Ostatnie miasto trędowatych w Europie. Wstydliwa historia wyspy
Zatoka Mirabello jest pełna luksusowych jachtów, pięciogwiazdkowych hoteli i ekskluzywnych kawiarni wiszących nad lazurowymi wodami Morza Kreteńskiego. Jest też największą zatoką na greckich wyspach i piątą co do wielkości na całym Morzu Śródziemnym. Ale to luksusowe miejsce ma też swoją wstydliwą historię, której turystom się nie opowiada.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Z brzegu Krety wyspa Spinalonga wygląda majestatycznie. To ogromna skała z wyraźnie zaznaczonym kształtem średniowiecznej fortecy i murów obronnych wijących się na całym jej obwodzie. Warownię zbudowali Wenecjanie, którzy osiedlili się na wielu greckich wyspach już w pierwszej połowie ubiegłego tysiąclecia i którzy wywarli ogromny wpływ na wyspiarską architekturę.
Cierń, który wciąż uwiera
Spinalonga oznacza po włosku "długi cierń". Wenecjanie nazwali ten kawałek skały na cześć malej wysepki o takiej samej nazwie, którą znali z okolic Wenecji. Ten długi, wstydliwy cierń do dziś kłuje mieszkańców zatoki i okolicznych miejscowości.
Wyspa leży niespełna kilometr od brzegu Krety. Wystarczająco daleko, żeby odciąć się od jej mieszkańców, ale wystarczająco blisko, by mieć nad nimi pełną kontrolę. I dlatego właśnie tu, na skale o szerokości 200 i długości 400 metrów na początku XX wieku powstała kolonia trędowatych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Niedoceniana wyspa w Europie. "Jak na Malediwach"
Do dziś na zachodnim wybrzeżu wyspy Spinalonga zachowały się budynki mieszkalne, w których trędowaci próbowali ułożyć sobie życie na nowo. Próbowali, wiedząc, że najprawdopodobniej już nigdy się stąd nie wydostaną. Próbowali, modląc się o lekarstwo na nieuleczalną wtedy chorobę. Szacuje się, że przez cały okres funkcjonowania leprozorium, czyli kolonii dla trędowatych, przez osiedle przewinęło się od 1,5 tys. do 2,5 tys. osób.
Uwięzieni, choć lekarstwo już było?
XX wiek to czas błyskawicznego rozwoju technologii i medycyny. Właśnie wtedy pojawiają się lekarstwa na choroby, które jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej były uznawane za nieuleczalne. Podobnie jest w przypadku trądu. Na początki XX stulecia Amerykanka Alice Ball opracowała metodę wstrzykiwania ekstraktu z nasion uśpianu różnolistnego. Tłoczony na zimno olej z tego wiecznie zielonego drzewa od setek lat był stosowany jako lek wspomagający na trąd, ale dopiero młoda chemiczka odkryła sposób aplikacji, który działał.
Tymczasem w kolonii Spinalonga nic się nie zmienia. Trędowaci wciąż żyją w odosobnieniu, odrzuceni i zapomniani przez rodziny, skazani na powolną śmierć. Nie widnieją w żadnych spisach, nie ma dokumentacji, brakuje notatek i szczegółowych statystyk. Zesłani na wyspę nie mają tożsamości i praw. Dostają bilet w jedną stronę, mimo że poza tym kawałkiem skały jest już dostępne lekarstwo na ich chorobę.
Trąd nie jest chorobą dziedziczną i wcale nie jest łatwo się nim zarazić. Dlatego nowo narodzone, zdrowe dzieci są odbierane rodzicom po kilku dniach i wywożone na stały ląd. Cała reszta czeka na naturalny koniec.
Statystyki dotyczące rzeczywistej liczby osób przebywających w kolonii trędowatych na wyspie Spinalonga są szacunkowe. Do dziś nie zachowały się praktycznie żadne dokumenty, spisy chorych ani zdjęcia. Wszystkie ślady, które mogły opowiedzieć historię leprozorium znikały i dziś nie ma szans na ich odtworzenie. Trudno w to uwierzyć, ale kolonia oficjalnie zakończyła swoją działalność dopiero w 1957 r. W tym samym, w którym Związek Radziecki wystrzelił na orbitę okołoziemską kapsułę Sputnik 2 z psem Łajką na pokładzie.
Dziś to bilet w dwie strony
Dziś Spinalonga jest już wyłącznie atrakcją turystyczną. Można na nią popłynąć niewielką, dwupokładową łodzią z małej rybackiej wioski Plaka, pełnej turystów, hoteli i lokalnych, klimatycznych barów. Rejs trwa 10 minut i kosztuje 12 euro w obie strony. Już na wyspie trzeba zapłacić kolejne 6 euro za wstęp na teren weneckiej fortecy i miasta trędowatych.
Przy głównej bramie i przystani, do której przybijały statki ze stałego lądu, wciąż stoi komora dezynfekująca, przez którą musiał przejść każdy, kto chciał się dostać dalej, na pełne trędowatych uliczki. W części lepiej zachowanych budynków wiszą grafiki i tablice informacyjne, ale nie ma na nich nawet słowa o makabrycznym losie mieszkańców kolonii.
Czy wciąż można zarazić się trądem?
Dziś trąd jest bardzo rzadką chorobą. Po pierwsze dlatego, że według szacunków Światowej Organizacji Zdrowia ponad 95 proc. ludzi na świecie jest na nią odpornych. Po drugie, trąd leczy się już nie wyciągami z olejków roślinnych, ale skutecznymi antybiotykami.
Nie oznacza to wcale, że choroba, która kilkaset lat temu budziła przerażenie, zniknęła całkowicie. Każdego roku stwierdza się blisko 200 tys. nowych przypadków, z czego ponad 80 proc. zachorowań ma miejsce w Indiach i krajach Afryki równikowej. W 2022 r. w Europie stwierdzono jedynie 53 przypadki trądu.
Nieoficjalnie mówi się, że w Indiach wciąż istnieją kolonie trędowatych. Biedniejsze, gorzej wyedukowane społeczeństwa wykluczają tam chorych w obawie przez rozprzestrzenianiem choroby.
Na zarażenie trądem narażone są przede wszystkim osoby, które przebywały w jego największych ogniskach, czyli w Afryce równikowej i Indiach. Choć ryzyko zarażenia jest niewielkie, należy mieć świadomość o jego istnieniu. Leczenie trądu wiąże się z przejściem długiej terapii i przyjmowaniem antybiotyków przez okres od sześciu miesięcy do nawet dwóch lat.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.