Odwiedziła zimowy kurort latem. "Rowery często droższe niż samochody"
Zimą zna je cały świat. Ale gdy znikają tłumy narciarzy, austriackie Kitzbühel zrzuca ciężką kurtkę i wystawia twarz do słońca. Poza sezonem zimowym można tu zacząć dzień biegiem na wysokości 1700 m, zjechać mountain carem, potem przymierzyć marynarkę Hermèsa, a wieczorem zjeść knedle z borówkami, zanim kuchnia zamknie się na cztery spusty.
Historia Kitzbühel nie zaczęła się jednak od turystyki. W średniowieczu było to górnicze miasteczko. Niepozorne, ale ważne. Już w XIII w. wydobywano tu miedź i żelazo. Miejscowość miała swój własny system cechowy, prawa miejskie nadano jej w 1271 r.
Spacerując dziś ulicami Vorderstadt i Hinterstadt, można zauważyć, że układ urbanistyczny miasteczka praktycznie się nie zmienił. Wiele budynków ma ponad trzysta lat. Kamienice z ozdobnymi fasadami i podcieniami służyły kiedyś kupcom i urzędnikom. Dziś mieszczą się tu butiki i kawiarnie.
W XIX w. Kitzbühel zaczęło przyciągać pierwszych letników – głównie wiedeńską inteligencję i lekarzy. Przyjeżdżali tu "dla powietrza" i żeby odpocząć od zgiełku stolicy. Dobrze zachowane kroniki z tamtego okresu pokazują, że już wtedy powstawały pensjonaty prowadzone przez miejscowe rodziny.
To prawdziwy wysyp. Setki ludzi przeczesują las wzdłuż linii brzegowej
Potem przyszła epoka sportu. Zawody narciarskie, wyciągi, infrastruktura. W 1931 r. odbył się pierwszy oficjalny zjazd na trasie Streif, a sława Kitzbühel rozlała się po Europie. Ale nawet wtedy mieszkańcy podchodzili do nowej roli miasteczka z dystansem. Kiedy pojawiły się plany wybudowania kolejki linowej, rada miejska przez kilka lat analizowała jej wpływ na krajobraz.
Wagoniki z twarzami mistrzów, czyli sportowa kolejka na Hahnenkamm
Wjazd kolejką gondolową na Hahnenkamm to obowiązkowy punkt programu – nie tylko dla tych, którzy chcą zobaczyć panoramę doliny. To także podróż przez historię sportu. Każdy wagonik został ozdobiony nazwiskiem jednego z narciarskich mistrzów. Są tam Herman Maier, Bode Millea, Marcel Hirscher, Lindse Vonn czy Alberto Tomba. Są też daty zwycięstwa, statystyki, nazwa trasy. To forma upamiętnienia, ale i przypomnienie, że miejsce, w którym stoisz, widziało więcej emocji niż niejeden stadion olimpijski.
Ponoć wagonik z Vonn jest najchętniej wybierany przez turystów z Ameryki, a Hirscher – przez Austriaków.
Latem Hahnenkamm nie robi już takiego wrażenia jak zimą, kiedy trasa Streif jest śliska, niebezpieczna i widowiskowa. Ale właśnie wtedy można docenić ją z innej perspektywy. Z góry widać łagodne zakręty, miejsca, gdzie podczas zawodów odpadają najsłabsi. Latem prowadzi tamtędy szlak pieszy – dostępny dla każdego, z tablicami informacyjnymi i ławeczkami.
Przewyższenia nie tylko dla zawodowców
Nie trzeba tu być sportowcem, żeby wstać rano i założyć buty do marszu. Ścieżki zaczynają się tu niemal od progu każdego hotelu, a kierunków jest więcej niż czasu w tygodniu.
Najpopularniejszym celem są łagodne trasy trekkingowe w stronę Bichlalm, przez pastwiska, przez las, mijając domy, które wciąż są zamieszkane, a nie tylko wynajmowane na sezon. W schronisku można zjeść ciasto morelowe albo zamówić Topfenstrudel.
Bardziej ambitni wybierają trasę na Kitzbüheler Horn. To jest już wyzwanie. Najpierw strome podejście przez las, potem odsłonięty grzbiet, czasem śnieg zalega jeszcze w cieniu do lipca. Widok? Na całe pasmo Kaisergebirge i dolinę Innu. Dla tych, co szukają spokoju, poleca się rundę wokół Schleierwasserfall. To bardziej alpejska przygoda z elementami via ferraty, ale latem dostępna nawet dla rodzin.
Rowerzyści też mają swój świat. Na szosie króluje podjazd na Pass Thurn, klasyka regionu, regularnie wybierana przez kolarzy z Salzburga i Tyrolu. Trasa z Kitzbühel liczy około 15 km i daje ponad 700 m przewyższenia. Ale to nie o liczby tu chodzi. W sezonie spotyka się tu drużyny kolarskie z Niemiec, Belgii, Austrii trenujące do etapówek lub po prostu robiące formę przed Tour de Suisse. W kawiarniach w Reith zawsze stoi kilka rowerów opartych o płot. Te rowery są często droższe niż samochody.
Z kolei ci, którzy szukają czegoś bardziej terenowego, mają singletracki w okolicach Hahnenkamm i Gaisberg, a także pętlę MTB wokół Schwarzsee. E-bike'i to już standard, a w wypożyczalniach można dostać rower z baterią o zasięgu 120 km i doładować go w górskiej chacie.
Jest tu także sporo biegaczy, bo Kitzbühel latem to nie tylko kurort, ale też naturalna baza treningowa. Ścieżki z miękkim podłożem, wysokość około 800-1600 m n.p.m., dobra infrastruktura i brak tłumu. Trenują tu austriaccy i niemieccy zawodnicy, ale też amatorzy przygotowujący się do maratonów w górach.
Mountain cars i lot z Hornu
W Kitzbühel można nie tylko biegać. Latem jedną z popularniejszych atrakcji stają się mountain cars – trójkołowe pojazdy grawitacyjne, którymi zjeżdża się po krętej, szutrowej trasie spod Gaisbergalm. Pojazdy nie mają silnika, napędu ani pedałów. Tylko kierownica i hamulec ręczny.
Na górnej stacji wszystko wygląda niewinnie. Wypożyczalnia, krótkie przeszkolenie, dobór kasku. Ale potem, gdy ruszasz z pierwszego zakrętu, przychodzą emocje. Trasa bywa szybka, a zakręty zaskakująco ostre. Radość? Duża. Zwłaszcza dla tych, którzy nie spodziewali się, że to będzie aż tak intensywne.
Z zupełnie innej kategorii jest paragliding. Startuje się z Kitzbüheler Horn, szczytu położonego na ponad 1900 m n.p.m. Loty odbywają się w tandemie z doświadczonym instruktorem. Są bezpieczne i dostępne także dla osób bez doświadczenia. Czas trwania zależy od warunków pogodowych i masy powietrza – od 10 do 25 minut.
Ulice luksusu i szyku
W centrum Kitzbühel jest luksusowe, ale nie ma tu banerów ani wyprzedaży w stylu outlet. Są eleganckie witryny, dobre światło i spokojna obsługa. Vorderstadt i Hinterstadt przypominają galerię – nie tylko pod względem estetyki, ale też struktury przestrzeni. Sklepy znanych marek mieszają się z lokalnymi butikami. Są tu Prada, Moncler, Hermès, Louis Vuitton, ale też Sportalm, Frauenschuh, Luis Trenker i Trachten Eder, czyli marki specjalizujące się w modzie inspirowanej regionem. Kupuje się tu jankery z wełny lodowej, gorsety z haftem, filcowe kapelusze i spódnice z podszewką z alpaki. Wszystko szyte lokalnie, często na zamówienie, z dbałością o jakość i tradycję.
Mówi się, że certyfikowany tracht, czyli tradycyjny strój tyrolski, mogą kupować tylko miejscowi. Ale tak naprawdę to mit. Certyfikat poświadcza rękodzieło, nie tożsamość. Kupują go ci, którzy chcą mieć rzecz dobrze zrobioną, bez względu na paszport.
Jeśli nie sport i zakupy, to co?
Choć Kitzbühel kojarzy się głównie ze sportem i elegancją, jego centrum skrywa kilka miejsc, które warto zobaczyć, nawet jeśli nie interesują cię ani trekkingi, rowery, narty ani zakupy.
Najbardziej charakterystycznym punktem jest kościół św. Andrzeja (Pfarrkirche St. Andreas), którego wieża góruje nad starą zabudową. Świątynia pochodzi z XII w. W środku znajduje się bogato zdobiony barokowy ołtarz oraz malowidła ścienne z XVI i XVII w. Obok – kaplica św. Michała (Liebfrauenkirche), z gotyckim sklepieniem i grobowcem lokalnych rodów.
Nieopodal jest niewielkie, ale dobrze przygotowane Museum Kitzbühel mieszczące się w dawnym szpitalu miejskim. Poza kolekcją dokumentującą historię miasta – od czasów celtyckich po współczesność – można tu zobaczyć prace Alfonsa Waldego, malarza związanego z regionem.
Spacerując ulicami, warto zwrócić uwagę na średniowieczne mury obronne, które fragmentami zachowały się do dziś – zwłaszcza wzdłuż ulicy Josef-Pirchl-Straße. Mniej widoczne, ale równie ciekawe są historyczne szyldy nad sklepami i gospodami, często kute w metalu, z herbami rodzin lub dawnych zawodów.
Nieco na uboczu, przy głównej drodze wyjazdowej, znajduje się Friedhof Kitzbühel – niewielki, cichy cmentarz, na którym pochowano m.in. Toni’ego Sailera, legendarnego narciarza i aktora. Miejsce skromne, bez pompy, ale bardzo ważne dla lokalnej tożsamości.
Kuchnia z zegarkiem i lokalne wyroby
Kto szuka późnej kolacji, ten może się zdziwić. W Kitzbühel kuchnia zamykana jest najczęściej o 22 – bez wyjątku. Dlatego na kolację warto wybrać się wcześniej. W klasycznym menu znajdziemy kaspressknödel, talerz lokalnych wędlin i serów, jelenia z borówką, szpecle z cebulą czy grzanki z górskim serem.
Warto też w sobotę rano wyruszyć na lokalny targ, który pachnie ziołami, serem i domowym chlebem. Plac przy Pfarrau zamienia się w mały rynek. Klienci to głównie miejscowi, a towar jest naprawdę lokalny. Tu nie ma plastiku ani foliowych torebek. Sery leżą na deskach, dżemy w słoikach z lnianym kapturkiem. Obok: ręcznie robione kapcie z owczej wełny, drewniane zabawki, stoły z jajkami, boczkiem i suszonymi grzybami. Na końcu alejki kremy z arniki i żywokostu.
Targ kończy się w samo południe. O 12:10 nie ma już połowy produktów, a stoły powoli się zwijają. Mieszkańcy robią zakupy na cały tydzień. Turyści kupują "na spróbowanie". I jedni, i drudzy wychodzą z pełnymi siatkami.