Najdziwniejsza granica świata. Oto jak wygląda przedostanie się z Bangladeszu do Indii
W swoim życiu byłem na wielu różnych przejściach granicznych - od wielkich nowoczesnych budynków po niewielką szopę położoną między górskimi szczytami na wjeździe do Boliwii. Jednak nie byłem przygotowany na to, co spotkało mnie na małym przejściu Sutarkandii na wjeździe do Indii.
20.05.2020 15:58
Znajomy kiedyś powiedział mi, żebym możliwie dużo podróżował lądem i unikał samolotów, gdyż jest to najlepszy sposób na przygody i jest w tym sporo prawdy. W tym przypadku wszystko zaczęło się od pomysłu, aby z Bangladeszu do Mjanmy (Birmy) dostać się drogą lądową. W efekcie miało to oznaczać 4,5 doby podróży, łącznie 17 środków transportu i długą listę przygód oraz wyjątkowych doświadczeń.
Jedno z nich czekało mnie już niemal na samym początku - przedostanie się do Indii. Podróż zacząłem od nocnego autobusu przez Bangladesz. Okazało się, że z miasta Bogra, z którego wyruszałem, mogę dojechać do Srihotto w północno-wschodnim krańcu kraju bez przesiadki. Była to świetna wiadomość, gdyż oznaczało to, że o 2:30 w nocy po prostu przejadę przez Dhakę, stolicę Bangladeszu, a nie będę musiał szukać kolejnego autobusu.
W ten sposób nad ranem znalazłem się w Srihotto - ostatnim dużym mieście przed granicą. I tutaj też zaczęła się prawdziwa przygoda. W tym zakątku kraju są dwa przejścia graniczne. Jedno na północ od Srihotto, nazywające się Tamabil-Dawki. Jest to popularny sposób dostania się do Indii, o którym sporo czytałem. Jednak na mapie zauważyłem drugie przejście (Sutarkandi), na wschodzie.
I tutaj pojawił się problem. Niemal nic nie mogłem o nim znaleźć w sieci. Zacząłem mieć obawy, gdyż w tej części świata jeszcze niedawno wiele przejść granicznych było dostępnych tylko dla lokalnych mieszkańców, ale już nie dla zagranicznych turystów. Po bardzo długich poszukiwaniach znalazłem jednak zrobione niemal rok wcześniej zdjęcia włoskiego motocyklisty, który przekroczył granicę właśnie w tym miejscu.
Nieco pokrzepiony tym faktem zdecydowałam się spróbować, gdyż udanie się na północ oznaczałoby dodatkowy dzień podróży. Jednak przed złapaniem lokalnego autobusu w kierunku granicy postanowiłem jeszcze popytać w Srihotto. W Bangladeszu nie jest łatwo znaleźć osobę, która mówi po angielsku, więc skierowałem się do hotelu, który zauważyłem nieopodal. Sukces był połowiczny, gdyż udało mi się porozmawiać, ale mężczyzna pracujący na recepcji usilnie tłumaczył mi, jak dotrzeć do przejścia granicznego na północy, a nie tego, o które pytałem.
Fakt, że nawet lokalni mieszkańcy nie wiedzieli o przejściu w Sutarkandii był zapowiedzią przygody. Wsiadłem zatem w zatłoczony lokalny autobus i ruszyłem w nieznane. Po 1,5 h zostały ostatnie cztery kilometry, które pokonałem tuk tukiem i oto ukazał się pierwszy dobry znak - przejście istnieje i nie jest zamknięte, choć faktycznie było tu zaskakująco pusto i byłem jedyną osobą, która chciała iść do Indii.
Pogaduchy z ciekawskimi strażnikami
Szybko też pojawiła się druga dobra wiadomość - mimo takiej izolacji tego miejsca, wszyscy mówili całkiem dobrze po angielsku. Po krótkiej rozmowie z pogranicznikami zostałem odesłany do celnika, u którego miałem zapłacić 500 taka (ok. 25 zł) podatku wyjazdowego. Gdy poszedłem do odpowiedniego budynku usłyszałem, że opłatę tę powinienem uiścić w banku w Srihotto. Ale zapytano się mnie również, czy nie napiję się herbaty. "Ok", pomyślałem, "zagram w tę grę i zobaczę, co z tego wyjdzie". Było już po 11, więc powrót do miasta oznaczałby dzień opóźnienia.
Celnik stwierdził, że zadzwoni do szefa i dowie się, co można z tym problemem zrobić. Jednak zupełnie mu się z tym nie śpieszyło. Popijając herbatę rozmawialiśmy o czym się tylko dało - m.in. o tym, czy mam rodzinę, jak podróżuję itd. Jednak nie było to badanie uczciwości moich zamiarów, a ciekawość znudzonego urzędnika, który całymi dniami siedzi przy biurku i raz na pół roku trafi mu się obcokrajowiec do rozmowy.
W końcu po wykonaniu telefonu stwierdził, że szef kazał mu poinstruować mnie, jak sprawa powinna być załatwiona normalnie, ale pozwolił też przyjąć opłatę na miejscu. Wyciągnął też specjalną księgę z rejestrem osób przekraczających granicę i wpisał tam moje dane. Jak miałem się przekonać, to była dopiero pierwsza z wielu taka lista tego dnia. Ze zdjęciem dowodu wpłaty wróciłem do pograniczników.
Tam sytuacja się niemal powtórzyła. Dwóch znudzonych urzędników załatwiało wszystko tak wolno, jak tylko mogli, aby mieć czas na rozmowę ze mną. Akurat obok znajdował się mężczyzna, który miał indyjskie rupie, więc przy okazji udało mi się wymienić resztę waluty (taka), którą miałem w portfelu. W końcu druga (identyczna) księga z danymi została wypełniona, pieczątka w paszporcie przybita i mogłem pójść dalej. Tym razem na spotkanie ze strażnikami. Naiwnie myślałem, że to tylko szybka formalność. Jednak na stole pojawiła się trzecia taka sama księga z tymi samymi danymi do wypełnienia. Gdy znowu dostałem propozycję herbaty, tym razem już bez zdziwienia i zawahania przyjąłem ją z uśmiechem.
Wreszcie (trzy księgi i luźne rozmowy oraz dwie herbaty od przybycia na przejście) mogłem przekroczyć granicę. Choć było to nieoczekiwane doświadczenie, to ludzie w Bangladeszu po raz kolejny pokazali, jak bardzo są mili. Przy znudzeniu pracujących na tym przejściu osób rozumiem, że w pełni chcieli skorzystać z atrakcji, jaką było pojawienie się tu zagranicznego turysty.
Kolejne księgi czekały na "intruza"
Zatem ruszyłem sam przez most graniczny. Muszę przyznać, że czułem się w tym momencie surrealistycznie. Nie tylko z powodu tego, jak wyglądała ostatnia godzina, ale przede wszystkim dlatego, że pokonywałem przejście graniczne, z którego niemal nikt nie korzysta.
Po stronie indyjskiej wojskowy otworzył dla mnie zasieki z drutu kolczastego i cały proces miał się powtórzyć w odwrotnej kolejności. Księga (już czwarta) u strażników. Miłe, ale krótkie powitanie i wskazanie dużego budynku, w którym znajdę pograniczników. Przeszedłem między dwoma wysokimi wieżami strażniczymi i udałem się na poszukiwanie odpowiedniego pokoju.
Z tej strony granicy sytuacja wyglądała inaczej. Dwóch indyjskich urzędników nie było zbyt szczęśliwych na mój widok. Tu razem byłem intruzem, który przeszkadzał im w relaksie. Nie potrafili odróżnić pieczątki wjazdowej i wyjazdowej z mojego poprzedniego pobytu w Indiach i musiałem ich długo przekonywać, że moja wiza na dwa wjazdy jest jeszcze ważna. Musiałem im opisać całą moją podróż, a co więcej ich książka (piąta) miała nawet dodatkowe pole na numer telefonu hotelu, w którym się ostatnio zatrzymałem w Bangladeszu.
Na szczęście po udzieleniu odpowiedzi na te same kilkukrotnie powtarzane pytania otrzymałem pieczątkę w paszporcie. Wreszcie koniec? Nadal nie. Jeszcze wizyta u indyjskiego celnika i księga numer sześć. Tym razem dodatkowe pole wymagało deklaracji, ile amerykańskich dolarów mam w portfelu (żadna inna waluta nie interesowała celnika).
Po ok. dwóch godzinach, sześciu identycznych listach i długich rozmowach - byłem w Indiach. W pustej przygranicznej miejscowości udało mi się złapać tuk tuka, który dowiózł mnie na autobus do Silchar. W ten sposób rozpocząłem podróż przez część Indii, którą mało kto odwiedza i która miała być jedną z największych przygód podróżniczych w moim życiu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl