Polak przemierzył tzw. Mały Tybet. "To jak zdobycie ośmiotysięcznika dla himalaisty"
Niemal od 20 lat marzył o pokonaniu wysokogórskiej drogi przez Himalaje. Nie przerażały go wielotysięczne przełęcze, rzadkie powietrze, mróz w nocy, palące słońce za dnia czy groźba choroby wysokościowej. Dla Marcina Korzonki im trudniej, tym większa adrenalina i emocje.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
‒ Pomysł przejechania przez Himalaje pojawił się w mojej głowie w 2000 r., kiedy odwiedziłem ten region i przejechałem tamtędy autobusem. To jedna z najsłynniejszych dróg na świecie, jedna z najwyższych i najbardziej niebezpiecznych. Przejechanie jej na dwóch kółkach to marzenie rowerzystów i motocyklistów ‒ mówi w rozmowie z WP Marcin Korzonek. ‒ To dla rowerzysty była tak trudna misja jak zdobycie ośmiotysięcznika dla himalaisty – mówi po udanej wyprawie.
Przygotowania na tip top
Aby jednak wyprawa zakończyła się sukcesem, trzeba było się do niej gruntownie przygotować.
‒ Pół roku wcześniej rozpocząłem treningi biegowe, aby zwiększyć wydolność organizmu. To jedyna możliwość przystosowania się w Polsce do tamtejszych warunków. Aklimatyzacji niestety nie da się wykonać w naszych warunkach – opowiada podróżnik. – Rok wcześniej przygotowałem i opracowałem trasę. A dwa miesiące przed wyjazdem skupiłem się na sprzęcie. Kupiłem liofilizaty, wytrzymałe litowe baterie do urządzeń elektronicznych, wypożyczyłem nadajnik satelitarny SPOT, uzupełniłem dużą apteczkę, zmieniłem opony trekkingowe na górskie z agresywnym bieżnikiem, a także pedały na duże tzw. platformy z ostrymi kolcami (aby noga nie ześlizgnęła się z niego), przymocowałem przedni bagażnik, zamontowałem specjalną ładowarkę z dynama na USB i dzięki temu mogłem ładować moje urządzenia – opowiada.
Tak drobiazgowe przygotowania były konieczne, ponieważ podróżnik był zdany zupełnie na siebie. W sakwach rowerowych upchał więc 30-kilogramowy bagaż, w tym namiot, jedzenie liofilizowane, niezbędne leki wraz z tabletkami na chorobę wysokościową, które na szczęście się nie przydały i potężne zapasy wody. Dodatkowo wyposażony był w panel słoneczny.
"Indie się kocha albo nienawidzi"
Jego wyprawa trwała prawie miesiąc. Na dwóch kółkach przemierzał himalajskie szczyty w indyjskim rejonie Ladakh, zwanym Małym Tybetem. Wyjechał 16 sierpnia, a do Polski wrócił w ostatnich dniach września. Przejechał w tym czasie słynne i ekstremalnie niebezpieczne trasy Srinagar-Leh (434 km) i Leh-Manali (480 km), pokonując 10 przełęczy położonych na wysokości powyżej 3000 m n.p.m., w tym cztery – Khardung La, Chang La, Tanglang La i Lachulung La – powyżej 5000 m n.p.m.
Jego bilans to 1300 km przejechanych w poziomie, ponad 18 km w pionie i 24 dni czystej jazdy.
– Wśród podróżników znane jest powiedzenie: "Indie się kocha albo nienawidzi". A już w Himalajach bywa szczególnie ciężko, podczas takiej wyprawy najbardziej liczą się strategia i mocna psychika – opowiada podróżnik.
Hindusi. Jak oni jeżdżą
Gdy pytam, co było najtrudniejsze podczas tej wyprawy, mówi, że logistyka i oczywiście wysokogórskie warunki.
– Logistyka z racji tego, że była to samotna wyprawa. Każdy przejazd związany był z przepakowywaniem i zapakowywaniem się w 5 sakw, a do tego jeszcze dochodził plecak, karimata i rower. No i oczywiście wysokogórskie warunki: brak tlenu, stroma droga, wielokilometrowe podjazdy, niska temperatura, niespodziewane w tym czasie deszcze, zły stan nawierzchni drogi i… niebezpieczny sposób prowadzenia samochodów przez Hindusów – wymienia Korzonek.
Jego pierwszym celem wyprawy była przełęcz Zoji La o wysokości 3500 m n.p.m., oddzielająca zieloną kaszmirską dolinę od surowego i pustynnego Ladakhu. To były tylko wprawki i stopniowo, przejeżdżając przez coraz to wyższe przełęcze, zwiększał tempo.
Sceneria jak z Księżyca
– Ogólnie droga była ciężka, chociaż w 80 proc. asfaltowa. Nigdy nie zapomnę cudownych widoków w tym surowym krajobrazie. W wąskich dolinach, otoczonych stromymi piaskowymi zboczami natura wyrzeźbiła fantazyjne kształty: szpikulce, wieże a nawet łuki. Czasami pokryte górskim pyłem skały przypominały scenerię jak z Księżyca. Zaskoczyły mnie tylko deszczowa pogoda, błoto i duża wilgotność powietrza, co latem praktycznie się w tej części Himalajów nie zdarza – tłumaczy Marcin Korzonek.
Jaki jest jego przepis na sukces? Mówi, że był dobrze przygotowany kondycyjnie do jazdy, nie zawiodła go obrana przez siebie strategia, konsekwentnie również unikał nocowania na wysokich przełęczach.
– W ten sposób codziennie dałem radę przemierzać dziesiątki kilometrów na ostrych przewyższeniach. Nawet jadąc z mocnym wiatrem uderzającym w twarz. A nic nie frustruje rowerzysty bardziej niż taka walka z niewidzialnym przeciwnikiem. Udało się też uniknąć poważnych awarii, mój trekkingowy rower spisał się bez zarzutu – mówi.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
#
Niebezpieczna trasa. O wypadek bardzo łatwo
Jednak nie wszyscy w tym wysokogórskim regionie radzili sobie równie dobrze. Podczas pokonywania przełęczy Khardung La (5350 m n.p.m.) na jego oczach stracił przytomność pewien Hindus, którego ocuciła za pomocą butli tlenowej… spotkana przypadkowo grupa Polaków. Innym razem na odcinku Gata Loops na wąskich himalajskich serpentynach, tuż nad przepaścią, przewróciła się wojskowa ciężarówka. Oznaczało to wielogodzinną operację odblokowywania trasy, na szczęście wrocławski poszukiwacz przygód jakoś się przecisnął. Tylko po to, żeby tuż przed metą w Manali natknąć się na wywrócony ambulans.
– Z krętych dróg w regionie Ladakh potrafią spadać całe autobusy, co często kończy się śmiercią wszystkich pasażerów – opowiada.
Trudne okazały się także noce. Na szczęście miał namiot, w którym mógł się schronić. Temperatura potrafiła spaść poniżej zera, woda w bidonach zamarzała, a na namiocie pojawiał się szron. Ale śnieg zobaczył tylko w wyższych partiach gór i szczęśliwie nie musiał się przez niego przedzierać. W ciągu dnia termometr wskazywał od 4 do 20 st. C.
Polska? Leży w Ameryce Południowej...
Podczas swej wyprawy spotykał Belgów, Holendrów, Francuzów, Bułgarów czy Słoweńców. Jednak najbardziej ujęli go mieszkańcy, którzy choć nie do końca wiedzieli, gdzie leży Polska i wskazywali na Amerykę Południową – to jednak mocno mu kibicowali i zagrzewali do walki.
– Najbardziej żywiołowo reagowali właśnie motocykliści, zatrzymując się i z szacunkiem wykonując przy mnie "salut". Słyszałem, że jestem człowiekiem z żelaza i to niezwykle dodawało mi otuchy – śmieje się Korzonek. – Bo najważniejsza jest odporność psychiczna. Gdy człowiek zorientuje się, że znajduje się sam w najwyższych górach świata, brakuje mu tlenu, dokucza chłód, nie ma łączności internetowej i telefonicznej, to w głowie pojawiają się różne czarne wizje. Łatwo wtedy wymięknąć – stwierdza.
Gdy pytam o to, co daje podróżnikowi najwięcej satysfakcji podczas takiej wyprawy, wymienia kilka rzeczy:
– Realizacja założonego wiele miesięcy wcześniej planu. Pokonanie trudności, wjechanie rowerem na wysokość ponad 5000 m n.p.m. tylko o własnych siłach i bez żadnej pomocy z zewnątrz, a także samotne zmaganie się z trudnościami – podsumowuje.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz też: Trekking w Nepalu
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.