Polacy chcieli dokonać niemożliwego. "Nasze himalajczyki dały nam wolność"
Członkowie wyprawy "Wheelchairtrip Himalayas Challange 2021" właśnie wrócili z Himalajów. Choć nie udało im się dotrzeć do przełęczy Thorung La pod Annapurną, to są pełni optymizmu. - Mam w sobie to poczucie porażki, ale sukcesem jest dla mnie to, że ta porażka nie ma posmaku goryczy - opowiada tuż po zakończeniu wyprawy Michał Woroch, podróżnik, fotograf, człowiek, który udowadnia, że bariery są po to, by je łamać.
21.12.2021 12:15
Celem wyprawy "Wheelchairtrip Himalayas Challange 2021" było dotarcie pod masyw Annapurny w Nepalu na specjalnie skonstruowanych wózkach inwalidzkich i wyruszenie na czterotygodniowy trekking, podczas którego członkowie ekspedycji chcieli okrążyć dziesiąty najwyższy ośmiotysięcznik, pokonując przełęcz Thorung La (5416 m n.p.m.).
Magda Bukowska: Nie dotarliście na przełęcz, ale dokonaliście wielu innych rzeczy, które jeszcze niedawno wydawały się niemożliwe. Sam fakt dostania się do Yak Kkarka, na wysokość ponad 4 tys. m n.p.m. przez osoby, które nie mogą samodzielnie się poruszać, wydaje się nieprawdopodobny. Jestem ciekawa, czy tę wyprawę odczuwa pan jako sukces czy porażkę?
Michał Woroch: Jeszcze to sobie układam w głowie. Nie zdobyliśmy przełęczy i gdzieś tam mam w sobie to poczucie porażki, ale sukcesem jest dla mnie to, że ta porażka nie ma posmaku goryczy. Bo zdobyliśmy znacznie więcej niż ktokolwiek przypuszczał i to w warunkach, których nie mogliśmy przewidzieć, mimo ogromnych i bardzo szczegółowych przygotowań wielu ludzi.
Kiedy wracaliśmy, zastanawiałem się, jak to będzie, jak to wszystko sobie poukładam. Nie tylko ze względu na siebie i członków ekipy, ale też naszych partnerów, sponsorów. Ale wszyscy nas wspierali. Podkreślali, że są dumni, że podjęliśmy wyzwanie, nie wycofaliśmy się, mimo wielu przeszkód i jakoś magicznie dotarliśmy do ostatniego punktu, do którego można było dotrzeć. I wróciliśmy całą ekipą, co w tak ekstremalnych warunkach i przy tylu trudnościach, wcale nie jest łatwe. Tym bardziej, że część teamu stanowili ludzie, którzy nigdy nie brali udziału w podobnych przedsięwzięciach.
Przygotowywaliście się do tej wyprawy bardzo długo, mimo to nie udało się przewidzieć wszystkiego. Od początku pojawiały się trudności.
To prawda. Kiedy ja dołączyłem do tego projektu, Bartek budował łaziki już od czterech lat. Kolejne dwa pracowaliśmy razem - tak powstały "himalajczyki", dzięki którym ta wyprawa była w ogóle możliwa. Trzy lata przed startem zaczęliśmy zbierać informacje w kontekście zdobycia przełęczy. Sprawdzaliśmy prognozy pogody, dogadywaliśmy wszystkie kwestie związane z transportem sprzętu, a nasza koleżanka Magdalena Jączyk zrobiła dokumentację fotograficzną. Wszystko było dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, ale wyprawy mają to do siebie, że zawsze zaskakują.
Wydawało mi się, że podróż przez obie Ameryki była trudna, ale tu skala trudności była wielokrotnie wyższa. Najpierw mieliśmy problemy z wydobyciem sprzętu z urzędu celnego, bo urzędnicy nie wiedzieli, do jakiej kategorii go zaliczyć. Nie łapaliśmy się ani w widełki "wyprawa", czyli mniejszy sprzęt i wędrówka poniżej 6 tys. m n.p.m., ani ekspedycja - bo za niski pułap, a za duży gabaryt sprzętów. Kiedy to udało się pokonać, pojawił się problem z bateriami do łazików. Przepisy są tu bardzo restrykcyjne i choć rozłożyliśmy je do podstawowych elementów, linie lotnicze nie chciały transportować ogniw.
Gdy w końcu udało się je dostarczyć do Indii, tam utknęły na lotnisku i nie można ich było wydobyć. Pisałem do firm, znajomych, którzy mają w Indiach rodziny, wszyscy mówili, że tego zrobić się nie da. Aż w końcu odezwałem się do pochodzącego z Indii znajomego podróżnika - Deepaka Gupty, którego spotkałem podczas wyprawy do Ameryki. My kończyliśmy podróż, on i jego znajomi zaczynali. W sumie spędziliśmy ze sobą pięć godzin, ale to właśnie Deepak pojechał na lotnisko, jakimś cudem odebrał ogniwa, po czym wsiadł w samochód i pokonał 1000 km do Nepalu, żeby nam je dostarczyć.
Niesamowicie budujące.
Prawda? Jak przyjechał, to powiedział, że dla niego najważniejsze jest, żeby pomóc podróżnikom. Chyba płynie w nas ta sama krew. To jeden z powodów, dla których czuję, że ta wyprawa była jednak wielkim sukcesem. Takie spotkania, przeżycia to coś, po co ruszamy w drogę. Na naszej - poza technicznymi problemami i takimi ludźmi jak Deepak - stanęła jeszcze anomalia pogodowa.
Ze wszystkich prognoz wynikało, że w górach będzie zimno, ale nie będzie śniegu. Dla naszych łazików było to kluczowe. Niestety śnieg akurat spadł… Takiej pogody nie pamiętali najstarsi górale (śmiech), a dokładnie towarzyszący nam Szerpowie. Droga do przełęczy była całkowicie zasypana i wiedzieliśmy, że musimy zmienić plany. Postanowiłem więc dotrzeć do Yak Kkarka. Z Manang - gdzie obozowaliśmy - to 12,5 km. Bartek zrezygnował z tego etapu i jestem mu za to ogromnie wdzięczny, bo w dwa łaziki nie moglibyśmy tego zrobić. Droga wiodła przez głęboki śnieg. W pewnym momencie musieliśmy rozebrać łazika, a ja dzięki wielkiej pomocy moich towarzyszy pokonałem część drogi w zbudowanych jeszcze w Polsce taczkonoszach i dotarłem do Yak Kkarka.
Właściwie dlaczego akurat Annapurna?
Bo chciałem, żeby to były Himalaje. Chciałem, żeby było trudno, ale też żeby wyprawa nie była skazana na porażkę. Potrzebowaliśmy celu, który na naszych łazikach mieliśmy szansę osiągnąć i przełęcz Thorung La idealnie się nadawała, albo nadawałaby się, gdyby nie nagłe załamanie pogody (śmiech).
A co było w tej wyprawie najważniejsze?
O wielu sprawach już mówiliśmy. O ludziach, przełamywaniu trudności, wytrwaniu w ekstremalnych warunkach, świadomości, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić, że wyjechaliśmy dużym teamem, nakręciliśmy po drodze film i wróciliśmy razem całą ekipą, z którą nadal się lubimy. Myślę, że w przypadku moim i Bartka ogromnym sukcesem jest też to, że pokazaliśmy, iż mimo niepełnosprawności możemy odnaleźć się w przestrzeniach, które teoretycznie są dla nas niedostępne. Mieliśmy ze sobą wszystko, dzięki czemu mimo ograniczeń, daliśmy radę. Zbudowaliśmy nawet przenośne toalety i prysznice dostosowane do naszych potrzeb.
Dużo rozmawialiśmy z Bartkiem o górach, o tym, że wcześniej byliśmy skazani na ludzi, którzy właściwie nas na nie wciągali, a te łaziki zmieniły nasze życie. Przed wyprawą robiliśmy wiele testów w Polsce i nagle okazało się, że miejsca, które wcześniej były dla mnie niedostępne, teraz mogę zdobyć z minimalną pomocą przyjaciół, którzy podtrzymują łazik na niektórych trawersach, żeby się nie przewrócił. Bartek, który mieszka w Zakopanem, zawsze był sportowcem. Złamał kręgosłup latając na paralotni. Teraz lata szybowcem, jeździ na monoski. Przez lata nie mógł iść w góry, które ma tuż koło domu. Teraz bierze łazik, wychodzi rano i wraca w nocy zmarznięty, zmęczony, ale szczęśliwy. Nasze himalajczyki dały nam wolność.
Czytaj też: Astronomiczna zima. Kiedy się zaczyna?