Na nartach zna się jak mało kto. "Największe zagrożenie czuję nie na lodowcu, a w polskich górach i na Kaszubach"
Narty w Andorze, lawiny w Szwajcarii i kaszubska nauka jazdy "na szwagra". Krzysztof Lewandowski, doświadczony instruktor i trener narciarski na stoku przeżył już niemal wszystko. Dziś opowiada nam o najciekawszych kierunkach narciarskich i tłumaczy, dlaczego pierwsze kroki na stoku warto stawiać pod okiem specjalisty.
Magda Bukowska: Ostatnie dni spędziłeś ucząc jazdy na nartach w Andorze. Wydaje mi się, że to dość nietypowy kierunek. Dlaczego Andora?
Krzysztof Lewandowski: Jestem wolnym strzelcem. Pracuję tam, gdzie mnie potrzebują. Austria, Włochy, Szwajcaria, ale też Kaszuby czy polskie góry. Andora jest w moim kalendarzu od czterech lat i - jako zmarzlak - bardzo polecam ten kierunek. Zwykle jeździ się w temperaturach od 5 do 10 st. C., a przez kilka dni mieliśmy nawet 14 st na plusie. Dla wszystkich, którzy lubią narty, ale nie przepadają za mrozem to idealne warunki.
To największa zaleta Andory?
Nie największa i niejedyna. Wśród Polaków to mało znany kierunek, a warto go odkryć. Są dobre warunki, ciekawe trasy, karnety są znacznie tańsze niż we Włoszech czy w Austrii, a dzieci do 6. czy 8. roku życia i seniorzy jeżdżą bezpłatnie. Wadą jest oczywiście odległość i kwestia dojazdu. Z północnej Polski mamy do pokonania ok. 2,5 tys. km., albo lot do Barcelony i transfer do Andory.
Od jak dawna pracujesz na stoku?
To mój 30. sezon…
Przepraszam, ale jak to możliwe? Ile miałeś lat, jak zacząłeś jeździć i zdobyłeś tytuł instruktora?
Z opowieści rodziców wynika, że jeżdżę od 3. roku życia, czyli 43 lata. Na pierwszy stopień instruktora zdawałem tuż po skończeniu 16 lat. Akurat trafiłem na moment, gdy przepisy to umożliwiały i zostałem najmłodszym instruktorem w Polsce. Pierwszych kursantów uczyłem w liceum. Podczas studiów miałem już wyższe stopnie instruktorskie niż nasi nauczyciele akademiccy i miałem zajęcia z kolegami z roku. Potem zaczęły się wyjazdy - zarówno komercyjne, jak i ze studentami, bo przez kilka lat pracowałem jako wykładowca na AWFiS w Gdańsku i na jeszcze jednej uczelni o profilu sportowym. Mam uprawnienia instruktora PZN i instruktora Sportu w Narciarstwie Alpejskim, ale jestem też trenerem klasy II narciarstwa alpejskiego, a przez kilka lat prowadziłem własną szkołę narciarstwa i snowboardu. Więc od 30 lat każdej zimy spędzam ok. trzy miesiące, pracując na stoku.
Które miejsca na narty szczególnie polecasz?
Polacy zwykle wybierają się w Alpy i Dolomity. Do Włoch - bo ciepło i dobre jedzenie, do Austrii - bo blisko. Ja zdecydowanie wolę Austrię. Tam wszystko jest zawsze poukładane i uporządkowane. Trasy przygotowane bez względu na warunki, wyciągi działają, krzesełka są odśnieżone. Organizacyjnie wszystko zawsze działa bez zarzutu.
We Włoszech musimy się liczyć z południowym luzem. Jak pogoda się psuje, obsługa czasem znika z wyciągów, trasy są zamykane, śnieg na krzesełkach. W Andorze też musimy się liczyć z odrobiną południowego podejścia, ale na mniejszą skalę.
Nic jeszcze nie mówiliśmy o Szwajcarii…
Rzeczywiście, tymczasem w ubiegłym roku to było właściwie jedyne miejsce, gdzie można było swobodnie pojeździć na nartach. Austria zamknęła się ze względu na pandemię, a Szwajcaria otworzyła stoki. Warunki są tam oczywiście bardzo dobre i zwraca się dużą uwagę na bezpieczeństwo na trasach, zwłaszcza jeśli chodzi o działania przeciwdziałające lawinom.
Co to znaczy? Zdarzył ci się kiedyś jakiś wypadek związany z zajściem lawiny?
W Davos jest centrum badania śniegu, to też takie miejsce dowodzenia, jeśli chodzi o ochronę przed lawinami. Szwajcarzy, by uniknąć niekontrolowanego schodzenia mas śniegu, bardzo dużo strzelają z armatek wywołując kontrolowane lawiny. Jeśli chodzi o moje doświadczenia w tej kwestii, to są bardzo różne. W ubiegłym roku doświadczyłem ich w pensjonacie. Pył śniegowy po strzelaniu zszedł prosto do miasteczka. Niesamowity huk, drżenia ścian, śnieg walący w okna i nagła ciemność. Duże wrażenie, ale bez poczucia zagrożenia.
Niestety zdarzyło mi się też, że z kolegami jako pierwsi dotarliśmy na lawinowisko i do czasu przybycia GOPR-owców odkopywaliśmy spod śniegu ludzi. Wiedzieliśmy, że szansa, by przeżyli, jest niemal zerowa, ale mimo to próbowaliśmy.
Jak się skończyła ta historia?
Tak jak można było przewidzieć, bez happy endu. Takie doświadczenia zostają z człowiekiem na zawsze. Nie da się tego zapomnieć, wymazać widoku zmarłych. To jedno z takich zdarzeń w górach, które szczególnie mocno przypominają, jak ważne jest bezpieczeństwo.
Wielu osobom wydaje się, że praca instruktora to właściwie sama radość. Zima, narty, stok, grupka dzieciaków, czasem starszych kursantów i zabawa na śniegu. Nie ukrywam, że bardzo lubię to, co robię, ale cały czas mam poczucie ryzyka, jakie wiąże się z tym sportem i ogromnej odpowiedzialności, jaką biorę za ludzi, którzy idą ze mną w góry. Mimo dużego doświadczenia zawsze mam z tyłu głowy, że zdarzają się sytuacje nie do przewidzenia. Nagłe załamanie pogody, mgła, nieprzewidziane zachowania narciarzy.
Pamiętam taką sytuację w Austrii, gdzie mieliśmy idealną pogodę, zeszliśmy na krótką przerwę, żeby zjeść kanapkę i napić się herbaty i w tym czasie na lodowcu zaczęła się taka zawierucha, że ratraki ruszyły na trasy, żeby ściągnąć ludzi, którzy nie byli w stanie sami zjechać w bezpieczne miejsca. Innym razem złapała nas taka mgła, że choć dobrze znałem trasę, nie udało mi się ominąć dużego spadku i złamałem kręgosłup. Największe zagrożenie czuję jednak nie na lodowcu, tylko podczas szkoleń w znacznie niższych polskich górach albo na Kaszubach.
Dlaczego?
Bo, o i ile pogoda w górach jest czynnikiem trudnym do przewidzenia i potencjalnie niebezpiecznym, ludzie zaskakują mnie chyba jeszcze bardziej. Idę z dzieckiem na trochę wyższą górkę, dla niego to pierwszy przejazd tą trasą i nagle moim głównym zmartwieniem jest, jak go uchronić przed setką narciarzy o bardzo różnym poziomie umiejętności i często ułańskiej fantazji.
Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy odpowiedzialnymi narciarzami?
Wszędzie można spotkać ludzi, którzy zapominają, że to sport ekstremalny, jednak nigdzie nie widziałem ich tak wielu jak na Kaszubach. Tu najpopularniejszym strojem narciarskim są dżinsy. Brak rękawiczek czy kasku też jest normą. Poza tym mamy ogromną wiarę we własne umiejętności. Niedawno miałem lekcję z dwójką młodych ludzi. Poziom raczej podstawowy, a chłopak mnie pyta, czy po godzinie będzie jeździł tak jak ja. Nie muszę pewnie tłumaczyć, że nie udało się tego osiągnąć, ale chłopak przynajmniej chciał się czegoś nauczyć, więc i tak nie jest źle. Zwykle na Kaszubach obserwuję coś, co nazywam nauką "na szwagra".
Co to znaczy "na szwagra"?
Może taki przykład. Przychodzi mąż z żoną i mówi: "Spokojnie, Zośka, nie przejmuj się ja cię nauczę. Tu masz narty… Czekaj, jak to się zapina? O, chyba dobrze. No, to teraz jedź…" Ona nie chce, on ją lekko popycha i ona jedzie, aż uda jej się zatrzymać wbijając łokcie w śnieg.
Regułą jest uczenie w ten sposób dzieci przez rodziców, którzy w dzieciństwie mieli kilka razy narty na nogach. Dorośli wciągają przerażonego lub podekscytowanego malucha na górę, sami często nawet nie mają nart, tylko biegną obok w zwykłych butach, dziecko przyspiesza, rodzice nie nadążają i tylko słychać okrzyki: "Michaś, zatrzymaj się, Michaś, hamuj, Michaś…". A Michaś w tym czasie pędzi w stronę parkingu na swoich pierwszych nartkach. Brzmi może zabawnie, ale wiele takich sytuacji naprawdę ma przykry finał. Niektóre kończą się tragicznie.
Zdaję sobie sprawę, że narty to generalnie drogi sport, a lekcja z instruktorem jest kolejnym wydatkiem, ale jako naprawdę doświadczony instruktor, bardzo proszę i apeluję, pamiętajmy o bezpieczeństwie. Wyślijmy dzieci w ferie na obóz narciarski, albo wykupmy im choć kilka lekcji. W tym czasie można się naprawdę sporo nauczyć i znacząco ograniczyć ryzyko, że nasz maluch zrobi sobie na nartach krzywdę, czy teraz czy kiedyś w przyszłości.