Koronawirus w Anglii. "Polacy bardziej kierowali się zaleceniami wydawanymi w Polsce niż tym, co się działo tutaj"
Ekonomiczny strach i zakupowe szaleństwo. Tak mniej więcej wyglądało życie i praca w Anglii w połowie marca, w czasie "rozkręcającej się" epidemii koronawirusa. - Mam nadzieję, że do ludzi dotrą apele, że zapasy robione na lata wiążą się z tym, że dla kogoś innego zabranie - mówi w rozmowie z WP Alicja Popek, menadżerka hotelu z Derby.
02.04.2020 | aktual.: 06.04.2020 08:37
Magda Bukowska: Pracujesz w branży hotelarskiej, jednej z tych, która najszybciej i najboleśniej odczuje skutki koronawirusa. Choć chwilami mam wrażenie, że funkcjonujemy w tej sytuacji już bardzo długo, tak naprawdę to dopiero początek kryzysu. Widzisz już jego pierwsze skutki?
Alicja Popek: Oczywiście. W pierwszych dwóch tygodniach marca w naszych hotelach mieliśmy spadek dochodów o 80 proc. A to był dopiero wstęp, zwłaszcza w Anglii, gdzie władze w pierwszym momencie postanowiły zlekceważyć zagrożenie i życie tu nie zmieniło się aż tak bardzo jak w innych krajach. Dla ludzi zatrudnionych w branży hotelarskiej obecna sytuacja to gigantyczny problem. Mnóstwo osób pracuje na tzw. kontraktach zerowych, a to znaczy, że kiedy fizycznie nie przychodzą do pracy, nie mają zmian - zwyczajnie nie zarabiają. A takich osób są tysiące.
Są jakieś propozycje, jak im pomóc?
Są pomysły rządowe, odgórne zalecenia. M.in, zawieszenie spłaty kredytów, zwolnienie z opłat za rachunki, apele do landlordów o zwolnienie najemców z czynszu. Chodzi o doprowadzenie do sytuacji, w której w najbliższym miesiącu, czy dwóch ludzie będą musieli mieć tylko środki na jedzenie. Oczywiście właściciele domów czy mieszkań nie muszą zgodzić się na prośbę rządu, zwolnić z opłat swoich najemców czy chociaż przesunąć terminu spłaty. Warto jednak pamiętać, że zgodnie z tutejszym prawem, mogą usunąć lokatorów dopiero, gdy ci nie płacą przez pół roku. Teraz głośno się ten przepis przypomina, żeby ludzie czuli się spokojniejsi i wiedzieli, że nikt ich z domu nie wyrzuci. Ma być też realizowany program dopłat do pensji dla pracowników, ale jeszcze nie wiemy, jak to będzie wyglądać w praktyce. Mniejsze firmy z branży turystycznej mają być także beneficjentami programów wsparcia finansowego. My zatrudniamy około 4 tysięcy osób, więc nie łapiemy się do tej kategorii. Jednak sami wprowadzamy program kryzysowy, by uchronić jak największą liczbę pracowników.
Na czym to polega?
Przede wszystkim dzielimy się pracą i płacą. Np. w tej chwili zamiast pięciu dni, pracuję cztery, a w efekcie może się okazać, że mój tydzień pracy jeszcze się skróci. Także managerom proponujemy pracę w zmniejszonym zakresie. W tym okresie są pracownikami priorytetowymi, co oznacza, że jeśli tylko jest praca do wykonania, oni jako pierwsi ją dostają. Na szczęście większość osób rozumie sytuację i zgadza się na gorsze warunki i wspólne zaciskanie pasa. Gdyby odmówili, firma, która w tej chwili nie ma dochodów, pewnie musiałaby skorzystać z opcji zwolnień grupowych, z powodu kryzysu finansowego. Ludzie rozumieją, że takimi działaniami staramy się ochronić jak najwięcej miejsc pracy, do której wrócą, gdy kryzys się skończy.
Jednocześnie planujemy też szkolić ludzi do nowych zadań. Wiele hoteli może na czas pandemii zmienić się w szpitale, które potem trzeba będzie posprzątać i od nowa przystosować do pełnienia pierwotnej funkcji. Nastawiamy się na różne scenariusze. Od najbardziej optymistycznego, czyli, że sytuacja zacznie wracać do jakiejś normy w drugiej połowie kwietnia, po taką, że hotele zostaną bez gości do końca maja.
Ta opcja też nie wydaje się szczególnie optymistyczna…
Dla nas jest. Jeśli taki paraliż potrwa dłużej, to możemy jej nie przetrwać. Zresztą bardzo wiele firm z branży hotelarskiej czy ogólnie turystycznej może tej sytuacji nie udźwignąć.
Czy ten ekonomiczny aspekt pandemii najbardziej martwi Brytyjczyków?
Przez długi czas tak było. W tej chwili, wraz z rosnącą liczbą ofiar wirusa, pojawia się też strach o zdrowie, ale długo w Anglii ta kwestia była traktowana bardzo spokojnie.
Jeszcze w ubiegłym tygodniu, kiedy już były apele, żeby ludzie zachowywali dystans, unikali skupisk, w mieście odbył się market wegański, w galeriach tłumy ludzi, bo trzeba kupić buty… Przede wszystkim jednak spóźnione były wszystkie decyzje odgórne. Trzy tygodnie temu w Uttoexeter były przecież wyścigi konne - impreza, która przyciąga mnóstwo ludzi. Moim zdaniem takie wydarzenia powinny być odwołane.
W tej chwili takie decyzje są już podejmowane. Odwołano rozgrywki piłkarskie, mistrzostwa świata w snookerze też się nie odbędą. Z punktu widzenia ograniczania epidemii to świetny pomysł. Ekonomicznie to trudne decyzje. Wiele naszych hoteli żyje z zawodników i kibiców, więc teraz stoją puste. Właściwie goście są już tylko w hotelach przy autostradach. Drugą grupę stanowią pracownicy dużych firm. Często są to osoby przyjezdne, dla których pracodawca wynajmuje całe piętra. Niektóre z nich wciąż działają, a w związku z zamknięciem granic, być może będą musieli zostać tu na dłużej, może nawet odbyć w hotelach kwarantannę.
Czy Polacy mieszkający na wyspach i Brytyjczycy reagują na tę sytuację podobnie?
Zupełnie inaczej. Najlepiej to widać na lokalnych grupach, które tworzą się w sieci.
U nas szkoły zamknięto dopiero teraz, jednak większość Polaków zaczęła o tym dyskutować na forach, jak tylko w Polsce pojawiła się informacja, że taki ruch będzie wprowadzony, czyli ponad tydzień wcześniej. I większość się na to zdecydowała. Nie wiem, czy jesteśmy bardziej zapobiegliwi, czy nie trafił do nas pomysł "przechorujmy zbiorowo i nabierzmy odporności", ale mam wrażenie, że od początku Polacy w Anglii bardziej kierowali się zaleceniami wydawanymi w Polsce niż tym, co się działo tu na miejscu.
Kiedy umawiałyśmy się na rozmowę, wspominałaś, że sytuacja w sklepach jest stosunkowo spokojna. Dziś to się chyba zmieniło?
Zdecydowanie. Jeszcze kilka dni temu były braki, ale nie puste półki. W tej chwili jest panika i ludzie naprawdę kupują wszystko. Mam nadzieję, że do ludzi dotrą apele, że zapasy robione na lata wiążą się z tym, że dla kogoś innego zabranie. Takie problem miała pielęgniarka, która po 48-godzinnym dyżurze, nie była w stanie kupić nic do jedzenia. Dzisiejszy obraz w wielu sklepach to naprawdę obraz rozpaczy. Doskonała ilustracja tego, że ludzie nie byli tu absolutnie przygotowani na tę sytuację i teraz zwyczajnie spanikowali.
A jak zmieniło się twoje życie w ostatnich dniach?
Bardzo. Wprawdzie staramy się do tego podchodzić na spokojnie, ale wprowadziłyśmy w domu sporo zmian. Przede wszystkim wychodzimy tylko wtedy, kiedy faktycznie musimy. Już od dłuższego czasu unikamy skupisk. Zmieniła się moja praca. Wcześniej wiązała się z dużą liczbą podróży, teraz właściwie wszystkie spotkania odbywają się za pośrednictwem internetu. Sytuacja jest trudna, ale ma też swoje dobre strony. Mamy czas pograć w planszówki, zrobić trochę rzeczy w domu, na które zawsze brakowało czasu. Niestety przepadły nam wakacje. Za kilka dni miałyśmy lecieć do Francji. Mam też zaplanowany wyjazd do USA w sierpniu i też nie wiem czy dojdzie do skutku. Ale w tej chwili to nie są sprawy najważniejsze, więc przyjmujemy to na spokojnie. Mam świadomość, że i tak jestem w grupie uprzywilejowanej. Mam dobrą pracę, wiem, że przy rozsądnym gospodarowaniu środkami spokojnie mogę funkcjonować przez kilka miesięcy. Tymczasem są tu tysiące osób, które nie mają tego komfortu. Są w znacznie gorszej sytuacji finansowej, często są w Anglii sami, daleko od rodziny i przyjaciół. Mam wielką nadzieję, że władze staną na wysokości zadania i znajdą sposób, by im pomóc.