Cisza i spokój to tutaj towar deficytowy. "Ani okna otworzyć, ani usiąść na balkonie"
To niewątpliwie urocze, nadwiślańskie miasteczko, które niejednemu turyście skradło serce. Niektórzy marzą, żeby tu zamieszkać. Inni to marzenie spełnili i po kilku latach uciekli stąd czym prędzej. Jak się mieszka tu na co dzień? Lekko nie jest...
Jacek Depta kupił dom w Kazimierzu Dolnym dziesięć lat temu. Spełnił swoje marzenia sprzed lat. Nadwiślańskie miasteczko fascynowało go od dawna. Z Lublina miał tu rzut beretem - raptem niecałe pięćdziesiąt kilometrów. W każdej wolnej chwili przyjeżdżał tu z żoną. Chodzili po wąwozach, godzinami przesiadywali na Rynku, spacerowali bulwarem wzdłuż Wisły. I marzyli.
Marzenie o własnym domu z widokiem na Kazimierz
- Wyobrażaliśmy sobie, jak by to było, gdybyśmy codziennie, budząc się w domu, spoglądali na to miasteczko z okna tarasu – mówi nasz rozmówca. - Większość obiektów była jednak poza naszymi możliwościami finansowymi. Aż w końcu udało nam się znaleźć budynek do remontu na obrzeżach Kazimierza.
Po dwóch latach prac usiedli wreszcie na tarasie tego swojego wymarzonego domu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Fenomen na skalę światową. Do Polski zjeżdżają ze wszystkich stron świata
- Pierwsze tygodnie, a nawet miesiące były cudowne – opowiada Jacek Depta. - Zamieszkaliśmy na stałe wczesną wiosną, kiedy wszystko budziło się do życia, a nam się wydawało, że z każdym dniem nabieramy też nowych sił w nowym miejscu. To było rzeczywiście coś, o czym marzyliśmy przez lata - poczuć to miasteczko całym sobą. To było dla nas najcudowniejsze miejsce na ziemi. Jak szliśmy rano do sklepu po świeże pieczywo, Kazimierz pachniał inaczej aniżeli wieczorem. Tak jest do dzisiaj. Wszystko nas zachwycało. Każde drzewko, każda uliczka, zaułek.
Najbardziej lubili jednak wieczory, kiedy zachodziło słońce, milkły powoli ptaki, a wokół robiło się coraz ciszej. Do czasu.
Inwazja turystów
- Nie braliśmy pod uwagę, że w sezonie turystycznym życie tutaj może mieć tyle minusów - przyznaje nasz rozmówca. - Weekendy, zwłaszcza gdy była ładna pogoda, to jakaś masakra. Były dni, kiedy w ogóle nie ruszaliśmy się z domu. Czekaliśmy do poniedziałku rana. Wszędzie pełno ludzi, samochodów, hałas, gwar. Jak się tu mieszka jednak na stałe, to miasto wygląda zupełnie inaczej. Nawet w dni powszednie są tu często takie tłumy, że ciężko przejść po Rynku.
Jacek Depta zakupy robi w pobliskich Puławach. W Kazimierzu jest o wiele drożej. Czasami łapie się za głowę, kiedy widzi, że nawet butelka półtoralitrowej wody jest o kilkadziesiąt groszy droższa niż gdzie indziej.
- Wiem, że takie są realia popularnych wypoczynkowych miejscowości, bo sezon trwa stosunkowo krótko i każdy chce zarobić jak najwięcej, ale dla samych mieszkańców życie tutaj do tanich nie należy - podkreśla. - My z żoną szukaliśmy tu przede wszystkim spokoju, ciszy, a okazało się, że to jest akurat towar deficytowy.
Po ośmiu latach odpuścili
Po ośmiu latach mieszkania w Kazimierzu nasi rozmówcy wrócili do Lublina. Sprzedali dom, o którym przez lata tak marzyli. Nie stracili na tym, wręcz przeciwnie. Ceny nieruchomości poszły w tym czasie do góry, a klient, który im się przytrafił, nawet się zbytnio nie targował.
- Nie żałuję tych lat spędzonych w Kazimierzu - kończy pan Jacek. - Wciąż jesteśmy z żoną zauroczeni miasteczkiem, ale teraz patrzymy na nie z zupełnie innej perspektywy. Wiemy, jak to jest mieszkać tu na co dzień. Zajrzeć tu raz na jakiś czas to chyba najlepsze rozwiązanie. Tak też teraz robimy, ale przyjeżdżamy głównie w tygodniu, kiedy można jeszcze w miarę spokojnie pospacerować bez tych szalonych tłumów ludzi. To nam teraz wystarczy.
Janusz Kowalski w Kazimierzu mieszka od urodzenia.
- Nie dziwię się tym państwu, że stąd wyjechali - przyznaje. - Ja jestem w innej sytuacji. Żyję z turystyki i turystów. Ale przyznaję, że życie w Kazimierzu nie jest dla samych mieszkańców zbyt kolorowe. Zwłaszcza w sezonie, kiedy jest tu tylu ludzi, że ciężko przejść po miasteczku. Ja sam robię zakupy w Puławach czy Lublinie, bo w Kazimierzu wszystko jest o wiele droższe.
Do domu polnymi drogami
Inni mieszkańcy żalą się, że w sezonie zdarza się, że do miasteczka dojeżdżają polnymi drogami, bo główne są tak zapchane, że musieliby stać w długich korkach.
- Wie pan, przecież my musimy normalnie funkcjonować - mówią. - A to do przychodni, a to do urzędu. I wszędzie jest tyle samochodów, że nie ma nawet jak na chwilę stanąć. To jest straszne utrudnienie.
Nikogo już nie dziwi fakt, że niektórzy mieszkańcy Kazimierza wyjeżdżają stąd na weekend. Do znajomych, rodziny. Wracają dopiero w poniedziałek. Tak jak m.in. pani Anna, która ma swój dom przy ul. Krakowskiej niedaleko Rynku.
- Wyjeżdżam wtedy do syna do Lublina - przyznaje. - W piątek z samego rana mnie już nie ma. Po południu w ciągu kilku godzin miasteczko jest całkowicie sparaliżowane. Ani wjechać, ani wyjechać. W domu zostaje tylko córka, która opiekuje się naszymi kotami i psem. A ja robię sobie wtedy wolne od turystów. Bo wtedy ani do znajomych się nie wybiorę samochodem, bo zdarzało się już, że akurat ktoś zapakował mi pod samą bramą, ani w ogródku nie porobię, bo tłumy przechodzą obok mojego ogrodzenia. Do kawiarni też nie ma po co iść, bo i tak wolnego stolika nie będzie. I tak spędzam weekend poza domem. Ale przynajmniej w Puławach sobie lodów podjem, bo są o połowę tańsze niż w Kazimierzu, gdzie za gałkę trzeba zapłacić nawet 10 zł. Niedawno odwiedzili mnie znajomi z Warszawy i się dziwili, że niektóre ceny są takie jak na lotnisku Chopina. Drożyzna. Niestety, to są "uroki" życia tutaj w sezonie.
Podobnie uważa pan Wacław, emeryt, który również mieszka w centrum miasta - przy ul. Nadrzecznej.
- To moje rodzinne miasto - mówi. - Nigdy bym się stąd nie wyprowadził, ale czasami są dni, kiedy nie da się tu normalnie żyć. Zawsze było tu pełno turystów, ale od kilku lat przyjeżdża tu tylu ludzi, że nie da się z domu wyjść. Ani okna otworzyć, ani usiąść na balkonie, bo hałas, krzyki. Nawet czasami w nocy. Dopiero jesienią robi się spokojniej.
Co ciekawe, są jednak wciąż chętni na kupno nieruchomości w Kazimierzu. Te bliżej centrum osiągają zawrotne ceny liczone w milionach złotych. Położone poza miasteczkiem są niewiele tańsze. Ciężko coś kupić za kilkaset tysięcy złotych. Chyba, że do gruntownego remontu w mniej atrakcyjnej okolicy.