Polka pracująca na statku. "Śmieję się, że to jak pakt z diabłem"
Praca na luksusowym statku może wydawać się odległym marzeniem. Pani Annie udało się je spełnić i zostać kelnerką na MS Queen Victorii. Polka ma za sobą już 7 wielkich rejsów i chętnie opowiada o kulisach pracy na statku porównywanym do Titanica.
Karolina Laskowska, WP: Jak zaczęła się pani morska przygoda?
Anna, założycielka fanpage'a "Kobieta na statku" na Facebooku: Dość spontanicznie. W 2015r. znalazłam ogłoszenie o poszukiwaniu kelnerów na statek pasażerski. Wysłałam CV. Po dwóch dniach zadzwonił pan zajmujący się rekrutacją. Zapytał, czy znam język angielski i czy nie mam tatuaży w widocznych miejscach. Spełniłam te podstawowe kryteria. Później moje dane przekazano do głównej siedziby firmy i miałam kolejną rozmowę na Skype. W dwa miesiące załatwiłam wszystkie formalności, badania, wizy. A potem mogłam wejść na pokład Queen Victorii! Wymagania zatem nie były duże. Przydało się trochę szczęścia i doświadczenia w gastronomii. Po otrzymaniu pracy przeszłam mnóstwo treningów i szkoleń organizowanych już na statku.
Przez 5 lat było 7 kontraktów. Pamięta pani pierwszy rejs?
Miał być tylko jeden, a teraz czekam na ósmy. Obyło się bez choroby morskiej, choć do dziś twierdzę, że ją mam. Ale płynąc na statku mającym około 300 m długości, czasem nie czuje się wypłynięcia z portu. Mój pierwszy rejs był z Los Angeles do Europy. Zorientowałam się, że ruszamy, bo zaczęliśmy mijać drzewa i bloki. Nic nie czułam do czasu dotarcia do Oceanu Atlantyckiego, gdzie zaczęło mocniej bujać. Queen Victoria nie jest transatlantykiem, lecz statkiem wycieczkowym. Musiałam się też przyzwyczaić do ciągłych zmian godzin i temperatur. Wbrew pozorom nie było to trudne. Zdarzały się co prawda momenty, kiedy chciałam wszystko rzucić i wrócić do Polski. Ale zostałam i nie żałowałam żadnego dnia.
Jak wygląda typowy dzień pracy?
Mam codziennie inne widoki i zwiedzam mnóstwo państw, ale pracuję po 10 godzin dziennie. Podczas ostatniego kontraktu obsługiwałam w restauracji ok. 20 gości, którzy przychodzili na śniadanie, lunch i kolację. W międzyczasie podawaliśmy też herbatkę. Menu jest typowo angielskie i indyjskie, a potrawy są codziennie inne. Restauracji jest kilka, więc pasażerowie mogą jeść nawet całymi dniami i tak też robią. Trzeba spełniać każdą zachciankę klienta, np. gdybyśmy obsługiwali na Hawajach Polaka marzącego o pierogach, dostałby je.
Uwielbiam pracę kelnerki na Queen Victorii, choć jest ciężka. Europejczycy podpisują umowę na 6 miesięcy, a inne nacje, np. Filipińczycy na 9. Kiedyś współpracowałam tu z 15 Polakami i śmialiśmy się, że tworzymy małą "mafię". Ostatnio było ich jednak mniej. Łącznie na statku można spotkać przedstawicieli nawet 70 krajów.
WIDEO: Symbol luksusu w PRL. Niezwykła historia transatlantyka Batory
Zdradzi pani, ile można zarobić?
Noclegi, wyżywienie, przeloty, badania, szczepienia finansuje pracodawca. Zarobki w restauracji zależą od danego stanowiska i kształtują się w granicach ok. 800–3500 dol. (ok. 3-13 tys. zł) i więcej. Można też liczyć na napiwki. Niektórzy, pracując przez pół roku na statku i rzadko wychodząc na miasto, nie mają okazji do wydawania pieniędzy i sporo oszczędzają.
Płynęła pani 4 razy dookoła świata. Był chrzest równikowy?
Kto pierwszy raz przepływa właśnie przez równik, powinien biec do kapitana z prośbą o zatrzymanie statku. To atrakcja przede wszystkim dla gości. Sama osobiście nie przeszłam tego chrztu, bo nie było czasu. Ale są też inne, np. po przekroczeniu koła podbiegunowego. Goście całują wtedy wielkie łososie albo przeciągają linę. Dostają później pamiątkowy certyfikat. Sama taki kiedyś otrzymałam.
Jednak załoga też ma czas na różne zabawy. Nocą są bale w prywatnej sali. Czasem też w specjalnych strojach. Możemy tańczyć i pić alkohol, ale oczywiście z umiarem. Cały czas musimy być w pogotowiu. W przypadku nagłego alarmu trzeba w 30 sekund być przebranym i gotowym do działania. Ponadto raz na trzy miesiące firma organizuje oficjalną imprezę z grillem, muzyką, drinkami.
Pracownicy po dopłynięciu do portu czasem mają też parę godzin na zwiedzanie miasta. Korzysta pani z okazji?
Oczywiście. Staram się zobaczyć jak najwięcej, choć nie zawsze mam siłę. Czasami mogę opuścić pokład na 7 godzin, ale zwykle na krócej. Kiedyś mieliśmy tylko 1,5 godziny na małą kąpiel w morzu. Po zejściu z pokładu poprosiliśmy szybko jakąś panią, żeby podwiozła nas na plażę w Tonga. Zgodziła się, ale podczas jazdy trochę się bałam. Zjechała z głównej drogi i wywiozła nas poza miasto.
W końcu bezpiecznie dotarliśmy do pięknej, dzikiej plaży. Nagle znaleźliśmy tam ogromnego żółwia. Leżał na pancerzu i potrzebował pomocy. Myśleliśmy, że wyrzuciły go fale i niefortunnie upadł, a sam się przecież nie podniesie. W kilka osób go obróciliśmy i wrzuciliśmy do wody. W tym momencie przyszedł do nas rybak z pretensjami, że nie mamy prawa zabierać mu obiadu… Załadował żółwia do samochodu, a mi ścisnęło się serce. Potem pani wyjaśniła, że pewnie biedna rodzina będzie go jadła przez cały tydzień.
Jest też wiele radosnych momentów. Przykładowo, w Nowej Zelandii byliśmy na planie filmowym Hobbita, a podczas zacumowania w portach w Gdyni i w Hamburgu mogłam spotkać się z bliskimi i zabrać ich na pokład.
Queen Victoria jest porównywana do Titanica. Słusznie?
Praktycznie cała historia brytyjskiego przedsiębiorstwa żeglugowego Cunard Line nawiązuje do Titanica, bo firma wzoruje się na najlepszych statkach. Niedawno byłam w Muzeum Titanica w Belfaście i zauważyłam mnóstwo podobnych rzeczy, np.: dywany, ozdobne wykończenia, serwis, a nawet menu. Kolorystyka, główne lobby, zegar i ogólny wystrój luksusowej Queen Victorii również są wzorowane na Titanicu.
Aktualnie nie ma pani możliwości przebywania w tych pięknych wnętrzach, bo z powodu pandemii rejsy wstrzymano. Ale w 2020 r. przeżyła pani nawet kwarantannę na statku.
Moja kwarantanna była nietypowa. Wracaliśmy w marcu z rejsu dookoła świata i mieliśmy dopłynąć do Miami. Wypuściliśmy tam pasażerów i popłynęliśmy do Southampton. Dotarliśmy 3 dni wcześniej niż zakładaliśmy, bo ze względu na pandemię nie chciano nas przyjąć w porcie na Azorach. Goście opuścili pokład, a część pracowników wróciła do domów. Potem u niektórych osób, z pozostałych na statku, zaczęły pojawiać się jakieś dolegliwości: kaszel, gorączka, katar, wskazujące na możliwość zarażenia koronawirusem. Takie osoby automatycznie były kierowane na 14-dniową kwarantannę bez możliwości opuszczania kabiny. Jedzenie i picie dostarczano im pod drzwi.
Każda kolejna potencjalnie chora osoba sprawiała, że całej załodze przedłużała się przymusowa kwarantanna. Potem okazało się, że jednak nikt nie był zarażony, jednak środki ostrożności musiały być wysokie. Ale nie wspominam tego czasu źle. Przeniesiono nas do części, która normalnie byłaby dla gości. Mogłam więc spać sama w luksusowej kabinie z wielkim łóżkiem i balkonem!
Zawsze, też przed pandemią, na pokładzie jest lekarz. Pomaga na miejscu i organizuje szybką pomoc w najbliższym porcie. Na statku jest także kostnica z 12 lodówkami. Pasażerowie mają często ponad 75 lat. W trakcie moich kontraktów doszło do 5 zgonów. Trzeba być na wszystko przygotowanym.
"Podpisałam kolejny cyrograf z diabłem". Tak pisała pani o jednym z kontraktów. Rejsy nie są chyba jednak takie straszne, bo czeka pani na kolejne?
Pamiętam, kiedy schodziłam ostatni raz z pokładu. Spojrzałam na statek i smutno powiedziałam: Vikcia i to już koniec? Znajomi krzyczeli z góry, żebym się trzymała i jeszcze się zobaczymy. Pomyślałam, jakie to dziwne. Będąc na Queen Victorii, chciałam wrócić do domu. A teraz nagle poczułam, że to ona jest moim domem. Śmieję się, że to jak pakt z diabłem, bo niby nie chciałam stale pływać, a cały czas mnie do tego ciągnie. Pandemia na razie pokrzyżowała plany. Ale mam kontakt z przyjaciółmi ze statku i czekamy na powrót.