medytacyjnej odnowy duchowej. W jednej wszystkie zabudowania mają kształt egipskich piramid, w innych przeważają elementy buddyjskie albo hinduistyczne. Jeśli to jeszcze klienta nie przekona, czeka na niego prawdziwa bomba bezlitosnego światła w postaci "prawdziwego szamana", który na zamówienie odprawi "ancient Mayas rituals". Szaman będzie wyglądał tak, jak trzeba. Czyli tak jak klienci chcieliby go po powrocie do domu pokazywać na zdjęciu – w haftowanej koszuli, krótkich spodniach i z opaską na czole. Rytuały też będą spełniały wszystkie normy etyczno-turystyczne. Żadnemu kogutowi nie ukręci się łba, jak podczas rytuałów odprawianych na potrzeby współczesnych Indian, ani nikt nikomu nie wyrywie serca, jak to robili starożytni Majowie. Nie ma potrzeby.
Szaman do wynajęcia
Przeważająca większość przyjezdnych nie zna języka hiszpańskiego, podobnie jak spora część szamanów. Dlatego na rynku "duchowych usług" znaleźli swoje miejsce również anglojęzyczni biali. Rosita już ponad 20 lat mieszka w Belize. Od samego początku sprzyjało jej szczęście.
– Przyjechała ze Stanów Zjednoczonych w momencie, kiedy rząd belizeński za bezcen oddawał białym ziemię – wyjaśnia Victoria.
– Po co?
– Żeby rozwijali biznes.
Victoria nie miała tyle szczęścia. Kiedy Rosita rozpoczynała swoje nowe życie w Ameryce Środkowej, bezwzględnie czerpiąc korzyści z samego faktu bycia białą, Victoria również biała, ale z paszportem gwatemalskim, próbowała przeżyć zawieruchy wojny domowej. Los rzucał ją to na Kubę, to do Hondurasu, to do Meksyku, by na koniec osadzić z ukochanym Tomem w małym, białym domku przy samej granicy z Gwatemalą. Od Rosity dzieli ją 15 minut jazdy samochodem, od ojczyzny 30 minut.
Rosita tymczasem nie próżnowała. Zbudowała dom, który nazwała imieniem Ix Chel – majańskiej bogini tkactwa i kobiet. Znalazła swoich duchowych nauczycieli – szamana Don Elijio Panti i akuszerkę-zielarkę Hortense. To oni wprowadzili ją w świat rytuałów "starożytnych Majów".
Zdobytą wiedzę Rosita podzieliła na zestawy tematyczne, opatrzyła znakiem towarowym i sprzedaje w formie warsztatów, na które przyjeżdżają kursanci, głównie z USA, Europy i Australii.
Prysznic dla ducha
Victoria otwiera swój majański kalendarzyk, bo w Belize i Gwatemali ludzie żyją według czasu linearnego i cykli wyliczonych przez starożytnych Majów. Wiedzą, jaki nawal rządzi dzisiejszym dniem, miesiącem i życiem, Victoria dodatkowo żyje pełniami Księżyca, a dziś w nocy przypada wyjątkowa pełnia – bo u Rosity odbywa się prymicja dziewczyn, które właśnie ukończyły kurs starożytnego majańskiego masażu brzucha, autorskiego programu zielarki.
– Może jednak byśmy poszli na degustację regionalnych potraw? – proponuje Tom. Jego inicjatywa spotkała się jedynie z karcącym spojrzeniem Victorii. Jak Tom mógł zapomnieć, że ukochana nie opuści żadnego oczyszczającego rytuału! Od lat przyjmuje je wszystkie z taką częstotliwością, że trudno już mówić o oczyszczeniu – to potężny prysznic, któremu poddaje duszę, z podniesionym czołem znosząc wszelkie skutki uboczne.
– Dzień przed twoim przyjazdem – zaczyna Victoria – wyczułam w domu olbrzymie natężenie negatywnej energii. Zapaliłam więc kilka świec i nie wiem, jak to się stało, że nagle wszystkie zajęły się ogniem. O mało co nie spaliłam domu!
Prymicja u Rosity
Ledwo przekraczamy progi willi Ix Chel, a już otacza nas na biało ubrany tłum. Zwiewne suknie, szerokie spodnie, biały jak śnieg hidżab... Wokół ofiarnego stołu zgromadził się cały świat i kilka religii. Honorowe miejsce na blacie zajmuje portret Don Elijio Panti. Wszyscy się już zebrali?
– Czas rozpocząć ceremonię! – Rosita ustawia nas w kręgu, na swoją lewicę i prawicę wzywa dwie asystentki. Gaśnie światło, zapalają się świece. Rosita intonuje pieśń, a dziewczyny powtarzają frazę za frazą. Ja milczę.
– Dlaczego nie powtarzasz? – pyta Victoria.
– Taki głupi zwyczaj, którego nauczyłam się, wypełniając bankowe dokumenty. Zanim podpiszesz – przeczytaj, zanim wyklepiesz formułę – zrozum ją.
A ja nic nie rozumiałam, bo pieśń była w kakczikel, języku gwatemalskich Indian.
Nagle jedna z kursantek zaczyna się dziwnie kołysać. Rosita rzuca przelotne spojrzenie i dalej śpiewa. Po chwili kołysanie ciała przechodzi w niepokojące drganie. Rosita nic. Śpiewa. Kilka wersów później dziewczyną zaczynają targać konwulsje, pada na ziemię, krzyczy, z jej ust wydobywa się piana. Kilka osób przerywa krąg i rzuca się do pomocy. Wśród nich są asystentki. Wtedy dopiero Rosita milknie. Przełyka ślinę, chłodnym głosem przywołuje asystentki z powrotem do siebie i wraca do rytuału. Kiedy wypowiada ostatnie słowo, dziewczyna spokojnie już śpi, skulona na kanapie, pozostali jedzą i rozmawiają o oświecającej funkcji starożytnomajańskiego masażu brzucha.
– Zawsze ktoś mi podczas rytuału odleci – śmieje się Rosita, zbliżając do ust kieliszek czerwonego wina. – Już się do tego przyzwyczaiłam.
Ale to nie był jedyny odlot. Victoria oderwała się od rzeczywistości w drodze do domu, powróciła do siebie o poranku, leżąc nago w ogrodzie. Nie pamiętała, co się z nią przez ten czas działo, a ja z Tomem postanowiliśmy nigdy jej o tym nie mówić...
Źródła mocy
Dla Rosity Gwatemala i Belize są za małe. Ze swoimi warsztatami jeździ po całym świecie. Koszt uczestnictwa w jednodniowym szkoleniu to około 400 dolarów za osobę. O takich sumach gwatemalscy szamani mogą tylko pomarzyć. Choć i oni nie narzekają na brak pracy. O ile mają moc, a tę, jak w każdej branży, weryfikują konkretne wyniki.
Claudię spotkałam przez przypadek. Tego dnia chciałam zobaczyć ruiny starożytnego przedmajańskiego miasta ukryte wśród pola trzciny cukrowej.
– Nie idź tam – radzili miejscowi, po czym przeciągali dłonią po szyi, co znaczyło maras, czyli gangsterów. Spotkanie z maras nigdy nie było tak realne, jak wtedy. Cóż jednak robić? Zostawiłam aparat w hotelu, do ręki wzięłam tylko tyle pieniędzy, by wystarczyło na bilet. I z nadzieją, że napaść odbędzie się bez udziału rekwizytów strzelających, ruszyłam w drogę. Gangsterzy mogli być wszędzie! Mogli przyczaić się gdzieś na drodze, jednak do Colonia Maya dojechałam bez problemów. Mogli też stać na głównej drodze wiodącej przez wioskę. Jednak ulica była pusta. Dlaczego? Być może przestraszyli się ochroniarza, który własnym ciałem i własnym kałasznikowem osłaniał furgonetkę z coca-colą. Cóż, idę dalej. Na końcu ulicy rozpoczyna się pole trzciny cukrowej. Co najpierw spotkam podczas marszu wydeptaną ścieżką – czy ruiny, czy też maras? Tymczasem pomiędzy dwoma kamieniami, które pozostały ze starożytnego miasta, uwijają się jak w ukropie szamanka i szaman. Wszystkiemu przygląda się mężczyzna.
– Chodź, usiądź koło mnie i popatrz!
– Co tu się dzieje?
– Odprawiamy rytuał.
– Na dwóch szamanów?
– Bo to bardzo trudna intencja. Specjalnie sprowadziłem z Ciudad Guatemala najsilniejszą szamankę. Ale i ona musiała sprowadzić sobie pomocnika...
– Dlaczego odprawiacie rytuał w tym miejscu?
– Dlatego, że to miejsce ma wielką moc.
– A po co tu jesteś, nie lepiej było zostać w domu?
– Oj, musisz się jeszcze wiele nauczyć! Zapamiętaj sobie, że tu, w Gwatemali, wszystkich trzeba pilnować. Na porządku dziennym jest to, że szaman zgarnie kasę za rytuał, którego nie odprawi.
– W jakiej intencji ich sprowadziłeś?
Mój nowy znajomy udaje, że nie słyszy pytania. Za chwilę jednak dzwoni telefon. Poczekaj, "podjąłem pewne kroki", "nie wchodź", "zachowaj ostrożność", "to nie są twoi przyjaciele", "droga w jedną stronę". Ze słów, niczym puzzli, układam sobie opowieść... Tak, na tę intencję Claudia może być zbyt słaba. Spokojnie jednak wystarczy jej mocy, by odprawić dla mnie rytuał oczyszczenia.
– Chcesz moją wizytówkę? – Claudia podaje mi kartonik.
– Mieszkasz w Ciudad Guatemala? – czytam adres.
– Tak, bo tam mam najwięcej klientów.
– W stolicy mieszkają najsilniejsi szamani – dodaje mój nowy znajomy.
Życie w stolicy
– W Ciudad Guatemala mieszkają bardzo silni szamani – potwierdza Pablo. Jego ojciec regularnie chodzi do jednego z nich, swojego osobistego szamana „pierwszego kontaktu”.
– Nie pali on świec, lecz czyta z ognia – tłumaczy Pablo. – Tam, skąd pochodzi mój ojciec, od zawsze czytało się z ognia.
„Od zawsze” oznacza czasy sprzed przybycia Majów. Ojciec Pablo wywodzi się bowiem z ludu Mam. Jako pierwszy w rodzinie zdobył wykształcenie.
– Miał siłę lwa i tylko dzięki niej wbrew całemu białemu światu ukończył studia prawnicze. Poznał moją matkę – pół Chinkę, pół Hiszpankę, która wówczas zdobyła koronę Miss Gwatemali.
Jednak jej chiński ojciec nie takiego zięcia wymarzył sobie dla swojej białej córki. Do końca życia dawał do zrozumienia ojcu Pabla, że choćby nie wiadomo ile tytułów naukowych zdobył, zawsze będzie Indio – bytem, który tylko pozornie przypomina człowieka.
W międzyczasie wybuchła wojna domowa. Wydział prawa stanowił jeden z bastionów opozycji.
– Pewnego dnia przyszedł do nas wujek, wysoki wojskowy – wspomina Pablo. – Powiedział mojemu ojcu: "Twoje imię znalazłem na liście osób przeznaczonych do likwidacji. Zamazałem cię, więc na chwilę jesteś bezpieczny. Ale jeśli nie usuniesz się w cień, następnym razem nie będę już mógł ci pomóc".
Ojciec zapytał ognia, co robić. Ogień dał odpowiedź – przejdź na wydział ekonomii. Ojciec wciąż żyje, więc jak tu nie wierzyć płomieniom?
Pablo stracił kontakt ze swoją indiańską częścią przeszłości, kiedy wyprowadził się z domu. Miał wówczas 18 lat. Przez kilka lat mieszkał w Casa Bizarro z kwiatem ówczesnej bohemy artystycznej Gwatemali. Był schyłek wojny domowej. Pablo sam nie wie, dlaczego przeżył, dlaczego reżim pozwolił im tworzyć alternatywną sztukę pod prąd tej oficjalnej, reżimowej. Może dlatego, że wśród nich były dzieciaki generałów, być może dlatego, że wojna powoli wygasała. To był rok 1992. Kolejne 10 lat Pablo koncertuje, maluje obrazy. W 2010 roku przeprowadza się nad jezioro Atitlán i podejmuje pracę w Eco Museo. W 2012 roku przygotowuje program imprez z okazji zakończenia cyklu majańskiego kalendarza. To były niespokojne czasy. Hollywood wróżył apokaliptyczną wizję końca świata, a lokalni szamani na ten widok głośno zgrzytali zębami. W końcu miarka się przebrała. Do drzwi Eco Museo zapukała delegacja kilku szanowanych Majów.
– Okazało się, że przyszli z ramienia stowarzyszenia szamanów znad jeziora Atitlán – tłumaczy Pablo. – Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu takiego stowarzyszenia! Panowie zaproponowali nam, że w drodze wyjątku dopuszczą białych do kilku ważnych obrzędów. I robią to tylko dlatego, że nie mogą już słuchać bredni na swój temat. Żeby mogło się to wydarzyć, to my, jako Eco Museo, musieliśmy uczestniczyć we wszystkich! Wyobraź sobie, że przygotowania trwały kilka miesięcy! Czułem się wyróżniony, bo tak naprawdę żaden majański szaman nie dopuści do swoich tajemnic białego człowieka.
Kilka miesięcy później Pablo stracił pracę. Próbował zarabiać graniem na ulicy i w knajpach, ale koniec końców, po blisko 20 latach, wrócił do domu. Do ojca.
– Na szczęście już za kilka tygodni znowu wszystko się zmieni! Wczoraj podpisałem nowy kontrakt – mówi, wznosząc do góry kufel piwa. – Wiesz, co zrobię?
– Wyprowadzisz się z domu, kupisz samochód...
– To też, ale najpierw pójdę do ognia i złożę dziękczynną ofiarę za pracę.
Człowiek z lasu
Nie jest łatwo turyście takiemu jak ja spotkać prawdziwego szamana, który odprawi właściwy rytuał. Szamani, którzy uprawiają swój zawód tak, jak przekazali im przodkowie, nie ogłaszają się na ulicy. Jest jednak kilka miejsc, gdzie ich spotkam z dwustuprocentową pewnością.
Znowu zatem wracam nad milczące wody jeziora Atitlán. Tym razem czeka tu na mnie Lily – Indianka Kakczikel. Wspinamy się po stopniach do kościoła w Santiago Atitlán de la Laguna.
– Wiesz, ile jest stopni? 32, czyli tyle, ile ma człowiek zębów. Jest to też święta liczba starożytnych Majów.
– Lily, skąd o tym wiesz? Babcia ci przekazała?
– Nie, przeczytałam w jakiejś książce.
– Napisanej przez białego człowieka?
– No tak... Ale chodź. Pokażę ci coś.
Podchodzimy do ołtarza, tam w najniższym segmencie wyrzeźbiono niebiblijną scenę – żołnierze przywiązują brodatego mężczyznę do drzewa.
– To Maximon – mówi Lily. – Legenda mówi o pewnym szamanie, który w tej okolicy dokonywał cudów. Hiszpanie go złapali, przywiązali do drzewa i zostawili na noc. Następnego dnia przyszli po niego, lecz Maximon zniknął.
Inna legenda opowiada o indiańskiej wiosce, która została pozbawiona przywódcy duchowego. Ludzie stracili poczucie sensu i kierunku w życiu, zaczęli umierać. Nagle jakiś głos powiedział: "nie bójcie się, wkrótce wskażę wam przewodnika". I tak się stało. Pewnego dnia jeden z mieszkańców wioski poszedł do lasu, by ściąć drzewo. Ledwie jednak zamachnął się siekierą, pień zajęczał i przemówił ludzkim głosem. Mieszkańcy wioski postanowili zatem wydłubać z niego postać człowieka, którą nazwali Maximonem.
Maximon ma brodę jak biały człowiek, ubrany jest w garnitur, na szyi ma przewieszone krawaty. Raz do roku podczas wielkanocnej procesji idzie zaraz za Chrystusem. Chrystus wraca do kościoła, podczas gdy Maximon wprowadza się do wyznaczonego wcześniej domu. Jego właściciel często rezygnuje z pracy, aby przez następny rok godnie zająć się lokatorem. Musi przecież ozdobić jego pokój dzienny, w którym będzie przyjmował petentów. Musi też przygotować sypialnię, w której pół bóg, pół święty odpocznie. Aktualny gospodarz zadanie wykonał znakomicie! Całe pomieszczenie mieni się światełkami choinkowymi, z kilku słychać melodyjkę "Jingle bells". Wzdłuż ściany stoją postaci świętych wyprowadzone z jakiegoś kościoła oraz kryształowa trumna z Jezusem zdjętym z krzyża.
W takim otoczeniu okolicznych mieszkańców przyjmują szamani. Ubrani w zwykłe garnitury w imieniu współczesnych Majów proszą Maximona o konkrety, czyli pieniądze, szczęście w miłości albo zdrowie. A prośby o światło duchowe? Te niech biali sobie noszą do specjalistów z San Marcos!
Czytaj więcej w najnowszym numerze magazynu "Kontynenty"
src="https://d.wpimg.pl/1808366218-765819066/kontynenty.jpg"/>