Siedzi z tyłu i nie owija w bawełnę. "Kiedyś usłyszałam, że jestem Bareją w spódnicy"
Żona, matka, kierowniczka produkcji i producentka filmowa. Szerszemu gronu odbiorców Joanna Mokosa-Rykalska, znana jest jednak jako autorka bloga i książki, która właśnie pojawiła się w sprzedaży "Matka siedzi z tyłu. Opowieści z d…y". W tym co pisze, nie stosuje filtrów, wali prosto z mostu, wywołując głośny śmiech czytelników. - Dokumentuję co mnie wkurza w moich dzieciach, co mnie irytuje w pracy, w facetach - opowiada w rozmowie z WP.
Magda Bukowska: Matka siedzi z tyłu - skąd ta nazwa bloga?
Po pierwsze dlatego, że matka na różnych etapach życia dzieci, zwykle siedzi z tyłu i czeka na moment, gdy znów będzie mogła wrócić na przedni fotel. Jako mama dwójki dzieci, wiem jakie to uczucie. Najpierw jedno małe, potem drugie. We wszystkich podróżach z tymi maluchami siedziałam na tylnym siedzeniu - i to nie jak królowa w limuzynie, tylko w bardzo konkretnej roli - opiekunki do dziecka.
Po drugie ten tytuł wydał mi się bardzo adekwatny do tego co, i jak chcę opisywać na blogu. Od początku wiedziałam, że nie będzie tu żadnego pudrowania rzeczywistości. Będzie dosadnie, konkretnie, ironicznie, z sarkazmem.
To się zdecydowanie udało.
Dziękuję. Bardzo się z tego cieszę. Wychowałam się na "Misiu", w ogóle kocham Bareję i jego poczucie humoru. Kto zna, ten wie, że "matka siedzi z tyłu" to cytat z jego filmu. Dla mnie to mistrz obserwacji, humoru. Uwielbiam z niego czerpać i się nim inspirować. Kiedyś usłyszałam nawet, że jestem Bareją w spódnicy - cudowny komplement.
Do kogo jeszcze jesteś porównywana?
Czasem również do Joanny Chmielewskiej. To dla mnie ogromny zaszczyt, że mogę się komuś kojarzyć z tak utalentowaną pisarką. Uwielbiam jej dowcip, sposób opowiadania rzeczywistości i ogólny dystans do życia. Może Joaśki mają coś takiego w sobie? Jednak porównania to jedno, ale każdy musi wypracować swój własny styl i - mimo podobieństw - jestem osobnym artystycznym bytem.
Na blogu opisujesz różne zdarzenia, codzienne sytuacje. Sporo jest też podróży. Rozumiem, że bez względu na to, czy siedzisz z tyłu czy z przodu, to nadal ważna część twojego życia?
Bardzo. Kocham podróżować. Podróże to moje drugie imię. Zaczęłam za czasów studenckich. Byłam pilotom wycieczek, pół roku spędziłam w Tunezji. Gdybym nie robiła tego, co robię (zresztą zdarzają się też plany zdjęciowe za granicą), to na pewno zawodowo zajmowałabym się czymś związanym z podróżami. Pod tym względem ostatnie półtora roku było bardzo ciężkie, ale na szczęście znów można ruszyć w drogę.
Co jest dla ciebie najważniejsze w podróżowaniu?
Spotkania. Wszystko jedno - czy ruszamy daleko, czy blisko - to dzięki spotkaniom z ludźmi odkrywamy to, co w danym momencie jest najważniejsze. Trudno poznać jakieś miejsce bez kontaktu z drugim człowiekiem, bez wymiany myśli, posłuchania czyichś opowieści. Ludzie najmocniej zapadają mi też w pamięć. Wszystko jedno, czy ruszamy daleko czy blisko, to dzięki spotkaniom z ludźmi odkrywamy to, co w danym momencie jest najważniejsze.
Co odkryłaś ostatnio?
Że w życiu nie trzeba się tak bardzo spieszyć. Odkryłam to podwójnie. Zarówno podczas wyjazdu na cudowną Kretę, jak i wypadu kamperem na wschodnią ścianę Polski. Oba wyjazdy niby bardzo różne, ale wniosek był po nich podobny.
Na Podlasiu, które zachwyciło mnie absolutnie, odwiedzaliśmy i te większe i zupełnie maleńkie miejscowości. Środek sezonu, a tam w większości miejsc pusto, spokojnie. Nad Wigrami, w Augustowie, Suwałkach, Korcinie, Knyszynie, Sokółce… Wszędzie czas płynie powoli. Część sklepów zamyka się o godz. 17, ludzie odcinają się od swoich obowiązków, spotykają z sąsiadami i zajmują swoimi sprawami. Na początku trochę nas to uwierało, ale po kilku dniach i kilku przypadkowych spotkaniach, przyszła taka myśl, że to jest fajne. Że tak się da. Ludzie mają czas cieszyć się tym, co mają, co ich spotyka - ot tak, po prostu.
Jak to odkrycie się ma do Krety?
Kreta - cudowna, wspaniała, z takim mariańskim, skalistym urokiem. Słońce, cytrusy, wszędobylskie oliwki, pyszne jedzenie. Oczywiście chcemy zwiedzić jak najwięcej, przeżyć możliwie dużo, więc wieczorami padnięci, marzymy o szybkim posiłku, żeby wrócić na kwaterę i paść. Tyle, że szybkie jedzenie na Krecie nie istnieje. Tam jest celebracja posiłku. My tu już stukamy palcami w blat, żeby szybciej, a na stół wjeżdża wino. Potem pieczywo z oliwą z oliwek, zakąski, ser, oliwki, dania główne. Wszystko trwa wieki. Wychodzi do nas właściciel tawerny i pyta: "gdzie wy się tak spieszycie? Cieszcie się życiem". To "enjoy your life", które słyszeliśmy przy różnych okazjach, plus brak pośpiechu na Podlasiu, mocno do mnie trafiły.
Tyle, że z dwójką małych dzieci ta radość życia i podróżowania nie zawsze jest taka beztroska, jak człowiek sobie zaplanuje, prawda?
Beztroski, leniwy wypoczynek z dziećmi… Podobno istnieje, ale nikt go nie widział. Jest za to dużo śmiechu, nieprzewidzianych sytuacji i bardzo intensywne doznania. Ale o spokoju raczej trzeba zapomnieć. Człowiek jest na 150 proc. zarobiony. Mamusiu, tatusiu, zróbmy coś! Chodźmy na basen! Gym, gym (odkryły siłownię z trampolinami) - idziemy na gym! Tato, gdzie jest moja maskotka? Zgubiła się…. Mamo nogi bolą. A jeszcze niejadki, więc tu jedzenie złe, tu dziwne, tu nie wiadomo co. Chodźmy na pizzę! Wieczorny posiłek to jest absolutny punkt kulminacyjny! Wszyscy są zmęczeni, głodni, każdy ma inną wizję kolacji - najgorsze połączenie! Wyjazdy z dziećmi, generalnie z innymi ludźmi - rodziną, przyjaciółmi, to wyzwanie i szkoła kompromisu. Myślę, że podróże doskonale też weryfikują nasze relacje i pozwalają się naprawdę dobrze poznać.
Zobacz też: Polskie miasto docenione przez CNN
Twoje opowieści zarówno na blogu, jak i w książce "Matka siedzi z tyłu. Opowieści z d...y", którą niedawno wydałaś, są mocno niedzisiejsze. Nie zakładasz filtrów, śmiejesz się z siebie, śmiejesz się z innych. Są jakieś granice, których nie przekraczasz? Cenzura wydawcy, przyjaciół, rodziny, autocenzura?
Faktycznie nie stosuję filtrów, nie zastanawiam się, co inni pomyślą, piszę to, co widzę, co czuję. Dokumentuję co mnie wkurza w moich dzieciach, co mnie irytuje w pracy, w facetach. Często robię robię za to badania fokusowe wśród przyjaciół czy ludzi, którzy czytają mojego bloga - pytam, co myślę, co ich interesuje, co sądzą na jakiś temat.
I potem się okazuje, że to, co ja piszę nie różni się specjalnie od doświadczeń innych osób, tylko część z nas woli czarować rzeczywistość i nie chce przyznać, że ta ma różne odcienie. A przecież to jest tak ciekawe. Odnośnie cenzury mam też taką historię. Jak zaczęłam pisać książkę i oddałam już pierwsze strony do wydawnictwa, dzwoni do mnie Monika - dyrektor wydawnicza i pyta: co to jest? To jakiś poradnik w stylu dobra rada. Gdzie twój cięty język, gdzie prosty, konkretny przekaz? Kiedy pisałam bloga, opowiadałam wszystko tak, jak czułam. Na myśl, że to przecież książka, coś poważniejszego, sama się ocenzurowałam. Na szczęście zostałam przywołana na właściwe tory.
Wszystkie sytuacje, które opisujesz są prawdziwe? Niektóre są z gatunku tych, których 90 proc. ludzi nie opowiada nikomu i drży z niepokoju, że ktoś się o nich dowie. Mam na myśli np. sytuację z problemami żołądkowymi w hotelu…
Wszystkie historie są prawdziwe, choć nie wszystkie przydarzyły się mi. Często pisząc o kimś, zmieniam imię, żeby moi przyjaciele nie byli rozpoznawalni dla wszystkich. Oczywiście, gdy opisuję takie "grube" historie, to zawsze pytam, czy ktoś nie ma nic przeciwko temu. Częściej jednak się zdarza, że znajomi sami dzwonią i mówią: "Mokosa, ja ci coś opowiem, a ty to opisz".
A takie krępujące historie opowiadam specjalnie, żeby wyjąć przysłowiowy "kij z tyłka" i zacząć śmiać się z siebie. Myślę, że jak ma się do siebie dystans, to łatwiej żyć. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, kochamy śmiać się z wypadków innych osób, dlatego tak dużo ludzi zachwyca się Monty Pythonem czy "Małą Brytanią". Więc jeśli opowiem, że Jeremi podczas jednej z podróży miał problemy żołądkowe, i gdy w końcu dołączył do nas w drogiej, luksusowej, hotelowej restauracji i akurat nadeszła kolejna fala ataku i jedynym miejscem, jakie znalazł w ciągu 10 sekund, które miał na reakcję, była donica z kwiatami, to myślę, że tylko największy ponurak się nie uśmieje.
Podobnie jak z mojej własnej przygody w samolocie, kiedy tak szybko biegłam do toalety, że zapomniałam otworzyć deski… Nic złego nie zrobiłam. Jeremi też. Ja nasikałam na deskę, on wykorzystał restauracyjną donicę jako toaletę. Zwyczajne sprawy. Tyle, że zabawne. A ja cenię humor i myślę, że wszyscy go potrzebujemy. A kto takiego sposobu opowiadania o życiu nie lubi i tak nie będzie czytał mojego bloga, ani książki, więc chyba nie ma co się przejmować.