Kinga Choszcz - wolny duch na afrykańskim szlaku
Polska podróżniczka i pisarka zmarła 9 czerwca 2006 r. w Akrze. Dwa miesiące wcześniej, 10 kwietnia, obchodziła swoje 33. urodziny. Nie wiedziała, że będą ostatnie. I że przed śmiercią zdąży uratować z niewoli afrykańską dziewczynkę.
Przyjaciele nazywali ją „freespirit”. Ta delikatna, ale jednocześnie uparta dziewczyna budziła ich niekłamany podziw, a to z racji niesamowitej swej konsekwencji w realizacji największego marzenia. Były nim zawsze dalekie podróże, poznawanie miejsc i ludzi. Przede wszystkim ludzi. Nigdy nie byli oni dla niej mniej lub bardziej anonimowym tłumem, ale niepowtarzalnymi jednostkami, zawsze wartymi zainteresowania.
Pięć lat na pokonanie świata
Jej przygoda ze szlakiem rozpoczęła się w 1998 roku. Wyruszyła wówczas, razem z podróżnikiem Radosławem Siudą, w podróż autostopem dookoła świata. Wyprawa trwała pięć lat i została opisana w książce „Prowadził nas los” - tym, jak to określił jeden z czytelników, „dzienniku autostopowicza”.
Kinga i jej towarzysz pokazali, że by objechać świat, nie potrzeba wiele. Wystarczyły im zaledwie dwa plecaki, 583 dolary (i 25 centów) oraz marzenia. One były najważniejsze. „Każde marzenie jest nam dane wraz z siłą do jego spełnienia” – twierdziła podróżniczka. Siła, którą otrzymała do spełnienia swojego, wystarczyła do pokonania dróg i bezdroży obu Ameryk (od Alaski aż po Ziemię Ognistą), Australii i Oceanii oraz Azji.
Mogłoby się wydawać, że długotrwała wyprawa zaspokoi podróżniczy głód Kingi Choszcz. Tak się jednak nie stało. Może dlatego, że podróż nie objęła kontynentu, którym zauroczona była od dzieciństwa – Afryki.
„Nie puszczaj Kingi do Afryki,bo ona już nie wróci”
I to właśnie do Afryki, krainy „Czarnego Lądu”, jak nazywali ten kontynent dawni podróżnicy, wyruszyła Kinga w swoją kolejną (nikt się nie spodziewał, że ostatnią) podróż. Przygotowania do wyprawy rozpoczęła „z marszu”, praktycznie zaraz po powrocie z ekspedycji dookoła świata. W swoim dzienniku napisała wówczas: „Wiem, ze to dla mnie jeszcze nie koniec podróży. Został jeszcze jeden, ostatni, olbrzymi, być może najtrudniejszy kontynent – Afryka. Tyle wiem. Nie wiem jeszcze natomiast, kiedy dokładnie, jak, oraz – najważniejsze – czy razem, czy sama… Ale… wszystko w swoim czasie” .
Ten czas, jak napisał „National Geographic”, przyszedł jesienią 2005 roku. Kingę żegnała cała rodzina. Obawy przed jej wyjazdem miała tylko babcia. „Nie puszczaj Kingi do Afryki, bo ona już stamtąd nie wróci” – powiedziała matce podróżniczki. Przeczuć starszej kobiety nikt jednak nie brał na serio.
Uratowała anioła na Czarnym Lądzie
31 października 2005 roku Kinga Choszcz postawiła stopę w Ceucie – hiszpańskiej enklawie w afrykańskim Maroku. Rozpoczęła się jej największa przygoda. Po zwiedzeniu Maroka (samotnie podróżująca kobieta była w tym muzułmańskim kraju nie lada sensacją) wyruszyła do Mauretanii, a potem do Senegalu i Mali. Na jej marszrucie znalazły się też Niger, Burkina Faso, Liberia i Wybrzeże Kości Słoniowej. Podziwiała przyrodę, między innymi ostatnie dziko żyjące żyrafy zachodnioafrykańskie, interesowała się także życiem ludzi.
Przybywając do Wybrzeża Kości Słoniowej, zajęła się problemem niewolniczej pracy dzieci. Jedno z nich, kilkuletnią Akuę, wykupiła z rąk handlarzy za 50 dolarów. Dzięki Polce dziewczynka wróciła do rodzinnej wioski w Ghanie. Uradowana rodzina poprosiła Kingę o nadanie małej nowego imienia. Podróżniczka nazwała ją Malaika – po polsku „anioł”.
Była to jedna z ostatnich rzeczy, jakie zrobiła na tym świecie. Wielomiesięczna, mordercza (bo bardzo często piesza) podróż, odbiła się na zdrowiu Choszcz. Młoda kobieta trafiła do szpitala w Akrze. Diagnoza lekarzy była bezlitosna: jedna z najostrzejszych odmian malarii mózgowej.
4 czerwca 2006 roku do Kingi przyleciał z Polski przyjaciel Radosław Siuda. Podróżniczka była już bardzo słaba. 7 czerwca straciła świadomość. Dwa dni później zmarła.