Spędziła rok na stacji polarnej. "Bardzo szybko zdążyliśmy znienawidzić broń"
Na wyspie Spitsbergen, w otoczeniu pól lodowcowych, znajduje się Polska Stacja Polarna Hornsund. Co roku grupa naukowców wyrusza z portu w Gdyni, aby wziąć udział w 12-miesięcznej wyprawie badawczej. O blaskach i cieniach codzienności polarnika i o tym, czy ponownie zdecydowałaby się na wyjazd, opowiada Anna Myśliwiec - geofizyczka, uczestniczka 42. Wyprawy Polarnej.
Sylwia Król: Rok w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Skąd pomysł, by wziąć udział w takiej wyprawie?
Anna Myśliwiec: To był całkowity przypadek. Miałam okazję poznać Piotra Andryszczaka i Dagę Bożek, którzy zimowali na stacji badawczej na Spitsbergenie. Przy winie i pizzy opowiadali wspaniałe historie, od których dosłownie kręciło mi się w głowie. Później kupiłam jeszcze ich książkę, ale nie dałam rady jej przeczytać w całości, bo serce pękało mi na myśl, że prawdopodobnie nigdy tam nie dotrę. Czytanie dokończyłam dopiero wtedy, gdy z mężem wiedzieliśmy już, że będziemy uczestnikami 42. Wyprawy Polarnej Instytutu Geofizyki PAN.
Wyjazd daleko od domu, na prawie cały rok, dodatkowo do krainy wiecznej zimy. Czy przed samym wyjazdem pojawiły się jakieś wątpliwości? Rodzina i przyjaciele wspierali, czy wręcz przeciwnie - zniechęcali, a może przestrzegali?
Każde z nas przeżywało to inaczej. Ja byłam dosłownie jak na sprężynach, mężowi otworzyły się nagle - w ciągu miesiąca od rekrutacji - trzy kuszące perspektywy pracy. Bardzo długo dręczyły go wątpliwości, czy wybiera właściwie. Podobnie nasze rodziny: moja zareagowała entuzjastycznie i najchętniej wszyscy spakowaliby się ze mną, w rodzinie mojego męża było więcej łez, ale też ogromne wsparcie.
Właśnie trwa nabór uczestników do 45. Wyprawy Polarnej. Jak przebiegał proces rekrutacji w pani przypadku?
Wszystko zaczęło się od złożenia CV. Niedługo potem zadzwonił telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Od razu zaznaczyliśmy, że pojedziemy wyłącznie razem. W trakcie rozmowy padały pytania merytoryczne, ale też wiele innych np. jak planujemy spędzać czas wolny w grupie, jaki jest nasz stosunek do broni palnej (jest niezbędna z powodu obecności niedźwiedzi polarnych), czy potrafimy gotować oraz jakie są nasze przyzwyczajenia. Całość zwieńczyły test psychologiczny i badania lekarskie.
Patrząc z perspektywy czasu, co sprawiło, że wzięła pani udział w wyprawie? Czy można powiedzieć, że była to ciekawość?
Miałam w głowie dużo założeń na swój temat i na temat tego, jakie jest moje miejsce na Ziemi. Bardzo chciałam to zweryfikować. Oprócz tego moją gwiazdą przewodnią jest poczucie, że "im dziwniej, tym dziwniej". Mogę powiedzieć, że rzucanie się z zamkniętymi oczami w niepewne warunki to była taka moja specjalność.
Ile trwała i jak przebiegała podróż na miejsce?
Podróż do stacji Hornusnd odbywa się statkiem Horyzont II. Rejs trwa osiem bardzo długich, bardzo trudnych dni zlewających się w jedną mętną całość i wypełnioną próbami utrzymania w żołądku szklanki kompotu. Sporo zależy od szczęścia, a w zasadzie od osoby przydzielającej kajuty. Szczytem marzeń jest kajuta na rufie, na najniższym pokładzie, niedaleko silnika - to najbardziej stabilne miejsce na całym statku. W drodze powrotnej mój mąż miał kajutę na dziobie i niechętnie wraca pamięcią do tej podróży.
Jak wygląda codzienność na stacji? Domyślam się, że wiele zależy od pory roku.
Utrzymanie rytmu dobowego w miejscu w którym nie ma nocy lub - wręcz przeciwnie - noc trwa cały czas, jest bardzo ważną sprawą. Dlatego godziny posiłków są stałe i nieprzesuwalne. Nawet osoby, które są najbardziej aktywne między godz. 23 a 3 rano muszą się pojawić na śniadaniu.
Aktywności w ciągu dnia dyktuje pora roku i pogoda. Mieszkając w mieście układamy plany sugerując się pogodą, na Spitsbergenie natomiast pogoda jest absolutnym wyznacznikiem tego, co będzie (lub nie będzie) zrobione. Pogoda jest też tematem numer jeden codziennych rozmów. Kolejną istotną sprawą, która kształtuje plan dnia jest to, czy jest się osobą dyżurującą czy nie.
Osoba dyżurująca ma więcej obowiązków?
Zdecydowanie tak. Przede wszystkim jej obowiązkiem jest sprzątanie stacji, karmienie współuczestników wyprawy (w lecie, gdy na stacji jest kucharz, nakrywa i sprząta ze stołu) oraz nocne czuwanie.
Co należało do pani obowiązków, jako uczestniczki wyprawy?
Moim zadaniem było dbanie o aparaturę pomiarową oraz wykonywanie pomiarów magnetyzmu ziemskiego dwa razy w tygodniu. Jeszcze trzy miesiące po powrocie z wyprawy zdarzało mi się śnić, że - o rety! - od tylu tygodni nie wykonałam pomiarów, powinnam iść i zrobić je natychmiast.
Co z czasem wolnym? Spędzaliście go razem, w grupie? Czy - po jakimś już czasie w tym samym towarzystwie - lepiej po prostu zaszyć się gdzieś samotnie z książką?
Jak zauważył kiedyś nasz informatyk, mieszkanie na stacji przypomina życie w jednym domu z kilkorgiem rodzeństwa. Zawsze ktoś robi coś, do czego można się przyłączyć. Ktoś maluje, robi zdjęcia, ktoś szyje ze skóry, ktoś pracuje w drewnie, ktoś hoduje zakwas na chleb, ktoś gra w piłkarzyki, trenuje lub uczy się żonglować. Takie przebywanie wspólnie, ale osobno, bardzo mi pasowało.
Rozmowy bardzo szybko robią się też specyficzne. Nie da się komuś opowiedzieć że było się w kinie, w sklepie albo restauracji i co się tam widziało, bo wszyscy są w tym samym miejscu i widzą te same rzeczy. Dlatego "patrz, jaki kamień znalazłem" albo "zobacz jaki ci kamień przyniosłem" jest chyba najczęstszym zagajeniem rozmowy w trakcie arktycznego lata. Oczywiście tych kamieni nie wolno później ze sobą zabierać ze Spitsbergenu, ale przez kilka tygodni stanowią środek do zacieśniania więzów międzyludzkich.
Na stacji spędziliście także Boże Narodzenie. Była choinka?
Oczywiście że tak! Choinka, prezenty i potrawy typowe dla regionów z których pochodzimy. Były też przesyłki z Polski, którymi cieszyliśmy się w grudniu.
Może niektórych to zaskoczy, ale święta nie były wcale białe. Podczas naszej wyprawy śnieg spadł bardzo późno, bo dopiero w połowie stycznia, kiedy już prawie poradziliśmy sobie z rozczarowaniem, że nie wybierzemy się na narty. Ale w końcu spadł, obsypał całą stację, przykrył wszystkie góry naokoło i jeżdżenia na nartach czy skuterach było całkiem sporo.
Jak wyglądały kwestie bezpieczeństwa? Na co trzeba szczególnie uważać? O czym pamiętać poruszając się na takim obszarze?
W teren nie wolno wychodzić samotnie, nigdy. To jest prawdopodobnie najważniejsza z zasad. Druga odnosi się do tego, co należy zabrać ze sobą. W mieście są to telefon, klucze i portfel, na Spitsbergenie - radio, rakietnica i broń długolufowa. Bardzo szybko zdążyliśmy - jak pewnie wszystkie ekipy przed nami i po nas - szczerze znienawidzić broń. Jest ciężka, niewygodna, niszczy ubrania i plecaki w miejscach, w których się o nie ociera. Jest jednak podstawą bezpieczeństwa.
Norwescy policjanci nauczyli nas kolejnych zasad: niedźwiedzie odstrasza się strzałami z rakietnic, rykiem silnika skutera, strzałami z gumowej amunicji lub granatem hukowym. Jeśli niedźwiedź zaatakuje człowieka, musi zostać zabity. Tak się składa, że tamtejsze niedźwiedzie nie wiedzą, że ludzie są jadalni i ten fakt zdecydowanie trzeba utrzymać przed nimi w tajemnicy. Dlatego to na nas spoczywa odpowiedzialność zrobienia wszystkiego, aby nie dopuścić do takiej konfrontacji.
Domyślam się, że niedźwiedzie to nie jedyne zwierzęta w tym rejonie?
To prawda, są także lisy polarne i renifery. Przechadzają się latem po tundrze, niczym koty i krowy po wsi, wywołując w człowieku poczucie, że znajduje się w jakimś specyficznym gospodarstwie agroturystycznym.
Szczególnie złośliwe potrafią być lisy, z których jeden zostawił mojemu mężowi śmierdzącą pamiątkę w skrzynce z narzędziami, gdy z kolegą naprawiali antenę satelitarną przed budynkiem stacji. Złośliwiec zrobił to, utrzymując z nimi kontakt wzrokowy.
Czego najbardziej brakowało pani w trakcie pobytu na stacji? Jak wyglądał kontakt z bliskimi?
W dobie internetu i komunikatorów z rodziną i przyjaciółkami rozmawiałam praktycznie codziennie, wysyłałam też zdjęcia. Czego mi brakowało? Roślinności, drzew i lasów. Na pewno też latem wieczorów, a zimą poranków, ale chyba najbardziej świeżych owoców i warzyw. Od załóg jachtów odwiedzających fiord z radością przyjmowaliśmy więc pomidory, główki sałat czy kiście winogron.
Ostatnie dni wyprawy. Czy pamięta pani, o czym wtedy myślała?
Wiosną podczas naszej wyprawy wybuchła pandemia, w mediach czuć było prawdziwą panikę. Oglądaliśmy to wszystko z niedowierzaniem, dużą niepewnością, co to dla nas właściwie oznacza. Czy zostaniemy dłużej? Czy starczy nam jedzenia? Mechanik liczył na jak długo wystarczy nam paliwa gdyby statek nie wypłynął w czerwcowy rejs. Wydaje mi się, że czuliśmy przede wszystkim niepokój dotyczący tego, co zastaniemy w kraju.
Opuszczaliśmy Polskę we względnie spokojnym czasie, wracaliśmy i mieliśmy szukać pracy podczas pandemii. Co więcej, wracaliśmy po całym roku niechorowania, bez kontaktu z mikroustrojami. Przed wyjazdem uprzedzono nas, że po powrocie będziemy się łatwiej zarażać i przeziębiać. Nagle konsekwencje takiego zdarzenia mogły się okazać dużo poważniejsze.
Czy zdecydowałaby się pani ponownie na wyjazd?
Gdybym mogła cofnąć czas? Oczywiście! Z taką samą radością, ale myślę też, że z większą mądrością i wyczuciem. Czy pojechałabym jeszcze raz? Zdarza się, że rozmawiamy o tym z mężem, ale raczej nie, a już na pewno nie na cały rok.
Dzika przyroda jest wspaniała, to niesamowite miejsce które może człowiekowi pomóc odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań, ale myślę, że ja jestem już dziś na nieco innym etapie w życiu.