LudzieMarek Kamiński: Warto podążać za marzeniami

Marek Kamiński: Warto podążać za marzeniami

Książka „Warto podążać za marzeniami. Moja podróż przez życie” to niezwykłe świadectwo wypraw Marka Kamińskiego na krańce świata dosłownie i w przenośni. Zapraszamy do przeczytania jej fragmentu!

Marek Kamiński: Warto podążać za marzeniami
Źródło zdjęć: © Fundacja Marka Kamińskiego

28.11.2012 | aktual.: 10.05.2013 10:18

Książka „Warto podążać za marzeniami. Moja podróż przez życie” to niezwykłe świadectwo wypraw Marka Kamińskiego na krańce świata dosłownie i w przenośni. Zapraszamy do przeczytania jej fragmentu!

W jaki sposób człowiek zostaje podróżnikiem? Jak to się ułożyło, że ja zostałem podróżnikiem? Kiedy sięgam w głąb pamięci i zastanawiam się, co spowodowało, że zdobyłem oba bieguny i dotarłem do wielu niedostępnych zakątków Ziemi, widzę, że złożyło się na to kilka różnych przyczyn. Po pierwsze paradoksalnie sprawił to wypadek, jakiemu uległem w dzieciństwie. Kiedy miałem pięć lat, w czasie wakacji u cioci w Helenowie pod Łodzią złamałem rękę. Znalazłem się w szpitalu w Łodzi (jak się później dowiedziałem, prawdopodobnie pracował w nim Marek Edelman, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim), gdzie nastawiono mi rękę i włożoną ją w gips. Ale kość nie chciała się zrosnąć, groziła mi nawet amputacja. Wielokrotnie mi tę rękę łamano i składano. W efekcie spędziłem mnóstwo czasu w sanatoriach i szpitalach, łącznie kilka lat. Dla małego dziecka takie okresy rozłąki z rodzicami, przebywanie w obcych miejscach z osobami starszymi, które – zdarzało się – straszyły mnie, że rodzice już po mnie nie wrócą i
zawsze będę sam, były trudnym doświadczeniem. W pewnym sensie rzeczywiście nigdy już z rodzicami nie powróciliśmy do siebie. Jakoś trzeba było przetrwać w tak nieprzyjaznym świecie. Myślę, że to tam, w szpitalach i sanatoriach, uczyłem się radzenia sobie z samotnością, ze strachem, z nie zawsze życzliwym otoczeniem i piętrzącymi się trudnościami. Nie miałem zresztą specjalnego wyboru. Mogłem tylko się poddać: płakać, rozkleić się, zrezygnować z siebie, albo znaleźć sposób, by się w takim świecie obronić. Tym sposobem okazało się czytanie książek. W szpitalach i sanatoriach funkcjonowały biblioteki, które często odwiedzałem. Wtedy właśnie zacząłem czytać książki podróżnicze. Najpierw te dla małych dzieci, potem Aliny i Czesława Centkiewiczów, Juliusza Verne’a, Edmunda Niziurskiego i Zbigniewa Nienackiego, opisy wypraw Roberta F. Scotta, Ernesta Shackletona, a także komiksy o Tytusie, Romku i A’Tomku. Do dzisiaj pamiętam niektóre ich tytuły: Fridtjöf, co z ciebie wyrośnie, książka Centkiewiczów o Fridtjöfie
Nansenie, Człowiek, o którego upomniało się morze, dzieło tych samych autorów opowiadające o Roaldzie Amundsenie, zeszyt o Tytusie, Romku i A’Tomku, którzy dotarli wannolotem na biegun północny, Niewiarygodne przygody Marka Piegusa Niziurskiego czy Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic Nienackiego. Świat z książek stał się wówczas dla mnie bardziej rzeczywisty niż ten, który mnie otaczał. Razem z kapitanem Nemo podróżowałem Nautilusem, z Amundsenem szedłem na biegun północny i z Nansenem przechodziłem Grenlandię. Intensywniej żyłem w tamtym świecie niż na sanatoryjno-szpitalnej jawie. Moimi pierwszymi wyprawami już nie w wyobraźni, tylko w realnym świecie, były podróże pociągiem. Kiedy miałem sześć lat, pojechałem z tatą do Karpacza, dwa tygodnie chodziłem po górach, byłem na Śnieżce, Kopie, oglądałem Młyn Miłości. Moją pierwszą samodzielną podróżą była jazda pociągiem z Pomorza do rodziny w Łodzi. Miałem wtedy osiem lat. Pamiętam też, że w szkole podstawowej moją ulubioną zabawą było jeżdżenie autostopem do
miejscowości położonych w pobliżu – czasem było to pięć kilometrów, czasem dwadzieścia pięć kilometrów, a niekiedy nawet sześćdziesiąt kilometrów. Były to pierwsze samodzielne przygody ucznia z piątej i szóstej klasy szkoły podstawowej. Ważnym etapem były dla mnie obozy harcerskie. Jeden nad Popradem o mało nie zakończył się źle – porwał mnie nurt, obijałem się o kamienie, z wielkim trudem przedostałem się na drugi brzeg. Kolejne obozy były organizowane w Starym Drawsku. Tam zdobywałem umiejętności wodniackie, pływałem kajakiem, uzyskałem kartę pływacką. Latem dużo czasu spędzałem na basenie miejskim.

W mojej rodzinie nie było żadnych podróżniczych tradycji. Tata był urzędnikiem bankowym, mama pielęgniarką. Jak mówię, nie mieli wielkich podróżniczych pasji, ale lubili czasami wybrać się za miasto na krótkie wypady. Urodziłem się w Gdańsku, mieście szczególnym w historii Polski i świata, mieście, o którym Napoleon powiedział, że w nim są klucze do historii świata. Dzieciństwo spędziłem na Pomorzu, w Szwajcarii Połczyńskiej, gdzie zewsząd otaczała mnie natura, zwłaszcza piękne bukowe lasy. Można tu było przeżywać wiele dziecięcych przygód: łowić ryby, spać w namiocie, pływać kajakami i łodziami po okolicznych jeziorach, chodzić po lodzie zimą, wędrować po parku i lasach, pływać. Mój wujek był leśniczym, mieszkał w środku lasu w leśniczówce Misiołki. Często spędzałem tam wakacje, chodziłem z wujkiem po lesie, organizowałem ognisko pod wielką tują, spotykałem sarny, jelenie, dziki, zbierałem i suszyłem grzyby, jadłem podczas wędrówki dzikie jeżyny i jagody. Kształtowało to we mnie wrażliwość na przyrodę. Może
gdybym mieszkał w dużym mieście, w którym byłoby mnóstwo atrakcji i możliwości działania, nie miałbym czasu na chodzenie po lesie, myślenie, zastanawianie się nad światem…

Pamiętam też wiele trudnych sytuacji ze swojego dzieciństwa. Cóż, nie zawsze byłem poprawnym, przykładnym uczniem. Starałem się trzymać prawdy, otwarcie mówiłem, co myślę, a to nie przysparzało mi sympatii nauczycieli. Zadawałem też wiele pytań, aż w końcu zacząłem snuć pierwsze plany podróżnicze. Kiedy miałem jedenaście lat, powziąłem zamysł, by opłynąć świat jako najmłodszy człowiek w historii. Pomysły te wzięły się z książek, które starałem się przełożyć na własne życie. Dokładnie pamiętam scenariusz tej mojej wyprawy: najpierw miałem zapisać się do klubu żeglarskiego, zdobyć patent, a na końcu mojej żeglarskiej edukacji zaproponować, że wyruszę w taki rejs. Większość tych projektów nie doczekała się realizacji, ale tworzone scenariusze dawały mi poczucie, że jednak są one możliwe do urzeczywistnienia. Dorośli traktowali mnie oczywiście z pewnym lekceważeniem, mieli mnie za marzyciela i fantastę, który opowiada jakieś bajki, nie chcieli odpowiadać na moje pytania ani słuchać o planach. To nie było
przyjemne, ale po doświadczeniach ze szpitali nie było też dla mnie końcem świata. Bardziej rozmawiałem o tych planach z samym sobą. Formą kontaktu ze światem stało się dla mnie pisanie listów do ludzi mieszkających
w dalekich krajach. Tu również działałem według pewnego obmyślonego planu. Odbywało się to tak: dzwoniłem do ambasady danego kraju i pytałem o tytuły i adresy tamtejszych gazet. Potem wysyłałem list do redakcji wybranej gazety z prośbą o pomoc w poznaniu kogoś żyjącego w tym kraju i nawiązaniu korespondencji. Ten plan okazał się skuteczny. Pisywałem do ludzi z Kolumbii, Kanady, ZSRR, Hiszpanii, Wenezueli, Argentyny i wielu innych krajów. Ponieważ nie znałem języków, nauczyciele z liceum, a także inne osoby władające językami obcymi, tłumaczyli mi te listy. Przełamywałem w ten sposób strach przed kontaktem ze światem, a także trochę poznawałem języki. Tak jak mogłem, starałem się odkrywać świat. Nie bałem się przy tym śmieszności ani tego, że czegoś nie wiem czy nie potrafię. To ważne – wykształcić w sobie otwartość na świat, nie bać się go i zdobywać wiele różnych umiejętności. Nigdy nie wiadomo, do czego mogą się nam przydać…

Dosyć wcześnie zacząłem się w ten sposób uczyć języka angielskiego i niemieckiego, nie z myślą o podróżach, ale dla samej wiedzy. Starałem się wszystko poznawać, nie tyle dobrze się uczyć, ile dobrze nauczyć. Moim ulubionym przedmiotem był język polski, może dlatego, że uczyła mnie go pani Aniela Stopa, która była niezwykłą nauczycielką. Miała dar rozwijania wyobraźni, przedstawiania języka polskiego na tle polskiej historii i kultury i opanowała sztukę zadawania pytań tam, gdzie wszystko wydawało się oczywiste. Na pewno zaszczepiła we mnie miłość do słowa i języka. Co ciekawe, geografia nie należała do moich ulubionych przedmiotów, choć mieliśmy wspaniałego nauczyciela, Zbigniewa Mikorskiego, który potrafił z pasją opowiadać o świecie i był znakomitym fotografem. Dzięki niemu fotografowanie stało się dla mnie czymś ważnym. Uczestniczyłem w zajęciach kółka fotograficznego, na których wywoływałem zdjęcia w ciemni i eksperymentowałem z różnymi rodzajami aparatów, obiektywami, papierem czy lampą błyskową.
Fotografia zafascynowała mnie jako sztuka. To po wielu latach okazało się bardzo przydatne. Nie miałem w tamtym czasie żadnego konkretnego planu zostania podróżnikiem, podążałem
jedynie za własną intuicją, która podpowiadała mi, aby chwytać się wielu różnych zajęć. Chciałem poznawać świat, posługując się tym, co było pod ręką. Szczególnie bliskie stało mi się wówczas pisanie. Nawet zakwalifikowałem się do wojewódzkich eliminacji olimpiady polonistycznej, gdzie między innymi trzeba było stworzyć konspekt książki, którą chciałoby się napisać. Wszystko to otwierało moją wyobraźnię, stopniowo dawało mi coraz szersze możliwości kontaktu ze światem.

Kolejny ważny krok na mojej podróżniczej drodze zrobiłem w Szczecinie. Gdy byłem tam u rodziny, zorientowałem się, że za niewielką kwotę można popłynąć w trzydniowy rejs do Danii. Pieniądze postanowiłem zarobić, myjąc szyby samochodów na stacji benzynowej i zbierając maliny i truskawki. Na początku wakacji powiedziałem o tym moim rodzicom, którzy, nie wierząc, że okaże się to możliwe, zgodzili się na taką wyprawę pod warunkiem, że sam zdobędę potrzebne pieniądze i wyrobię sobie paszport. Krok po kroku, mając już pewne doświadczenie w tworzeniu scenariuszy działań, zacząłem wprowadzać plan w życie. Przeszedłem między innymi przez administracyjną dżunglę PRL, by wyrobić sobie paszport, do czego wymagana była notarialna zgoda rodziców oraz dowód tymczasowy (byłem przecież niepełnoletni), o którym nikt w urzędzie nie słyszał. Nadszedł sierpień, miałem paszport i pieniądze – rejs okazał się możliwy! Rodzice nie mieli wyjścia, musieli zaakceptować wyprawę syna. Statek Gliwice 2 płynął do Aalborga. Taki rejs dla
czternastolatka był niemal jak wyprawa w kosmos. Płynąłem statkiem, na którym nawet w nocy mogłem wchodzić na mostek. Obserwowałem ruch statków w Wielkim Bełcie, poznawałem życie marynarzy, oficerów, nawigatorów i mechaników, bo schodziłem też do maszynowni. To było całkiem inne życie niż to na lądzie. Kiedy wróciłem, nic już nie było takie samo. Dotknąłem innego świata.

Rok później, w wieku piętnastu lat, wyruszyłem w o wiele dłuższy rejs – do Maroka. Trwał miesiąc. Statkiem Górnik płynęliśmy przez kanał La Manche, Zatokę Biskajską, Ocean Atlantycki. To, co znałem dotąd jedynie z czytanych przeze mnie od dzieciństwa książek, nawet wieloryby, nawet delfiny płynące przed dziobem, stawało się rzeczywistością. Całe dnie spędzałem na mostku, rozmawiając z kapitanem i oficerami. Ruch statków na oceanie jest niewielki, dlatego marynarze oddawali mi ster nieraz na długie godziny.

Spędzałem także wiele czasu w czeluściach maszynowni, ale bardziej podobał mi się mostek. Czułem się prawie członkiem załogi. Lubiłem spędzać noce na mostku, obserwując fale. Raz na Zatoce Biskajskiej zerwał się okrutny sztorm, fale przepływały przez statek, jakby był kajakiem. Ten sam sztorm przeszedł przez rejon, gdzie akurat odbywały się regaty Fastnet. Wiele jachtów zatonęło i zginęło wielu żeglarzy. Siedząc w kabinie radiooficera, słuchałem informacji o prowadzonej akcji ratowniczej. Słyszałem pełne emocji komunikaty o zatopionych jachtach, o tym, kto spieszy na pomoc. Była to niezwykle ważna dla mnie lekcja, że natura jest tak potężna. Regaty Fastnet odbywają się przecież blisko lądu, mają długoletnią tradycję, są żeglarskim świętem, a w jednej chwili zamieniły się w tragedię. Raz na zawsze odebrałem naukę, że z naturą nie można igrać. Potem był niesamowity pobyt w samym Maroku, gdzie spędziliśmy trochę czasu, bo statek był dość długo rozładowywany. Zaprzyjaźniłem się z Arabami, którzy prowadzili w
okolicach portu kafejki czy sklepy i odwiedzali Górnika. Świat arabski przestał być dla mnie jakąś egzotyczną krainą, stał się kolejnym zdobytym doświadczeniem. Przez wszystkie późniejsze lata nauki w liceum chciałem zostać marynarzem. Ale kiedy już wracałem do Gdańska z marynarzami z Górnika, tłumaczyli mi oni, że jeśli chcę podróżować, nigdy nie powinienem chwytać się tego zawodu. Czas rozładunku statków jest coraz krótszy i często nie ma nawet możliwości zobaczenia portu, do którego się przybyło. Jest się też pozbawionym życia rodzinnego. Jeśli chcę podróżować i poznawać świat, powinienem zostać na przykład dziennikarzem, byle nie marynarzem. Te rady zrozumiałem po latach.

W czwartej klasie liceum nadszedł czas wyboru kierunku studiów. Kiedy przeglądałem odpowiedni informator, nie pociągało mnie, by zostać inżynierem, wojskowym, ekonomistą czy polonistą. Nie są to złe zajęcia, ale czułem, że to nie dla mnie. W końcu odkryłem filozofię i nie potrafiłem przekonać siebie, że nie chcę zostać filozofem. Nie był to wybór na zasadzie: „O, tak – chcę zostać filozofem”. Po prostu nie potrafiłem siebie przekonać, że nie chcę nim zostać. I to zdecydowało. Myślę, że filozofia to najlepsze studia, jakie mogłem wybrać. Jeżeli człowiek próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, po co istnieje świat, to każdy inny problem, łącznie ze zdobyciem biegunów, okazuje się tylko częścią tej zasadniczej kwestii. W trakcie studiów odbyłem kilka ciekawych wypraw. Pierwsza zaczęła się od podróży pociągiem do Tallinna, potem promem do Helsinek i autostopem przez całą Skandynawię. Razem z Jurkiem Andrzejukiem mieliśmy bardzo mało pieniędzy na całą podróż, jedynie około stu dolarów. Pamiętam, że jedynym
wydatkiem w całej Skandynawii była butelka coca-coli, którą wypiliśmy wspólnie, bo musieliśmy przejść przez cały Sztokholm na piechotę, niosąc bardzo ciężkie plecaki. Naszym kolejnym celem był Hamburg, do którego dotarliśmy przez Danię. Z Hamburga pojechaliśmy do Berlina Wschodniego, potem samolotem przelecieliśmy do Moskwy, z Moskwy samolotem do Bukaresztu, pociągiem do Sofii, autostopem do Grecji i w końcu znaleźliśmy się w Turcji. W Stambule zastanawialiśmy się nad dalszą trasą do Iraku. Wiele tirów tam jechało i kierowcy chętnie by nas zabrali. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się na tak ryzykowną eskapadę. Na południu Europy widzieliśmy Saloniki, Ateny, Spartę, Termopile. Kilka nocy spaliśmy w śpiworach, rozkładając je na Agorze czy na Akropolu. Z Grecji ruszyliśmy do ówczesnej Jugosławii, a dzisiejszej Macedonii. Tam zgubiliśmy się z Jurkiem i odnaleźliśmy dopiero po dwóch tygodniach w Sofii.

Ja zaliczyłem jeszcze Chorwację, Czarnogórę i Albanię. Poznałem kraj, który wkrótce miał być zniszczony przez wojnę domową. Jeszcze w Macedonii przypomniałem sobie słowa Edwarda Stachury, którym zafascynowałem się w liceum, o drodze na Jukatan. Wtedy właśnie postanowiłem, że to tam wyruszymy z Jurkiem na kolejną wyprawę: na Jukatan i do reszty Meksyku. Takie dwie podróże, do Meksyku i na Kubę, rzeczywiście udało nam się zorganizować. Spędziłem tam łącznie pół roku. Obejrzeliśmy ruiny miast Majów: Tulum, Bonampak, Yaxchilan, gdzie przypadkiem stanąłem oko w oko z dwoma jaguarami. Razem z Jurkiem płynęliśmy po rzece Usumacinta. W Bonampaku straciłem przytomność po przejściu przez dżunglę i tylko dzięki ziołom Indian wróciłem do zdrowia. Podczas tych dwóch podróży zjechaliśmy praktycznie cały Meksyk, od Tijuany po granicę z Gwatemalą i od Veracruz do Acapulco. Byliśmy też w Chiapas. W mieście Meksyk widzieliśmy dom Trockiego, Fridy Kahlo, dużo czasu spędziliśmy w Muzeum Narodowym Antropologii (Museo Nacional de
Antropologia). Meksyk wyznaczył w moim podróżowaniu kolejną cezurę. To było moje pierwsze tak pełne zetknięcie się ze światem nieeuropejskim, o którym nie miałem pojęcia i którego bogactwa się nie spodziewałem. Meksyk jest krajem trzech kultur: kultury Indian (głównie Majów i Azteków), kultury konkwistadorów i kultury współczesnego Meksyku, która jest wypadkową obu poprzednich. W takim miejscu człowiek wychodzi poza znany schemat. Spotyka się z inną kuchnią, obrzędami, rytuałami, innym sposobem myślenia o świecie. To poszerzyło moje horyzonty. Nie od razu sobie uświadamiamy, że stykając się z nową dla siebie rzeczywistością, podświadomie ją rejestrujemy i chłoniemy wszystko wokół. Na pewno wiele wyniosłem z tych doświadczeń. Podróże do Meksyku były otwarciem okna na świat, który okazał się niezwykle bogaty. Dotknięcie tej rzeczywistości zmieniło mój sposób myślenia, także na temat tego, kim jest człowiek i kim ja mogę być. Spotkałem też wtedy wielu ciekawych ludzi albo przynajmniej o nich usłyszałem. Na
przykład Francuz Didier Beaufort podróżował tak, żeby mieć zawsze słońce w zenicie. Dzięki niemu zrozumiałem, że na świecie jest wiele możliwości, wiele sposobów podróżowania. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat. Wyprawa do Meksyku była rzuceniem się na głęboką wodę. Nasz budżet wynosił raptem sto dolarów. Pamiętam, że jeszcze na noc przed wylotem bałem się, jak sobie poradzimy. Siedzieliśmy z Jurkiem przed fontanną w Ogrodzie Saskim w Warszawie, patrzyliśmy na szemrzącą wodę i potwornie się baliśmy. Miałem poczucie, że w Europie w razie problemów zawsze można jakoś wrócić do Polski, ale z Meksyku? Musieliśmy sobie jednak jakoś poradzić w tym odległym świecie. Często spotykaliśmy się w nim z wielką życzliwością ludzi. Nie mieliśmy praktycznie pieniędzy, ale często oferowano nam obiad czy nocleg. Robili to przeważnie ludzie niezamożni, którzy jednak potrafili dzielić się tym, co mają. Wyprawa była też lekcją cierpliwości. Zdarzyło nam się tydzień czekać w jednej miejscowości na autostopową okazję, bo… nie
przejechał żaden samochód. Do Palenque jechaliśmy dwa dni pociągiem w niewyobrażalnym ścisku. Przejechaliśmy też pustynię po wyboistej szutrowej drodze w pikapie, w którym szyby umocowane były jak namiot, a my siedzieliśmy dokładnie pod nimi i baliśmy się, że spadną na nas. Od oglądania miejsc, krajobrazów i muzeów ważniejsze było dla mnie odkrywanie świata, poznawanie ludzi, wchodzenie w relacje z rzeczywistością.

Liczyła się przede wszystkim droga, to, co się dzieje z człowiekiem podczas takich wypraw. Nie czułem oporu przed tym, żeby stawać się jakby częścią tego świata. Nie chciałem być tylko biernym, kolekcjonującym wrażenia turystą. Zapuszczałem się w dżunglę, pomagałem miejscowym ludziom, starałem się żyć życiem Meksyku. Taki trening radzenia sobie z życiem jest bardzo potrzebny. Wróćmy jednak do przerwanej opowieści o mojej edukacji. Studia filozoficzne wybrałem intuicyjnie, ale okazał się to niezwykle celny wybór. Zdobywałem wiedzę w czystej postaci. Zdobywałem ją bezinteresownie, bez konkretnego zastosowania. Kraina wiedzy i nauki pochłonęła mnie całkowicie. Chciałem zgłębić naukę, która ma największe sukcesy w odkrywaniu tajemnic świata, dlatego zacząłem studiować fizykę jako drugi kierunek. Chodziłem także na zajęcia na wydziałach matematyki, biologii, chemii. Studiowałem praktycznie całą dobę, z wyjątkiem godzin przeznaczonych na sen. Pierwsze zajęcia zaczynały się już o siódmej rano. To niesamowite, że
miałem tyle energii. Fascynujące były zajęcia z metod matematycznych w fizyce prowadzone przez profesora Krzysztofa Maurina. Przychodzili na nie głównie profesorowie i adiunkci. Osią tego seminarium był Mały Książę Saint-Exupery’ego. Był to doskonały przykład humanistycznej perspektywy, tego, w jaki sposób można łączyć bardzo odległe od siebie dziedziny wiedzy. Miałem szczęście do nauczycieli – profesorów Klemensa Szaniawskiego, Mariana Przełęckiego, Barbary Stanosz, Bogusława Wolniewicza, Mieczysława Omyły, Andrzeja Wiercińskiego. Ci ludzie swoją postawą wpływali na swoich studentów. Gdyby nauczyciele ci robili to bez pasji, jedynie dla zarobku, my, studenci, od razu byśmy to wyczuli. Ale oni oddali samych siebie prawdzie, nauce, poznawaniu świata. W czasach komunizmu byli świeżym źródłem rzetelnej wiedzy. Filozofia nauczyła mnie
bardzo wiele – precyzji myślenia, metody analizy problemów. Czułem, jak mój umysł dzięki studiom filozoficznym rozwijał i przygotowywał się do rozwiązywania innych problemów. Szczególnie zainteresowali mnie trzej filozofowie: Kurt Gödel, Alfred Tarski i Ludwig Wittgenstein. Ten ostatni fascynował mnie najbardziej. To twórca Traktatu logiczno-filozoficznego, według niektórych najważniejszej książki filozoficznej XX wieku. Ten wielki filozof po napisaniu dzieła swojego życia opuścił akademicki Londyn i wyjechał do Norwegii, gdzie zbudował chatę i pracował jako nauczyciel. Podczas I wojny światowej Wittgenstein służył w wojsku i między innymi pływał kanonierką po Wiśle. Może to on miał wpływ na moje późniejsze pomysły wypraw Wisłą? Przede wszystkim jednak Wittgenstein jako pierwszy wskazał mi kierunek na Północ.

Studiowanie filozofii było niczym bajka, ale każda bajka kiedyś się kończy. W pewnym momencie stwierdziłem, że już się nie rozwijam, że stanąłem w miejscu. Mógłbym dalej zagłębiać się w filozofię, ale chyba możliwości wydziału filozofii dla mnie się skończyły. Bardzo dużo czasu spędzałem wtedy w czytelni i pewnego dnia zrozumiałem, że jeśli tu zostanę, to w najlepszym wypadku stanę się kolejną książką na półce. Całe życie spędzę w murach uczelni i zamienię się w książkę. Poczułem, że to nie dla mnie. To za mało na życie człowieka: zamienić się w książkę. Słowa są ważne, ale wtedy okazało się, że dla mnie nie są jednak najważniejsze. Zrezygnowałem ze studiów i wróciłem na nie dopiero po dwudziestu latach, czyli w 2008 roku. Wcześniej wielokrotnie przechodziłem przez warszawskie Krakowskie Przedmieście, ale nie zdecydowałem się wejść po raz drugi do tej samej rzeki. Na moją decyzję o rezygnacji ze studiów wpływ miało również to, że na czwartym roku rozpoczął się wyścig, kto zostanie na uczelni, komu
zaproponują asystenturę. Zniknęła wiedza, została proza życia – wyścig do posad. Ja już w to nie wierzyłem.

W tej czytelni wszystko się dokonało. Kiedy odchodziłem, na tablicy ogłoszeń zostawiłem kartkę z fragmentem wiersza Achmatowej, który zaczynał się od słów „Tak mnogo kamniej broszeno w mienia / czto ni odin iz nich uże nie straszen” [Tylekroć we mnie rzucano kamieniem, / że teraz ciosu czekam już bez trwogi. Samotność, przełożyła Eugenia Siemaszkiewicz]. I postanowieniem, że opłynę świat dookoła. Moją kolejną „wyprawą” stała się zatem budowa jachtu. Zaczęło się od tego, że wspólnie z Jurkiem Andrzejukiem kupiliśmy stary kuter rybacki. Było z nim jednak wiele ambarasu, a ponieważ nie mieliśmy dostatecznie dużo pieniędzy, w końcu zrezygnowaliśmy z pomysłu
przebudowania kutra. Za to w klubie żeglarskim w Pucku kupiliśmy jacht Carter 30 Dar Pucka, który przetransportowaliśmy do Górek Zachodnich pod Gdańskiem, gdzie także znajdował się klub żeglarski. Tym jachtem chcieliśmy opłynąć świat. Remontowaliśmy go w hali klubu. Pewnego dnia poproszono mnie do telefonu. Osoba po drugiej stronie telekabla przedstawiła się jako kapitan Dubiel, opiekun polskich żeglarzy. Dubiel zaprosił mnie na rozmowę do siedziby Służby Bezpieczeństwa w Gdańsku przy ulicy Okopowej. Odpowiedziałem, że nigdzie nie przyjdę i że jeśli chce ze mną porozmawiać, to niech on przyjdzie do klubu. Dubiel dzwonił potem jeszcze wiele razy, strasząc, że nasz jacht nigdy nie wypłynie z Polski. Niedługo po jego telefonie kazano nam usunąć jacht z hali klubu. Na szczęście obok był pusty plac, na którym sami zbudowaliśmy drewniany minihangar. Remontowanie jachtu nie było łatwym zajęciem dla do niedawna filozofa. To była ciężka fizyczna praca: malowanie, szlifowanie, prace stolarskie, ciesielskie. Na
początku mieszkaliśmy w namiocie obok naszego minihangaru, potem w drewnianym domku. Po moich latach studenckich było to bardzo odświeżające. Prowadziliśmy życie pustelników. Jedliśmy skromnie, aby się wykąpać, jeździliśmy do akademików w Gdańsku. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy z Jaśkiem Sitniewskim, alpinistą i himalaistą z trójmiejskiego klubu wspinaczkowego. To był początek mojej drogi polarnej.

Jacht, który nazwaliśmy Władimir Wysocki, udało się w końcu wyremontować, tak że był gotowy do wypłynięcia w rejs. Chcieliśmy dopłynąć do Morza Śródziemnego. Mieliśmy wszystkie potrzebne dokumenty, certyfikaty, rejs był oficjalnie zgłoszony, a ponieważ miałem patent sternika jachtowego, mogłem być kapitanem Wysockiego. Kiedy jednak zwodowaliśmy nasz jacht, nagle pojawił się kapitan Dubiel i ekipa z dźwigiem. Nie było żadnej dyskusji. Wpadłem jeszcze na pomysł, by nocą przetransportować jacht do Kostrzyna nad Odrą, ale i tam nie wypuszczono mnie z rzecznego portu na granicy. W każdym porcie był taki opiekun z SB i pewnie Dubiel wydał zakaz. To była klęska. Trzyletnia praca poszła na marne, nie można było nigdzie popłynąć. Wróciłem do Gdańska z jachtem, zostawiłem go, a sam pojechałem do Niemiec, ponieważ tam stosunkowo najłatwiej było wtedy dostać wizę. Trafiłem do Hamburga, gdzie od paru miesięcy był już Jurek. Znałem dość dobrze język niemiecki, bo na studiach mieliśmy na lektoracie języka niemieckiego
wspaniałą i zaangażowaną nauczycielkę, panią Lehman, od razu zapisałem się więc na zajęcia w Instytucie Goethego. W dzień pracowałem, potem szedłem na wykłady. Złożyłem też papiery na filozofię na Uniwersytecie Hamburskim i od października studiowałem (a przyjechałem w maju). Była to kolejna ciekawa przygoda. Jako student miałem zezwolenie na pracę. Chwytałem się różnych zajęć. Byłem taksówkarzem, rozwoziłem pizzę, pracowałem jako kurier, zmywałem naczynia, kierowałem dwudziestotonową wywrotką z piaskiem. Zdarzały mi się też poważniejsze prace, jeździłem na przykład na targi handlowe. To była niezwykła szkoła biznesu: różne prace, różne firmy, różne struktury logistyczne, marketingowe i finansowe. Ćwiczyłem język, poznawałem ludzi.

W końcu upłynął okres ważności mojego paszportu. W konsulacie polskim w Kolonii dostałem pieczątkę uprawniającą mnie do jednokrotnego przekroczenia granicy. Gdybym wrócił do Polski, nie mógłbym już nigdzie wyjechać. W Kolonii w konsulacie od jednej z osób stojących w kolejce usłyszałem pamiętne słowa: „Tutaj nigdy nie będziesz miał swojej ziemi pod nogami, nie będzie tu twoich spraw, zawsze będziesz obcy”. I to była prawda. W Niemczech byłem jedynie tolerowany. Zaprzyjaźnieni ze mną Niemcy namawiali mnie, żebym złożył wniosek o uznanie mnie za obywatela Niemiec, na co – jako urodzony w Gdańsku – pewnie mógłbym liczyć. Nie wchodziło to jednak w rachubę. Przypominał mi się wtedy most w Warszawie, na którym widnieje tablica pamięci Juno i Sokoła, którzy brali udział w zamachu na Franza Kutscherę. Kiedy tam biegałem, zawsze przechodził mnie dreszcz. Chociażby ze względu na tę tablicę nie mogłem wystąpić o zmianę obywatelstwa. Pracowałem i uczyłem się niczym automat, to było dla mnie najważniejsze. Kiedy w 1989
roku w Polsce doszło do rozmów Okrągłego Stołu, od razu wróciłem do kraju. Po powrocie odkryłem, że jacht został okradziony z wyposażenia. Przeprowadziliśmy
ponowny remont i sprzedaliśmy jacht w Niemczech. I to był kapitał na założenie własnej firmy. Mojej i Jurka Andrzejuka. Planowaliśmy przez pół roku pracować, a przez drugie pół podróżować. Jurek wybrał Atlantyk, ja pomyślałem o Spitsbergenie. Michał Kochańczyk, którego miałem okazję poznać, członek Trójmiejskiego Klubu Wysokogórskiego, przeszedł Spitsbergen na nartach. To mnie zainspirowało. Wszyscy wokół odradzali mi tę wyprawę, pukali się w głowę i straszyli, że nie wytrzymam i że zjedzą mnie niedźwiedzie, że nie dam sobie absolutnie rady i jako żółtodziób jestem bez szans. Ja jednak już wtedy odczuwałem Północ jako kierunek, który coraz wyraźniej mnie przyciągał. Tak jakby igła mojego kompasu zaczynała zwracać się w tamtą stronę. Jeszcze kiedy pracowaliśmy z Jurkiem nad Władimirem Wysockim, myślałem o zbudowaniu jachtu, który mógłby dotrzeć na biegun. Rozmawiałem o tym z Darkiem Boguckim, który opłynął obie Ameryki. Praca nad jachtem, Darek Bogucki, Centkiewiczowie i Wittgenstein wskazali mi drogę na
Północ. Co zatem w początkach mojej drogi ukształtowało mnie, Marka Kamińskiego, podróżnika? Myślę, że głównie książki, a poza tym ciekawość świata, otwartość na innych ludzi, na wiedzę. Formowały mnie moje zainteresowania, kontakt z naturą, żeglarstwo. Nie byłem nastawiony na pieniądze, chociaż potrafiłem zgromadzić je na projekty. Nie robiłem niczego tylko dlatego, że tak wypada, nie wierzyłem na słowo nauczycielom, rodzicom. Kiedy mówiono mi, żebym dał sobie spokój ze swoimi pomysłami, nie traciłem wiary, że świat zaprasza nas do wypróbowania wielu możliwości. Krok po kroku zdobywałem umiejętności. Miałem w sobie głód wiedzy. To wszystko nadało mojemu życiu kierunek. Jeden z uczestników wyprawy Scotta na biegun południowy powiedział, że warto wędroprzez lodowe przestrzenie, jeżeli jedyne, czego pragniesz w nagrodę, to zwykłe jajo pingwina. Ważne jest podążanie za prawdą, a nie pożądanie rzeczy materialnych, bo wtedy możemy ich nie zdobyć. Warto zabiegać o sprawy dla nich samych, nie dla zysku, sławy,
nagród. Z pewnością pomogło mi to, że nie spotykałem się z presją, byłem wychowywany bez prób indoktrynacji czy decydowania za mnie. Rodzice nie mówili mi, kim mam zostać. Dorośli dawali mi rady, ale miałem dużą swobodę w podejmowaniu decyzji. Wielu moich rówieśników takiej swobody nie miało. Pod koniec tego pierwszego etapu mojej drogi, dzięki spotkaniu ze środowiskiem wspinaczy górskich, z Darkiem Boguckim, skończyło się moje podróżnicze dzieciństwo. Dalsza droga prowadziła właśnie tam – na Północ.

22.01.88
Poczekalnia, zimno, jest czas, więc patrzę i myślę cichutko. Co robić? Zmienia się wszystko i ja też. Dlatego próbuję wrócić do tej chwili, do tego, co się teraz dzieje ze mną, do „Władimira”. Wiem, że to jest po prostu piękne, tylko jestem tak piekielnie wyczerpany, że nie potrafię się cieszyć. Może kiedyś. Jest w budowie jachtu taka chwila, kiedy już nie ma żadnych racji dla następnego kroku, a zmęczenie zmyło z ciebie wszelkie marzenia. I nie wiesz, czy spadasz, czy właśnie zerwałeś się do lotu. Tak, tak, to przykre, że nie mogę odróżnić: lecę czy spadam. Na tym etapie są tylko dwa znaki: Tak i Nie. I nie mają dla mnie znaczenia żadne podróże, ani cała przyszłość. Mówię „tak”, robię jacht, ale przysięgam, że nie wiem dlaczego. Racje, które mógłbym podać, to za mało. Nie wytrzymują próby. Myślę, że tak jest ze wszystkim. W końcu w życiu nadchodzi taki moment, kiedy jedyną racją, całym usprawiedliwieniem i wytłumaczeniem dla tego, żeby żyć dalej, jest słowo „tak”. Nic więcej, nic mniej. I to mnie przeraża.
A innych? Myślę o dwóch rzeczach: samotnie dookoła świata, Przejście Północne i Biegun. Myślę, że się uda. Budowa pewnych struktur, ot tak. Większość słów maskuje tylko naszą niewiedzę. Rozum ma tylko dwa słowa: „tak” i „nie”, reszta to sprawa estetyki. Chcąc być konsekwentnym i uczciwym, każdą argumentację powinniśmy kończyć: bo to jest ładne, bo tak jest pięknie. I tak ze wszystkim. Aha, właśnie Kółko i Biegun to dwie struktury, ładne nieprawdaż? Więc dlatego.

24.01.88 GDAŃSK
Spokój, jaki przychodzi z wiarą, że to, co się robi, to coś najnormalniejszego. Opracować przed wyprawą specjalny trening fizyczny i psychiczny. Metoda: każdy problem, jaki można sobie wyobrazić, że się Tam przytrafi, rozwiązać przynajmniej na trzy sposoby. Dotychczasowe ekspedycje powinienem znać na pamięć. Każde doświadczenie, każda sytuacja, dokładna analiza. Dyscyplina, dyscyplina i jeszcze raz dyscyplina. Powoli trzeba się całkowicie przebudować, szczegół po szczególe. Dotrzeć na biegun północny jak Nansen. Wmrozić się w pak lodowy jachtem i dryfować, jak daleko się da. Potem zabrać na sanki żywność, paliwo i dojść. To może trwać trzy lata. Coraz wyraźniej widzę, że muszę zrezygnować z wielu rzeczy. Jest cel i szczegóły, które do niego prowadzą. Na nic więcej nie mam czasu ani ochoty. Wypadłem już z torów. Już nie będę żył tamtym życiem. Już nigdy. Nie mam na to czasu. To dobrze czy źle? Żeby tylko ten Biegun. Krok po kroku. Wszędzie tam, gdzie są ludzie, mieszka też zawiść i rozmaite głupie gry. Więc
z daleka od tego. Mijam codziennie wiele osób. I żadnej z nich nie rozumiem. Rzeczy do zrobienia: Antarktyda, Morze Rossa, Ziemia Franciszka Józefa. Żywność, sprzęt, droga.

26.01.88 GDAŃSK

„Na ten chłód”
Na ten chłód, na ten ziąb
Co tak goni nas gdzieś?
Co tak ciągnie wciąż dalej i w głąb?
Trzeba ruszać, pal sześć!
Na ten chłód, na ten ziąb…
Dziwna rzecz, dziwna rzecz…
Od topoli i brzóz
Odchodzimy na Północ, hen precz.
Czy tam cieplej, gdzie mróz?
Dziwna rzecz, dziwna rzecz…
Ciepły mieliśmy kąt,
Lecz ruszyliśmy w świat.
Pewno jakiś w nas samych tkwi błąd?
Bo tak zawsze – pod wiatr,
Bo tak zawsze – pod prąd.
Do powrotu wtem głos
Nas namawia ten sam,
Co na oślep gnać w dal kazał nam.
Gdzie ów szczęsny jest los?
Może tu? Może tam? Włodzimierz Wysocki (przeł. Ziemowit Fedecki)
Ja to pamiętam. I wypełnię co do najmniejszego słowa. Dokładnie. A wczoraj był 25 stycznia.

27.01.88 GDAŃSK
Ciągle tylko buda, nora i bar mleczny. Całe szczęście, że jest takie zdanie: są żyjący i są zmarli, a także ci, którzy wypływają na morze.

11.02.88 GDAŃSK
Kobieta potrzebuje ciepła, poczucia bezpieczeństwa, domu – a skąd ty to wszystko wytrzaśniesz? Odpowiedź na to proste pytanie jasno i bez wątpliwości pokazuje mi, że zawsze będę sam. Mogę się tylko roześmiać, jakie to proste. Choćbym nie wiem jak szukał i próbował ze wszystkich sił. Zawsze będę sam. Przestać o tym myśleć. Ci, którzy stoją w miejscu. Inni drepczący w kółko. Ależ oczywiście, to tylko drogowskazy. A może aż. Nie wiem co, ale z niektórymi ludźmi jest coś nie tak. Dom, gdzie się urodzili, szkoła, do której chodzili, praca czekająca tuż za rogiem.
I to ma być życie. Chodzi o moment, w którym człowiek na wszystko się zgadza i ustala cenę. Na przykład: spokój. I proszę bardzo: jest zadowolony. Tylko spokój. Cicho, cicho, cicho sza. A potem mówią cicho i nawet dużych liter się boją. A co dopiero wielkich słów.

19.02.88 KRAKÓW
Znowu chwila i nic się nie dzieje. Ale to tylko chwileczka, bo już czekają całe góry spraw. Przeszedłem przez wiele takich gór. Ważna jest organizacja. Sprawność i wytrenowanie umysłu i ciała. Ciągle w pogotowiu. Nieraz zastanawiam się nad człowiekiem, który nie umie marzyć. Albo o tym zapomniał. Zamiast myśleć, włóczy się po śmietnikach. Wierzy słowom, których nie rozumie, schematom, których konsekwencji do końca nie widzi, przesądom branym za paradygmaty. Straszne to życie, ale przecież normalne. Ot, najzwyklejsze w świecie. Patrzę na innych i nieraz wydają mi się tacy wiotcy. Poddają swoje życie, bez żadnej próby. Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, i nie wiadomo, co może im pomóc. Dlaczego w taki sposób marnują swoje życie? Może dlatego, że się boją. Strach przenika każdą myśl, która jest inna, i nie pozwala zacząć iść nową drogą. Bo może być trudno i niewygodnie.

07.03.88 WARSZAWA
Rano o 6:00 pobudka, Gdańsk, pięknie. Niebo, świeżość poranka, opary mgły i tramwaje, budzące świat do pracy. Pieszo przez Stare Miasto, Długa, kamieniczki, uliczki, stuk kroków i odbijające się w zaułkach echo. Piękne to wszystko, piękne. Coraz lepiej wiem, co robię, ile to waży. Coraz bardziej jestem świadomy, że życie warto przeżyć naprawdę. Ale to tylko etap. Po prostu czas zbierać się w drogę i iść dalej.

29.07.88 HAMBURG
Od dwóch miesięcy jestem w tym mieście. Czasami jest ciężko, czasami mniej. Wszystko tu obce i ciężkie. Powietrze też. Nieraz pracuję nad Elbą i pływają tam statki, jeden za drugim jak tramwaje. Raz udało mi się zobaczyć polski, z Gdańska. Tylko praca mi już potem nie szła. I martwiłem się, ale nie pamiętam czym. Chwila, kiedy metro zbliża się do Altony i powoli, powoli staje, odbiła się we mnie już tyle razy. Coś już we mnie ją odbiło tyle razy. Tak będzie już do końca? Ta chwila to znamię, to tatuaż, na całe życie będę pamiętał Hamburg-Altonę. A przecież to tylko stacja, gdzie zmieniam pociąg. Jest ciężko. Nie ma czym oddychać. Świat wydaje się ciepły i brudny. Przeżyjesz, pod warunkiem że zapomnisz o marzeniach. Tak to wygląda. Doszedłem do miejsca, gdzie trzeba jeść kamienie, żeby móc spojrzeć w lustro. Żeby czuć się człowiekiem. Ale to nie tak prosto, trzeba jeszcze ich szukać. A wokół puste zabawki. Muszę uważać i szukać kamieni. Póki jeszcze są. Póki jeszcze mam zdrowe zęby i dwadzieścia cztery lata
na karku.

26.03.89 HAMBURG
Mimo wszystko trzeba wierzyć w bajki. Żarty się skończyły, mój świat coraz bardziej oddala się od rzeczywistości, ale trzeba iść dalej. W następny dzień, miesiąc i rok. Coraz mniej nadziei, że się uda, ale to przestaje mieć znaczenie. Rzecz w tym, żeby się nie cofnąć nawet na pół kroku. Podnieść się i iść dalej. Nawet to, czy się żyje czy też nie, tak naprawdę nie jest już takie ważne. Trzeba iść aż do miejsca, gdzie się upada, po to, aby już nigdy nie wstać. Z niczego, w co się wierzy, nie wolno zrezygnować. Bo to jest inna śmierć. Napełniony jestem aż po samo gardło. Były urodziny, są święta. Jest kontener i materac, na którym śpię. Ale teraz jest ciemno. Boże jak ciemno! A czego się nie dotknę, ma sto masek, tysiąc podszewek, poprzebierane jest i poprzestawiane. Do najmniejszego słowa doczepione tyle sznurków, każde słowo skacze mi przed oczami i raz po raz uderza w twarz. Piszę to dla siebie, żeby było lżej. Wierzyć się nie chce w to kulenie i czołganie: jeszcze raz wstać, oberwać, wstać, oberwać.
Dawniej kontury były ostre, można było dotknąć ich ręką. Do Bieguna było niedaleko. Teraz dotyka zło, bucior na krtani, przyparcie do muru. Jest las, do którego nikt nie chodzi. Gdy zawieje mocniej wiatr, wisielcy spadają jak zeschłe liście pod nogi. Mówię sobie, spokojnie, szedłem cały czas wedle znaków, powtarzałem moje zaklęcia, których mnie nauczono. Więc nie rozpaczam, pytam tylko, jak to możliwe. Przecież tak chciałem zobaczyć… Prawdę? Tak bardzo chciałem.
Marku, musisz zapomnieć, odejść stąd. Po prostu zostaw to wszystko i idź. Przecież gdzieś musi być słońce. Jutro się poskładam, przykręcę głowę, ręce, nogi i pomaszeruję. Tylko rzygać się chce, bo jestem pełny, aż się wylewa te dwadzieścia pięć lat.

| Marek Kamiński to polarnik, podróżnik i filozof. Jako pierwszy człowiek na świecie zdobył w jednym roku dwa bieguny Ziemi bez pomocy z zewnątrz: 23 maja 1995 r. z Wojciechem Moskalem dotarł na biegun północny, a 27 grudnia 1995 r. zdobył samotnie biegun południowy. Uczestnik wypraw w różne zakątki świata. Ma w swoim dorobku dziesięć książek. Otrzymał wiele nagród i wyróżnień, między innymi statuetkę Chopina „Za Sławienie Polski i Polaków”, został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta Lecha Wałęsę. Uzyskał wpis do Księgi Rekordów Guinnessa w dziale „Ludzkie Możliwości”. |
| --- |

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)