Na barana przez świat
I drze się ten bachor nieznośny szóstą godzinę. A my zamknięci w niewielkiej samolotowej puszce. Nie ma dokąd uciec. A on wciąż marudzi i spać nie daje. Człowiek wraca z upragnionej podróży, chciałby odpocząć, a tu nieznana matka nie radzi sobie z nieznanym dzieckiem. Tak myślałem i ja, i moja żona. Jakże się ta perspektywa zmienia, gdy masz własnego krzykacza. Ale wyjazdów z dzieckiem nie trzeba się bać. Podróże z maluchem są pełne przygód. Zazwyczaj pozytywnych.
Wrzeszczący brzdąc miał może 1,5 - 2 lata. Najgorszy wiek na podróż. Matka leciała z nim z Dubaju do czeskiej Pragi. Lot z pozoru wymarzony, dobra linia, nocny przelot – czyli szansa na to, że dziecko zaśnie jest duża. Ale rodzicielka postanowiła wszystko zepsuć. Od startu dzieciak ryczał. A ona zamiast rozładować napięcie związane z lotem, tylko je potęgowała. Maluch chciał pobawić się samochodem, to po 5 minutach mu go zabiera i włącza film. Płacz, ale po 10 minutach dzieciak się wciąga się i wreszcie milknie. To co ona robi? Wyłącza animację. I znów ryk. I tak przez 6 godzin. Cały czas bodźcowanie. Bez szans na sen. Dla niego i dla współpasażerów. Matka odpuszcza… Na 15 minut przed lądowaniem. Dziecko zasypia.
Teraz sam jestem tatą. I wiem, że podróże z dzieckiem mogą być przyjemne. Wręcz nie muszą się różnić od tych, przed jego pojawieniem się na świecie. Mimo niewielkiego rodzicielskiego stażu, mamy już w tym względzie z żoną sporą praktykę. Adaś przez trzy lata swojego życia odwiedził więcej krajów, niż ja przez pierwsze 25. Zjechał pół Europy, ma za sobą ponad 10 lotów samolotem. Neapol, Rzym, Ateny, Portugalia, Hiszpania i wiele innych.
Sposób jest prosty. Nie należy się zbytnio przejmować. Trzeba tylko wcześniej się trochę przygotować. Bo nie zawsze wszystko pójdzie po naszej myśli. I będzie trzeba trochę improwizować.
To było prawie trzy lata temu. Pierwsze wakacje we trójkę. Adaś miał nieco ponad 4 miesiące. Wakacje na włoskim wybrzeżu Amalfi. Lot do Neapolu, hotel na uboczu, tuż nad morzem. Mamy mieć wypożyczony samochód – daleka prowincja to nie problem. Mamy mieć, ale na miejscu okazuje się, że nie mamy. Godzina 22 – stoję w kolejce w wypożyczalni. Obsługa wypełnia kwitki, prosi o prawo jazdy. Łapię się za kieszeń. Jedną. Drugą. Nic. Nie ma. Zapomniałem? Zgubiłem? Nie wiem. Auta nie będzie. A my w nocy, na lotnisku, sami z czteromiesięcznym dzieckiem 80 kilometrów od hotelu. Żona patrzy na mnie czule. Jak Bazyliszek.
Co się okazuje? Da się złapać "stopa" nawet w tak beznadziejnej sytuacji. Litują się nad nami Polacy, dziecko ich przekonało. Choć to im bardzo nie po drodze nadrabiają 2 godziny i wybawiają nas z opresji. Tak zaczęły się wakacje, dzięki którym wiem, że dziecko nie jest żadną przeszkodą w podróżowaniu.
Początek października na południu Włoch jest gorący, ale dla miejscowych już dawno po sezonie. Autobusy jeżdżą 4 razy dziennie, większość knajp zamknięta – bo przecież zima. My się nie zrażamy. Uczymy się rozkładu na pamięć i w drogę. Wejść z dużym wózkiem, weszliśmy. Ale wyjść już się nie dało. Bo okazało się, że wejście do autobusu jest prawie przystosowane do wózków. Prawie robi wielką różnicę. Wózek się zaklinował. Na amen. Zabrakło milimetrów. Dziecko na ręce żony, a ja się szarpię z wózkiem. Nic – utknął. Za chwilę cały autobus mi pomaga. Dwóch Włochów obmyśla plan. Inny ze mną szarpie. Plan nie pomógł, ślepa siła tak. Włosi biją brawo i jadą dalej. Adaś też szczęśliwy, cała szczerbata gęba mu się śmieje.
Wycieczka na najpiękniejszą część Amalfiany też była ciekawa. To jedno z najcudowniejszych miejsc na świecie, niesamowite wybrzeże, piękna droga. I masa turystów. Nawet zimą, czyli w październiku. Kierowca z ułańską fantazją pokonuje serpentyny, a tłok w autobusie taki, że się szpilki nie da włożyć. Stoimy oparci o drzwi. Właściwie ja stoję. Bo Adaś śpi wtulony we mnie w plecaczku. Gdy schodzimy z górskiej miejscowości, też śpi. W chuście. Pokonanie 3000 schodków to dla niego raj. Pięknie buja. Idealne warunki do snu.
Dla tak małego dzieciaka chusta i plecak to absolutnie najważniejsze wyposażenie wakacyjnych wojaży. Oprócz nosideł, wybierając się w podróż z najmniejszymi dziećmi, zadbajmy także o odpowiednie akcesoria. Szukając hotelu zawsze zapytajmy, czy mają na wyposażeniu łóżeczko dziecięce lub wanienkę. Zazwyczaj mają. Przynajmniej łóżeczko. We wspominanych okolicach Neapolu poprosiliśmy hotel o wanienkę. Potwierdzili, że będzie. Ale nie było. Pierwszego dnia sprawdziliśmy, w czym lepiej kąpać małe dziecko. Umywalka lepiej się sprawdza niż bidet.
Drugiego dnia właściciel kupił nam wanienkę.
Przy najmniejszych dzieciach dodatkowych sprzętów potrzeba najwięcej. Nosidło, gondola, siedzisko do samochodów, itd. To wszystko można przewieźć w cenie biletu. Nawet w tanich liniach. Kupując przelot dla infanta (tak w slangu lotniczym nazywa się dziecko poniżej 2 lat) musimy pamiętać, że nie przysługuje mu dodatkowy bagaż, ale już sprzęt typu wózek czy siedzisko możemy przewieźć zazwyczaj za darmo. Musimy je wcześniej odpowiednio zabezpieczyć, później, nawet jeśli sami mamy tylko bagaż podręczny, zgłaszamy się do odprawy bagażowej, tam pracownik oblepi nam sprzęt. Wózek można zazwyczaj oddać dopiero tuż przed wejściem do samolotu (przy wyjściu są różne praktyki, czasem będzie czekał na nas tuż po wyjściu, czasem wyjedzie z bagażami, a czasem odstawiony będzie do specjalnego punktu). Inne dodatki jak np. siedzonko zazwyczaj musimy po odprawie bagażowej odstawić do specjalnego punktu bagaży nienormatywnych.
I teraz ciekawostka… Jeśli podróżujemy z dzieckiem poniżej 2 lat w tanich liniach, często tracimy finansowo. Bo taki maluch nie ma swojego miejsca (musi lecieć na kolanach), nie ma bagażu, a opłata jest stała niezależnie od kierunku - zazwyczaj około 100 zł w jedną stronę. Bilety dla dorosłego często można znaleźć taniej. Ot taka niesprawiedliwość dziejowa.
Zmienia się to, gdy dziecko kończy 2 lata. Kupujemy mu wtedy normalny bilet, ale nadal możemy przewozić za darmo np. wózek.
Podróż samolotem z czteromiesięcznym dzieckiem to czysta przyjemność. Młodsze dzieci nie powinny latać. Różnice ciśnień mogą zrobić krzywdę. Najlepszym wyjściem jest nakarmienie dziecka w czasie startu czy lądowania. Doskonale sprawdzi się też smoczek. U starszych dzieci, niestety, słodycze – np. lizak.
Jak przeżyjemy start i lądowanie, to z takim maluchem będzie już z górki. Większość podróży pewnie prześpi. W czasie długich lotów tradycyjnymi liniami możemy skorzystać ze specjalnych kołysek instalowanych przy schowku na bagaż podręczny. Gdy pierwszy raz z żoną zobaczyliśmy taki wynalazek w karaibskich liniach, zastanawialiśmy się, czy dziecko z tego nie wypadnie. Ale… jemu jest wygodnie, rodzicom też, przymocowane jest odpowiednio. Więc czemu nie?
Najgorzej jest, gdy dziecko ma w okolicach 1,5 roku. Nie prześpi już całego lotu, jest rozbrykane, a trudno mu skupić uwagę na jednej rzeczy przez dłuższy czas. W takim czasie lepiej jednak wybierać krótsze trasy. My zaryzykowaliśmy prawie sześciogodzinny lot na Wyspy Kanaryjskie. To była masakra. Na szczęście nie wszystkie miejsca w tanich liniach były wykupione. Zazwyczaj, gdy ktoś przesiada się na przednie miejsca obsługa szybko wygania, mówiąc, że to dla tych, którzy za nie zapłacili. W naszym przypadku byli wyrozumiali, chyba dla dobra innych pasażerów. Dziecko nie potrafiło skupić na niczym uwagi na dłużej niż 15 minut, trzeba było robić cyrkowe sztuczki, by nad nim zapanować.
Później jest już łatwiej. Adaś nie jest dzieckiem tabletowym. Na szczęście. Ale w samolocie takie urządzenie to wybawienie. Bo można puścić film, włączyć gry edukacyjne.
Ciekawie może być też na lotnisku. Różnice w podejściu do podróżnych z dziećmi są ogromne. W Polsce wózek Adasia był prześwietlany w każdą stronę – w żadnej rurce nie dałoby się nic przemycić. W Modlinie kontrola bezpieczeństwa dwuletniemu wówczas dziecku dokładnie sprawdzała ręce, czy aby nie ma na sobie śladów materiałów wybuchowych. Ale, co ciekawe, gdy lecieliśmy do Aten, na żadnym etapie kontroli nie musieliśmy pokazywać żadnego dokumentu Adasia. Nikt nawet nie sprawdził czy to nasze dziecko.
Południowe kraje, a w szczególności Włochy, to raj dla małych pasażerów. Oni uwielbiają dzieci. Na lotnisku odesłano nas do priorytetowego przejścia. Dziecko stało się maskotką, a całe, zazwyczaj stresujące przejście, było przyjemnością.
Zresztą podejście do dzieci różne jest nie tylko na lotnisku. Gdy zostaliśmy zaproszeni na prawdziwe włoskie wesele, Adaś stał się najważniejszym gościem. Siedział na honorowym miejscu, a kucharz "porwał" go by pokazać całej obsłudze.
Małe dziecko nie ma hamulców, to piękna sprawa w czasie podróży. Wielu uważa, że kluczem do poznawania innych miejsc jest kontakt z miejscowymi. Dziecko maksymalnie skraca dystans. Otwiera wiele drzwi. Ale małe dziecko często pokazuje też jak bardzo jesteśmy zamknięci w naszych schematach myślowych. Dla nas coś jest "nie na miejscu" - maluch nie ma takich ograniczeń. Często zdecydowanie łatwiej niż rodzic dostosowuje się do odmiennych kultur.
Czasem dziecko okazuje się mądrzejsze od taty. Rzym, druga w nocy. Ukrop jak piekarniku. Niezbyt wyszukany hotel na jedną noc. Próbujemy włączyć klimę. 10 minut. Nic. 20 minut. Nic. 30… odpuszczamy. Rano do pilota dorwało się dziecko. Dwa razy pyk, pyk – klima działa. I czemu ja mu w nocy mówiłem "Adaś nie ruszaj – popsujesz".
Zresztą wyjazd do Rzymu to lepsza historia. Podróż trudna, bo wylot z Polski był bardzo późno. Na lotnisko w stolicy Włoch dotarliśmy po północy. Liczyliśmy, że Adaś zaraz zaśnie po drodze do hotelu. Dojazd 45 minut, meldowanie w hotelu 20 minut. I tak zrobiła się 1.30. A dziecko wniebowzięte. Próbujemy go uśpić, a on nic. O trzeciej w nocy i pięćdziesiątym "jupi" w czasie skakania po tatusiu poddaliśmy się. Od rana dziecko było w przepysznym humorze. Mimo nieprzespanej nocy, ruszył raźno na wycieczkę po Wiecznym Mieście.
Zazwyczaj, gdy lecimy samolotem na wakacje, na miejscu wypożyczamy samochód. Zdecydowanie polecam taką opcję – tylko trzeba pamiętać o prawie jazdy, bez tego samochodu nie wypożyczą. W Portugalii za 10 dni zapłaciliśmy za auto… 150 zł. W przypadku dziecka musimy pamiętać o foteliku. Dla oszczędnych mam radę – weźcie go ze sobą. Przewieziecie go za darmo, trochę będzie z nim zachodu, ale korzyści są wymierne. Gdybyśmy chcieli wypożyczyć fotelik na miejscu zapłacilibyśmy 450 zł. To już bardziej się opłaca kupić nowy. Bo siedzonko lepiej mieć zawsze. Owszem można jeździć na skuterze w trzy osoby z dzieckiem po środku (takie scenki to chleb powszedni nawet na greckich wyspach), ale w tym przypadku lepiej nie kopiować miejscowych.
Kilka lat temu w karaibskiej dżungli spotkaliśmy rodziców. Tatuś z maczetą w ręku wycinał sobie drogę. Z tyłu na plecach niósł śpiące dziecko. Teraz już mnie to nie dziwi.