Szaman. Trzecia część duszy
Na pograniczu Rosji, Chin i Mongolii mieszka człowiek, który od dziewięciu pokoleń ma szamana w rodzinie. Który potrafi do swego ciała przyjąć ducha swojego przodka. Który pośredniczy między światem żywych a światem umarłych. Jadę tam!
Na krótką informację o NIM trafiam, przeglądając naukową publikację o dalekiej Rosji. Zdobywam numer telefonu autorki. Rozmawiamy krótko, nie pała do NIEGO sympatią. Dzwonię drugi raz – jest poirytowana. Dzwonię trzeci – nie odbiera. Niebawem dowiaduję się, że miała wypadek.
Ciekawość bierze górę nad rozsądkiem. W lipcu postanawiamy z Andrzejem – kolegą z Poznania – dowiedzieć się, kim ON jest. Po tygodniu przyglądamy się tablicy z nazwą wsi Czełutaj. Tutaj ma mieszkać Bair Rinczinow, uważany za jednego z mocniejszych buriackich szamanów.
Rosja to duży kraj. Dystans dzielący tablicę od początku wsi to dobra godzina marszu pustym po horyzont stepem. Wieś jak wieś – drewniane, cięte z kloca, okalane koślawymi płotami chałupy. Oprócz kilku pałętających się psów, kur i prosiaków nikogo – żywej duszy. Pośrodku wsi sklep. Lewitująca na falach abstrakcji tego miejsca ekspedientka sennym spojrzeniem przekierowuje mnie gdzieś daleko za Czełutaj, tam gdzie jej zdaniem powinien mieszkać Bair Rinczinow. Tuż przed sklepem natykam się na dumnego, opartego o motocykl dwudziestolatka. Wojskowa czapka z emblematem Che Guevary i pełne podejrzeń spojrzenie mówi wszystko.
– Bair Rinczinow? – powtarza wolno, wyraźnie grając na zwłokę. – To daleko, tam nie warto, tam nic nie ma. O, tutaj, za wsią, to mieszka cool szaman z dużym domem, do niego was zaprowadzę – ożywia się.
– Spadaj.
Idąc w pełnym słońcu drugą godzinę, cieszę się, że trafię do szamana, który "cool" nie jest i u którego "nic nie ma". Wyobrażam sobie, że mieszka sam, w osobnej jurcie, bez prądu, gazu, telewizji, z koniem, zamiast samochodu, uwiązanym do słupa.
Wczesnym popołudniem wchodzimy na okazałe podwórze. Po lewej dom z rozłożystą anteną satelitarną na dachu. Po prawej niemała stajnia. Na wprost garaż, obok szopa. I ta ozdoba podwórza: błyszcząca w słońcu biała wołga. Wita nas żona Baira, Dołgarma – pięćdziesięcioparoletnia Buriatka o zatroskanym, matczynym wyrazie twarzy. – Bair – mówi – nie chce was widzieć i nie jest pewne, czy w ogóle będzie chciał. Dniem i nocą tak przyjeżdżają i proszą, żeby im pomagał albo ich błogosławił. A on nie chce! Gdy to mówi, zauważam łzy w jej oczach.
Co tu robić? Do Czity, tam gdzie pociąg, to prawie dzień drogi. Z Czity do Polski – siedem.
Na podwórzu spotykam energiczną pięciolatkę Kamuszkę – wnuczkę Baira. – Chodź – mówi – pokażę ci gospodarstwo.
Zaczyna od pryzmy urgyel – suszonego krowiego łajna, bo przecież węgla tutaj nie ma. Za szopą natykam się na stada koni i baranów. Za stajnią na stalowym rusztowaniu pnie się w górę przeogromna wanna. Za wanną daleko na wzgórzu dostrzegam coś na kształt małego postumentu z towarzyszącą mu samotnie rosnącą brzozą.
– Nie lzja! Nie można! – dziewczynka krótko ucina moją prośbę, żeby pójść w tamtą stronę.
Na nocleg dostajemy boczną izbę. Ze snu wyrywa mnie męskie łkanie, które szybko przeradza się w pijaną, pełną wyrzutów melodeklamację. Ogarnia mnie strach napędzany tajemnicą obcego miejsca. Myślę o ucieczce, jednak perwersyjna ciekawość nie pozwala mi zasnąć.
O świcie wychodzę za potrzebą. Majaczący na wzgórzu obelisk nie daje mi spokoju – idę w jego stronę.
– Nie lzja!!! – w okolicach wanny majaczy męska sylwetka.
Ale podchodzę bliżej. Pierwsze promienie słońca wyostrzają postać. To ten sam chłopak od Che Guevary i motocykla. Kim jest i dlaczego odciągał mnie wczoraj od tego gospodarstwa?
– Jak to jest, że ludzie nie lubią jeden drugiego? – patrząc z wyraźną niechęcią, rzuca we mnie pytaniem jak w psa kamieniem.
– Coś o tym wiem, to nasz polski sport narodowy. U nas sąsiad nienawidzi sąsiada – ostrożnie odpowiadam.
– Sąsiad nienawidzi sąsiada? Za co? – zdziwienie i ciekawość powoli topią w nim uprzedzenie i niechęć.
– Naprawdę można nienawidzić bez powodu, za samo spojrzenie. Przyjedź do Polski, pokażę ci – wyciągając w jego stronę dłoń, ufnie patrzę mu w oczy. – Jestem Arun.
– Batar – zawstydzony moją bezpośredniością Buriat, niepewnie się uśmiechając, dużo pewniej podaje mi rękę.
– Dlaczego nie lzja? – wskazuję na wzgórze.
– Teraz już tak. Teraz już dzień. O świcie i o zmierzchu nikt nie powinien tam podchodzić. W tym miejscu ścieżki duchów krzyżują się ze ścieżkami człowieka – wyjaśnia z powagą w głosie.
– No i co z tego – rzucam niedbale z wrodzonym sceptycyzmem.
– Dla ducha to nic, ale dla człowieka spotkanie z duchem kończy się obłędem – odpowiada z autentycznym przejęciem.
Obelisk to nic innego, jak kamienny kopczyk, w wierzchołek którego wetknięty jest podłużny, przypominający ostrze maczety, kamień.
– To grób szamana... A szaman to ten, który od dziewięciu pokoleń ma szamana w rodzinie. Który potrafi do swego ciała przyjąć ducha swojego przodka. To pośrednik między światem żywych a światem umarłych... – recytuje jednym tchem, niczym dawno wykuty na blachę szkolny wiersz.
– Światem wiecznego snu – zgrabnie kończę jego wywód.
– Dziś w nocy śnił mi się mój brat. Leżał na wznak ze skrzyżowanymi rękoma, w tej odzieży, w której umarł parę dni temu – mówiąc to, Batar świdruje wzrokiem kamienny kopczyk.
– To co ty tu robisz? Powinieneś być w domu z rodziną – odpieram z wyrzutem.
– Właśnie z nią jestem.
Według buriackiej tradycji przez czterdzieści dziewięć dni od śmierci najbliższej osoby nie powinno się ani jej wspominać, ani też rozpaczać po jej stracie. Dlaczego? Nie zdążyłem zapytać. Zaczynam składać w całość porozrzucane w głowie puzzle wydarzeń. Batar, który nie chce, żebyśmy tu trafili. Dołgarma, jego matka, która ze łzami w oczach usprawiedliwia nieobecność męża. ON, który po stracie syna nie chce nikogo widzieć.
Przez kilka dni tkwimy z Andrzejem w stanie zawieszenia – wyrzucą nas czy pozwolą zostać? Wprowadzamy w życie starą "łagrową" zasadę – dopóki będziemy ciężko pracować, dopóty będziemy przydatni. Pomagamy więc przy sianokosach. Gdy w ich trakcie wysłuchuję pełnych goryczy opowieści Batara na temat surowości ojca, maluje mi się przed oczami obraz mitycznego władcy, despotycznego "Chana", suwerena stepów, ludzi i zwierząt.
Z każdym dniem poznaję chłopaka lepiej. Coraz bardziej też zaczyna mnie intrygować jego podszyta buntem relacja z ojcem i ta szalona tęsknota za ucieczką do miasta.
Dołgarma w tym czasie – czego dowiaduję dużo później – przekonuje męża do wznowienia przerwanych po śmierci syna rytuałów.
Wiadomość o nadchodzących obrzędach rozchodzi się błyskawicznie. Zewsząd zjeżdża do Czełutaja masa ludzi liczących na skuteczną pomoc szamana. Rozstawiają namioty, przyczepy kempingowe, tworzą obozowiska – czekają. Jedni mają nadzieję na szybkie uzdrowienie, inni z kolei chcą się dowiedzieć, dlaczego to właśnie im, a nie sąsiadowi spłonął dom. Jeszcze inni chcą kogoś odnaleźć, lecz nie wiedzą, gdzie szukać i od czego poszukiwania zacząć.
Nasza kilkudniowa praca w polu najwidoczniej przynosi efekty, bo choć nie mieliśmy do tej pory okazji osobiście Baira spotkać, dowiadujemy się od Batara, że przydzielił nam zbudowanie nowej latryny. W ten sposób zostajemy dopuszczeni do fazy obrzędowych przygotowań, w które zaangażowana jest cała armia pomocników. Jedni zajmują się aranżacją rytualnej jurty. Inni gotują, jeszcze inni wkopują w ziemię młode brzozy – święte drzewa – tworząc w ten sposób imitację lasu, w którym normalnie odbywa się składanie ofiar i pochówek "Boo" – szamana. Dołgarma nie angażuje się w obrzędy, Batar z kolei, jako syn Baira, musi. Chłopak pokazuje mi ukradkiem piękną, udzielającą się w przygotowaniach Buriatkę – Saranę. Pomimo zakazu spotyka się z nią potajemnie. Podobno duchy zabraniają, zła krew.
Wreszcie jest ON – Bair. Ostro hamuje swą białą wołgą przed samymi drzwiami jurty. Natychmiast ktoś podbiega i prawie że kłaniając się, otwiera mu drzwi. Odziany w białą koszulkę i dresowe spodnie, nie zdążywszy jeszcze wyjść z samochodu, już wydaje krótkie komendy. To przenieść, to wynieść, to postawić. Obóz przyjezdnych podrywa się w nadziei, że to już, że ich kilkudniowe czekanie wreszcie przekuwa się w konkretne działanie, ale nie wolno im przekroczyć wytyczonej linii demarkacyjnej. Zaraz zacznie się obrzęd.
Przed wejściem do jurty wrze. Dwóch ubranych w tradycyjne stroje mężczyzn zaciąga do środka zapierającego się z całych sił barana. W środku czeka na niego rosły Buriat z obnażoną prawą piersią. Dzierży w dłoni nóż. Inny, krążąc po jurcie, uderza rytmicznie w płaski bęben. W chwili, gdy otumaniony hałasem baran próbuje się wyrwać, ten z obnażoną piersią zanurza jego pysk w pełnej mleka miseczce. Jednocześnie próbuje go uspokoić, głośno zapewniając, że jego śmierć wzmocni siłę duchową wszystkich biorących udział w rytuale. O dziwo, baran uspokaja się. Jakby rozumiał i w pełni akceptował swój los. I już leży na plecach, a mężczyzna z obnażoną piersią wprawnym ruchem noża delikatnie rozcina mu skórę brzucha, zanurza w nacięciu prawe przedramię, odszukuje aortę i zaciska ją. Bębniarz, przyspieszając, intonuje rytualną pieśń. Po chwili zwierzę, jakby ukojone pieśnią, zasypia i z braku tlenu więcej się nie budzi. Za moment jego ciało zostanie wypatroszone, rozczłonkowane i ułożone na czworokątnym stosie.
Otwarte na oścież drzwi kuszą. Jurta zaprasza, przyciąga tajemnicą i tym, co niepojęte. Atmosfera zaczyna gęstnieć, gęstnieje też tłum pacjentów, czujących, że Bair tym razem parkuje przed jurtą na dobre. W powietrzu unosi się dobiegający z wnętrza transowy, hipnotyczny dźwięk dzwonków. To Albina – uczennica Baira – supportuje mistrza. Przed jurtą stoi balia wypełniona gorącą, zmiksowaną z ziołami wodą. Do środka nie może wejść nikt, kto nie przejdzie uprzednio obrzędu oczyszczania. Kobiety i mężczyźni rozbierają się wobec tego do pasa, a Albina raz po raz smaga wszystkich maczanymi w parującej cieczy rózgami.
Nie dalej jak godzinę temu moją uwagę przykuła pokornie klęcząca Sarana. Bair, stojąc, zataczał nad nią eliptyczne kręgi trzymanym w rękach bębnem. Na jego wierzchu widniała miseczka po brzegi wypełniona mlekiem. Używając bębna niczym trampoliny, przy głośnym wtórze zgromadzonych Bair wyrzucił ją w powietrze. Dziewczyna w napięciu śledziła trajektorię lotu naczynia. Gdy miseczka spadła dnem do dołu, Sarana odetchnęła z ulgą, obeszła miseczkę i zadowolona z faktu, że duchy przodków ją akceptują, uklękła, by złożyć im pokłon.
Orzeł czy reszka? Spoglądam na Batara, który wpatruje się z pogardą w plecy ojca. Z wyraźnym ociąganiem zdejmuje przed nim czapkę z emblematem Che. Apodyktyczny, nieruchomy wzrok szamana, omijając syna, wbija się w przeciwległe wzgórza. Spojrzenie syna z kolei ślizga się nieśmiało po twarzy ojca. Miseczka wylatuje w powietrze. Chłopak przygląda się jej z pozorną obojętnością. Gdy naczynie spada dnem do góry, głosy wokół milkną. Bair przez chwilę mierzy Batara wzrokiem pełnym gniewu i rozczarowania. Na twarzy Sarany dla odmiany pojawia się troska i przerażenie.
– Jeśli ja nie wierzę, to nigdy nie będzie działać – Batar rozbraja mnie swą obojętnością wobec tradycji.
– A co z nami? – pytam znikającego w rytualnej jurcie chłopaka.
– Możecie wejść.
Siedzimy – jakieś trzydzieści osób upchanych pod ścianami jurty. W środku Bair. Jego głowę przyozdabia czapka z zasłaniającymi oczy frędzlami. Kiedy duch przychodzi, oczy muszą być zasłonięte, by nie miał okazji w nie spojrzeć. Bair uderza rytmicznie w bęben, kolebiąc się przy tym na boki. Za pomocą szamańskiej melodeklamacji, zaskakująco przypominającej pulsujące pieśni Indian, przywołuje duchy przodków. Po godzinie przywoływania zebranych ogarnia znużenie. Niektórzy tępo patrzą przed siebie, inni ostentacyjnie drzemią, jeszcze inni coś tam między sobą poszeptują. Otępiony ostinatem falującej, podobnej do indiańskich pieśni, buriackiej nuty, zastanawiam się, kiedy i w jakich okolicznościach mogło dojść do spotkania szamanów Ameryki z tymi tutaj. A może wcale do niego nie doszło, może po prostu istnieje jedna uniwersalna dusza, dusza narzucająca całemu światu identyczne rytuały?
Rytm i pieśń przyspieszają. Jeden z pomocników daje zgromadzonym znak do powstania. Choć robi to z rutyną, nie udaje mu się ukryć podniecenia. Batar i Walerij – uczeń mistrza – nakładają na głowę Baira potężną, przyozdobioną dwoma czarnymi rogami koronę. Bair przypomina w niej tajemniczą postać Herna z serialu o Robin Hoodzie. Teraz gra i śpiewa jeszcze głośniej. Wygląda to tak, jakby korona dodawała mu mocy i upewniała w słuszności misji. Batar czujnie staje za plecami ojca, z którym ja – o zgrozo! – znajduję się teraz w pozycji face to face. Czuję się nieswojo, z niepokojem zerkam wokół. Wszyscy, podobnie jak ja, rzucają w JEGO stronę krótkie, lękliwe spojrzenia i szybko z powrotem wbijają wzrok w podłogę. Szukam wsparcia w Batarze, lecz i jemu, pomimo niedawnej obojętności wobec wierzeń, udziela się nastrój powagi i uniesienia. Czuję, jak wilgotnieją mi dłonie, wysycha gardło. Martwa cisza uświadamia mi, że wbrew obecności otaczających mnie ludzi coraz bardziej jestem tu sam. I tylko ta irytująca, wwiercająca się w mózg coraz szybciej i szybciej klepana szamańska mantra, mantra, która zamiast uspakajać, wyprowadza z równowagi.
Wtem Bair, odrzucając od siebie bęben, wyskakuje w górę jak z procy, wyskakuje, jakby wcale nie był ważącym grubo ponad sto kilogramów sześćdziesięciolatkiem, lecz sprężystym młodzieńcem. Klaustrofobiczną przestrzeń jurty rozdziera jego przeciągły, napęczniały bólem duchowej transformacji okrzyk. Tlen grzęźnie mi w gardle. Reszta mego ciała staje się dla mnie obca, jakby nie była częścią mnie, ale kogoś zupełnie innego. Dopiero po chwili wracam do "siebie", a ciało na powrót zaczyna mnie słuchać.
Rozglądam się. Chciałbym uciec, lecz stać mnie jedynie na krok w tył. Natykam się na filcową ścianę. Napieram na nią, chcę w nią wniknąć. Kim jest to coś, co złowieszczo posapując, powolnie okrąża jurtę. Co siedzi wewnątrz ciała, które poza fizycznością nie ma już nic wspólnego z mężczyzną, którego jeszcze przed chwilą kojarzyłem z kimś konkretnym.
Rozglądam się ponownie. Większość zebranych, zasłaniając dłońmi oczy, z trwogą w głosie chóralnie recytuje kilkuwersową formułę, która w tym momencie przypomina mi diabelskie podszepty rodem z "Dziecka Rosemary" Polańskiego. Później dowiaduję się, że to werbalna prośba do ducha przodka, żeby – skoro już tu jest – nikogo nie krzywdził, a wręcz odwrotnie, by pomagał. Szaman zatrzymuje się przed czujnie wpatrzoną w niego Dołgarmą, ona podaje mu żarzącego się papierosa. Szaman, pomrukując jakimś nieludzkim barytonem, kilkukrotnie się zaciąga, po czym zwraca go kobiecie. Raz po raz targają nim konwulsje. Wygląda to tak, jakby chciał strząsnąć z siebie gromadę obsiadających go much. Batar czeka w gotowości, czeka z zydelkiem w rękach, czeka, by w razie czego Bair miał na czym usiąść. Po sekundzie "boo", zginając się wpół, niczym pies moszczący sobie legowisko, zaczyna krążyć wokół własnej osi. Chłopak próbuje podstawić mu stołek, ten jednak odrzuca od siebie wszystko i zwala się wprost na podłogę. Zebrani, podobnie jak ja zaskoczeni nagłym zwrotem wydarzeń, intuicyjnie odwracają twarze, próbują cofnąć się o krok. Albina w tym czasie nalewa do jednej z miseczek mleko, do drugiej zaś wódkę. Podając je szamanowi, symbolicznie karmi znajdującego się w nim ducha jego przodka. Szaman natychmiast się uspokaja, oswaja, milknie.
Dołgarma siada tuż obok NIEGO, rozkłada przed sobą luźne, zapisane kartki i na głos zapoznaje go z problemami, z jakimi przyjeżdżają ludzie. Do tej pory sądziłem, że skoro jest Buriatem, to o pomoc zwracają się do niego jedynie Buriaci. Kiedy jednak spostrzegam oficera rosyjskiej armii delikatnie, acz stanowczo popychającego w jego kierunku pięcioletniego, bladego z przerażenia syna, a chwilę potem stojącą przed szamanem dwudziestoletnią zgrzebnie odzianą moskwiczankę Annę, dociera do mnie, że Bair Rinczinow nie jest jakimś tam wziętym z łapanki „boo”. Pięciolatek cierpi na zaawansowaną hemofilię, dziewczyna z kolei przyjeżdża z rakiem mózgu. Obydwoje bez powodzenia zaliczyli do tej pory po kilka szpitali. Teraz przebywają pół Rosji z nadzieją na wyleczenie. Znajdujący się w Bairze duch szepcze do uszu pacjentów diagnozy w języku staroburiackim. Dołgarma skrzętnie je zapisuje, by potem przełożyć diagnozę na rosyjski i w takiej formie przekazać pacjentom.
– W rodzinie Anny cztery pokolenia wstecz niespodziewanie zmarła bardzo podobna do niej dziewczyna. Odpowiednio nieodprawiona z tego świata dusza nie odchodzi, lecz zostaje na Ziemi. Zaczyna błądzić, szukać kogoś, do kogo może się przykleić. Znajduje Annę. Od tej chwili dociążonej obcą duszą dziewczynie było coraz gorzej i gorzej – Dołgarma nazajutrz w paru słowach tłumaczy mi przyczynę choroby Anny.
Dopiero teraz przypominam sobie definicję duszy według Batara. Buriaci dzielą ją na trzy części. Pierwsza to ta, która przechodzi z rodziców na dzieci, druga należy się Bogu, trzecia zaś to ta, która w chwili śmierci uświadamia człowiekowi, że on właśnie umiera.
Pięciolatek, wraz z ojcem niosąc na tacy specjalnie przygotowane ofiarne ciastka, obchodzi ognisko, po czym przy wtórze szamańskiego bębna wrzuca zawartość tacy do ognia, który według tradycji jest pośrednikiem między światem żywych a światem umarłych.
– Od pokłonienia się duchom zaczyna się często długi proces powrotu do zdrowia – rzeczowo tłumaczy ceremonię Dołgarma.
Szaman nieporadnie dźwiga się z podłogi. Okręca się wokół własnej osi, po czym, asekurowany przez Batra i Walerija, wyskakuje kilka razy w górę. Po chwili opada bez sił na podsunięty przez Batara stołek. Mężczyźni wprawnie ściągają z jego głowy koronę. Szaman na powrót staje się Bairem, Bairem bez sił, Bairem o spoconej, umęczonej twarzy – Bairem, który z wyczerpania nie może złapać tchu. Gdy jego na pół omdlałe ciało kolebie się niepewnie na boki, Walerij raz po raz uderza bardakiem to w nogi, to w piersi, po czym dotyka narzędziem podłogi niczym ręcznym odgromnikiem, tak aby przypadkiem tu na ziemi nie pozostało nic z tamtego świata. Albina podaje Bairowi odpalonego papierosa, którym on łapczywie się zaciąga, jak gdyby nie tlen przywracał go do życia, ale właśnie dym.
Obrzędy mają się ku końcowi. To, co zostało zamontowane, trzeba rozmontować, a co wkopane, wykopać i spalić.
Chwilę później przy szamańskich rytmach… Modern Talking – ulubionego zespołu Baira – wracamy „szamańską” wołgą do bazy. Tutaj Bair przestaje być „boo” – szamanem. Na powrót zaczyna być ojcem, mężem i dziadkiem. Spragniony zwykłych, codziennych czynności, z zapałem bierze się do pieczenia baranich szaszłyków.
Ze snu wyrywa mnie rwetes przybliżającej się awantury. Wyglądam przez okno. Szarość świtu przebija sylwetka pijanego Baira. Przed mężczyzną bieżą zatrwożona Albina i Dołgarma, która bryzgając mlekiem, garściami sypie ryż wprost pod stopy męża. Według tradycji powinno go to uspokoić. Dopiero teraz dostrzegam w jego prawej dłoni rewolwer, w lewej zaś butelkę wódki. Gdy szlochające kobiety bezskutecznie próbują wyrwać mu z dłoni broń, on, wymijając je pijanym zwodem, zaczyna przeć wprost w moją stronę. Na ucieczkę jest już za późno. Nagły kop w drzwi uświadamia mi kruchość mojego losu. Do izby wtacza się Bair. Kobiety, szarpiąc go, próbują zatarasować sobą przejście. On mimo to niczym taran sunie w moją stronę. Gdy staje naprzeciw mnie, głos mu się załamuje, a rewolwer opada na podłogę. Aby zdławić w sobie łkanie, bierze solidny haust wódki, który wykrzywiając mu twarz, tym bardziej podkreśla jego przygnębienie.
– Pomagam setkom ludzi, a nie przewidziałem śmierci swojego syna – zrozpaczony wciska mi w dłoń butelkę.
Tuż przed moim wyjazdem Batar zabiera mnie na wzgórze, tam gdzie grób szamana. Na szczycie wzgórza odpala odtwarzacz MP3 z dobrym buriackim hip-hopem. Patrząc z góry na Czełutaj, mówi cicho, prawie szepcząc. – Ja od dziecka powinienem być uzdrowicielem. Jeśli nie będę tym się zajmował, będę się czuł coraz gorzej i gorzej. Robię to pomalutku. Pytałem ojca, powiedziałem mu, że właściwie nie umiem tego robić, a on powiedział: nie trzeba umieć, ręce same będą wiedziały, co robić.
Dlaczego duchy są tutaj tak popularne? Może dlatego, że w tych stronach ludzie przed nimi nie uciekają. Nauczyli się z nimi współpracować. Świat duchów nie jest tu bajką, jest światem równoległym, bez którego buriacka fizyczność nie miałaby sensu. U Buriatów szaman nie jest nikim szczególnym, choć bezwzględnie koniecznym jak urgyel – suchy zwierzęcy nawóz zbierany na stepie, by rozpalić ogień – życie.