W ojczyźnie Draculi i "wesołych cmentarzy". Jedno z najciekawszych miejsc na urlop w Europie
Ten kraj jest wciąż rzadko wybieranym kierunkiem turystycznym, a szkoda, bo można się w nim zakochać i do tego nie zbankrutować. Należy do Unii Europejskiej, więc granicę można przekroczyć z dowodem w ręku, a i kartą płatniczą zapłacisz prawie wszędzie w większym mieście. O mitach na temat Rumunii rozmawiamy z Justyną Łukasik-Russek, która niedawno wróciła z ojczyzny Drakuli.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Magda Bukowska, WP: Wiem, że Twoja ukochana część Europy, a może i świata, to Skandynawia. Skąd więc pomysł na Rumunię?
Justyna Łukasik-Russek: Faktycznie, północna Europa, a zwłaszcza Norwegia, to "mój kawałek świata". Ale południe kontynentu też mnie fascynuje i ciekawi. Niedawno odkryłam Czarnogórę, która absolutnie mnie zachwyciła, a w tym roku przyszedł wreszcie czas na spełnienie kolejnego podróżniczego marzenia, wizytę w Rumunii i przejechanie Drogą Transfogaraską. Lata temu oglądałam w telewizji, jak chłopaki z Top Gear przemierzali tę trasę i zwyczajnie się zakochałam. Wiedziałam, że muszę tam pojechać i zobaczyć to cudo na własne oczy.
Czyli w drogę dla drogi?
Można tak powiedzieć. Zresztą to nie pierwszy raz. Wszyscy w rodzinie uwielbiamy wszelkie "drogowe" atrakcje i wyzwania i często przejechanie jakiegoś wyjątkowego odcinka trasy jest celem naszych podróży. To jeden z powodów, dla których tak często wracamy do Skandynawii, która słynie z niewiarygodnie wprost malowniczych i często ekstremalnych dróg, jak np. Droga Trolli.
Zobacz też: Jak kupić ubezpieczenie na wakacje przez internet?
A wracając do Rumunii i Trasy Transfogaraskiej?
Powiem tak. Przejechaliśmy nią dwa razy, czyli po jednej przejażdżce na kierowcę. Wrażenia niesamowite. Konstrukcja i położenie drogi powodują, że momentami krew zamarza w żyłach. A do tego te widoki… naprawdę zapierające dech w piersi. Dlatego po pierwszej przeprawie wróciliśmy na Transfogaraską, aby przeżyć to jeszcze raz.
Właściwa droga prowadzi od wsi Bascov na Wołoszczyźnie do Cârţişoary w Transylwanii. Ma niespełna 100 km, z dojazdami ok. 150 km. Na jej pokonanie trzeba jednak przeznaczyć cały dzień. Dodatkowo, warto mieć dzień czy dwa zapasu na zmianę planów, gdyby się okazało, że danego dnia trasa jest zamknięta albo pogoda nie pozwoli cieszyć się widokami. A takie przypadki nie należą niestety do rzadkości.
Trasa Transfogaraska przecina najwyższe pasmo rumuńskich Karpat, Góry Fogaraskie, którym zawdzięcza swoją nazwę. Jej najwyżej położona część znajduje się przeszło 2 tys. n.p.m. Na takiej wysokości nagłe zmiany pogody to norma. Nawet w piękny, letni dzień może nagle pojawić się mgła i nie uda nam się nic zobaczyć. Poza tym trasa jest stara ‒ powstała w latach 70. XX wieku, na polecenie Nicolae Ceaușescu. Regularnie więc jakieś odcinki drogi wymagają nagłych remontów czy napraw i trasa jest zamykana.
Dlatego zanim wsiądziemy w samochód ‒ najlepiej dosłownie w ostatniej chwili ‒ sprawdźmy prognozę pogody dla tego regionu i oczywiście czy droga jest otwarta. Z praktycznych informacji dodam jeszcze, że warto wyruszyć wcześnie rano. Droga Transfogaraska przyciąga mnóstwo turystów. Także dla Rumunów jest ogromną atrakcją, panuje więc spory ruch. W ciągu dnia musimy się liczyć z tym, że nieprzerwany ciąg samochodów będzie głównym elementem pięknych widoków rozciągających się z trasy.
Widoki na rumuńskie Karpaty to główna "atrakcja" drogi. A czy przy samej trasie są jakieś miejsca, które warto odwiedzić?
Jasne. To jeden z powodów, dla których warto przejechać Transfogaraską więcej niż raz. Drugi to odmienna perspektywa. Droga, pełna zakrętów, tuneli, mostów i wiaduktów oferuje zupełnie inne widoki, gdy pokonujemy ją z południa niż gdy ruszamy z północy.
Jeśli chodzi o ciekawe miejsca na trasie, to z pewnością trzeba wspomnieć o pięknym, polodowcowym jeziorze Balea, znajdującym się niedaleko Cârţişoary. Działają tu schroniska, a wokół jeziora wyznaczono rezerwat przyrody. To piękne miejsce, ale trzeba się przygotować na intensywny turystyczny folklor ‒ mnóstwo straganów, pamiątki i inne atrakcje przygotowane dla gości.
Jadąc dalej na południe, warto się zatrzymać przy zaporze na rzece Ardżesz, która tworzy jezioro Vidraru i oczywiście zwiedzić ruiny zamku Poenari, który należał do Włada Palownika, czyli pierwowzoru Drakuli. My niestety podziwialiśmy zamek tylko z zewnątrz i to z pewnej odległości. W drogę weszły nam zwierzęta…
Co to znaczy? Zagrodziły drogę do zamku (śmiech)?
Prawie (śmiech). Od pewnego czasu w rumuńskich górach rośnie liczba zamieszkujących je niedźwiedzi. Jest ich już na tyle dużo, że wchodzenie na szlaki staje się niebezpieczne, o czym na każdym kroku przypominają wywieszone ostrzeżenia. Mnóstwo szlaków pozamykano, wydano zakazy wychodzenia w góry itd. Z tego też powodu liczbę wejść do zamku, który również znajduje się w górach, ograniczono do dwóch dziennie. A wycieczki eskortują uzbrojeni strażnicy. Nam akurat na taką wycieczkę nie udało się załapać, ale przynajmniej mamy pretekst, by tu wrócić, bo z drogi zamek jest niezbyt dobrze widoczny.
Droga Transfogaraska gwarantuje wspaniałe widoki i duży zastrzyk adrenaliny. Rozumiem, że drugi cel wyprawy ‒ spokojne okolice Marmarosz ‒ wybraliście na zasadzie kontrastu?
Trochę tak, choć nie było to celowe założenie. Okręg Marmarosz to miejsce, gdzie można cudownie doświadczyć gościnności Rumunów, spotkać się "na żywo" z ich kulturą, poznać ‒ często bolesną ‒ historię. To także region, w którym wspaniale doświadczamy wspaniałej tutejszej przyrody. Właściwie w całej Rumunii bez przerwy zachwycaliśmy się tym, że stale spotykamy zwierzęta ‒ na wyciągnięcie ręki pasą się osiołki, psy zganiają ze szczytów gór stado owiec, musimy zwolnić albo się zatrzymać, bo przez drogę wędrują krowy…
Na północy kraju, czyli właśnie w okręgu Marmarosz, ten "wiejski" klimat był jeszcze silniej wyczuwalny. Mnóstwo pól, uprawianych metodami z początku XX w. Właściwie nie widywaliśmy maszyn, tylko ręczne narzędzia, z których większość wyglądała na dzieła domowej roboty. Mieliśmy trochę poczucie, że znaleźliśmy się w żywym, prawdziwym skansenie. Z jednej strony człowiek ma poczucie, że ten "wiejski" urok, jest w dużym stopniu spowodowany biedą. Z drugiej ‒ możliwość ucieczki w miejsce tak dalekie od cywilizacji, ale absolutnie nie dzikie, jak najbardziej udomowione, jest czymś wspaniałym. Co ciekawe, ta sielskość urzekała nie tylko nas dorosłych, ale także dzieciaki.
Będąc w tym regionie mieszkaliśmy w cudownym gospodarstwie agroturystycznym obok Syhotu. I było to prawdziwe gospodarstwo ‒ z krowami, polem, gospodarzem, który uprawia rolę i domowym jedzeniem, którego nikt nie robił specjalnie dla nas. Po prostu, jeśli danego dnia w porze obiadu czy śniadania byliśmy w domu, gospodyni wystawiała dodatkowe cztery talerze i sadzała nas przy stole. Jeśli dzieciaki chciały się napić mleka, szły z gospodarzem do obory czy na pastwisko i razem doili krowę (i tak, pili ciepłe mleko prosto od krowy nie szczędząc mu zachwytów!). Tylko tyle i aż tyle. I to wszystko nie zostało, zgodnie z obowiązującą modą na "retro klimaty", stworzone pod turystów. To po prostu gospodarstwo, w którym od pokoleń ludzie żyją według naturalnego rytmu, do którego zawsze mogą przyjechać goście.
Tego rytmu nie zakłóca nawet telefon. W naszym gospodarstwie zasięg był tylko w jednym miejscu ‒ na podwórku na przeciwko kuchni. Sygnał był jednak tak słaby, że o ile stare, dobre telefony na klawisze jeszcze jakoś go łapały, o ile nowoczesne smartfony były zupełnie bezużyteczne.
W tym magicznym miejscu z zasięgiem nasz gospodarz zbudował małą wiatkę, w której "mieszkał" telefon. Kiedy dzwonił, co zdarzało się bardzo rzadko, gospodyni szła do wiatki odebrać. I to cały kontakt ze światem zewnętrznym, bo o internecie nawet nikt tu nie marzył… (śmiech)
Skoro już pojawił się wątek posiłków. Czy rumuńska kuchnia była dla was zaskoczeniem?
Właściwie nie. Powiedziałabym, że jest bardzo bliska tradycyjnej kuchni polskiej ‒ raczej ciężka, oparta bardziej na mięsie niż owocach i warzywach. Wiele potraw jest właściwie identycznych, np. rosół. Jedliśmy też domowe gołąbki, trochę mniejsze niż u nas i delikatnie doprawione, ale poza tym ‒ polskie gołąbki. Chyba największym zaskoczeniem ‒ zwłaszcza dla chłopców ‒ były niewielkie kotlety mielone podane na śniadanie. Obiad na śniadanie? ‒ dziwili się przez chwilę, po czym zjedli z apetytem (śmiech).
Pod względem kulinarnym Rumunia z całą pewnością może stanowić pewne wyzwanie dla wegetarian. Tu nikt nawet nie bierze pod uwagę, że ktoś nie je mięsa, dlatego pojawia się ono właściwie w każdej potrawie ‒ musimy się więc nastawić, że wybór dań wegetariańskich będzie znikomy. Drugą pułapką okołokulinarną, na którą trzeba w Rumunii uważać, jest palinka czy inny bimber. Domowy alkohol jest w każdym domu i wszędzie, gdzie trafimy, będziemy nim częstowani. Rumuni raczej nie rozumieją odmowy. Częstują przecież z gościnności i raczej nie poprzestają na jednym kieliszku. W sielskiej scenerii łatwo zapomnieć, że to wysokoprocentowy alkohol… i rano można się obudzić z potwornym bólem głowy i całkowitą niemocą, by wstać i zwiedzać piękne okolice (śmiech).
Skoro tej pułapki udało się uniknąć, wyruszmy na zwiedzanie okręgu Marmarosz. Zakładam, że poza sielską przyrodą, którą możemy chłonąć w każdej chwili, są tu też wyjątkowe miejsca, które warto zobaczyć.
Jak najbardziej. Znajduje się tu jedno z najbardziej magicznych miejsc, które widziałam ‒ "Wesoły Cmentarz". Zacznę może od tego, że w całym regionie kwitnie sztuka rzeźbienia w drewnie. Widać to nawet w architekturze. Drewniane domy z rzeźbionymi bramami to wizytówka okolicy. Budynki są tak malownicze, że stały się pożądanym towarem eksportowym. Wiele takich gospodarstw kupili i wywieźli Francuzi jako stylowe wiejskie chatki.
Wracając do cmentarza. Jeden z ludowych artystów, których jest tu bardzo wielu, postanowił dzięki swojej sztuce oswoić trudny temat śmierci. Zaczął więc rzeźbić nagrobki. Chciał, żeby nie były to jednak smutne, anonimowe pomniki, a świadectwa życia. Każdy nagrobek jest więc taką wizytówką zmarłego, pamiątką po tym jak żył, co robił, lubił, czym się zajmował. Widzimy więc jakąś scenkę w człowiekiem na traktorze, górnikiem, ale też pomnik osoby z fajką w zębach i flaszką w dłoni. Wszystkie drewniane nagrobki są pomalowane kolorowymi farbami ‒ nazwa "Wesoły Cmentarz" jak najbardziej oddaje charakter tego miejsca. Niestety nieznajomość języka rumuńskiego nie pozwoliła nam docenić znajdujących się na pomnikach inskrypcji i wierszyków, ale wierzę, że są zgodne z duchem całego miejsca.
Myślę, że pomysłodawcy tego miejsca, który zresztą znalazł godnych następców, udało się osiągnąć to, co sobie zaplanował ‒ rzeczywiście łatwiej tu myśleć o śmierci jak o jakimś etapie życia, a nie jak o jego kresie.
Jakich jeszcze miejsc nie można przegapić w okolicach Marmarosz?
Warto wygospodarować kilka godzin na odwiedzenie niezwykłego pomnika-muzeum, jakim jest Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu Sighet. Memoriał znajduje się w dawnym więzieniu, w którym przetrzymywano więźniów politycznych. Muzealne sale urządzono w kilkudziesięciu dawnych celach. Każda z nich to osobna historia. Muzeum poświęcone jest przede wszystkim Rumunii, ale komunizm został tu pokazany w bardzo szerokiej perspektywie. Są oczywiście także wątki polskie: Solidarność, Wałęsa, walki robotników…
Memoriał przybliża nam bardzo trudną historię. Wizyta w tym miejscu nie jest więc urlopową przyjemnością. Zapoznanie się z wystawą wymaga sporo uwagi i skupienia. Nie mamy interaktywnych zabawek, a raczej mnóstwo niełatwego tekstu. Ogromny szacunek za to, że muzeum przystosowano do gości z zagranicy. Natychmiast przy wejściu wręczono nam książeczkę w języku polskim, w której szczegółowo opisano wszystkie pomieszczenia. Dzięki temu ‒ jako osoby niewładające rumuńskim ‒ nie chodziliśmy od celi do celi oglądając zdjęcia, ale mogliśmy zapoznać się z prezentowaną tu historią. Wizyta dająca dużo myślenia i co tu kryć ‒ wstrząsająca. Memoriał w Sighet to jedno z tych miejsc, które na zawsze coś w człowieku zmieniają.
Z naszej rozmowy wyłania się dość mroczny obraz Marmarosz. Tu więzienie-muzeum, tu cmentarz ‒ nawet jeśli wesoły. Może warto wspomnieć też o bardziej wakacyjnym obliczu tego regionu?
Rozmawiałyśmy też o wspaniałej przyrodzie, cudownej sielskiej atmosferze, zwierzętach… Mam więc nadzieję, że ten obraz nie jest jednak tak mroczny (śmiech). Tym bardziej, że to piękna okolica, która fantastycznie pasuje do wakacyjnych klimatów. Latem w wielu rejonach Rumunii organizuje się mnóstwo festynów, jarmarków i innych tego typu zabaw.
My akurat trafiliśmy na taki festyn, przejeżdżając przez malownicze i pięknie zachowane średniowieczne miasteczko Shigishoara, ale wiem, że w Marmarosz odbywają się bardzo podobne imprezy. Były tańce, śpiewy i jedzenie.
W Rumunii takie festyny mają bardzo folkowy charakter. Występują ludowe zespoły, muzycy grają regionalne rytmy, są typowe dla danego miasta czy regionu stroje i to wszystko nie tworzy wrażenia skansenu. Przeciwnie. Jest czymś naturalnym, typowym dla czasu i miejsca, w którym się odbywa. To bardzo klimatyczne. Oczywiście na każdym jarmarku czy festynie mamy też mnóstwo rękodzieła: hafty, wyroby drewniane i wszelkie inne przejawy sztuki ludowej. Jeśli ktoś lubi takie ozdoby, a faktycznie są bardzo piękne, to powinien mocno wypchać portfel przed wyjazdem, bo okazji do zakupów z pewnością nie zabraknie.
Tym bardziej, że jest z czego wybierać. Marmarosz leży tuż przy granicy z Węgrami, bardzo blisko Ukrainy. Wpływ wszystkich tych kultur jest tu mocno widoczny i daje piękną różnorodność.
Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o takie praktyczne porady dla podróżujących do Rumunii. Czy jest coś na co powinniśmy się nastawić? Coś co nas może zaskoczyć?
Rumunia ma łatkę biednego, taniego kraju. Co do biedy, to w niektórych regionach jest ona rzeczywiście widoczna, nie przekłada się to jednak na niskie ceny. Planując budżet trzeba się nastawić na ceny na poziomie zbliżonym do tych w Polsce. Droższe w Rumunii jest paliwo. Z kolei ceny noclegów, zwłaszcza jeśli korzystamy z pensjonatów, agroturystyki czy mieszkań na wynajem, są tu wciąż bardzo atrakcyjne.
Ponieważ wyobrażenia na temat Rumunii są bardzo różne, każdego zaskoczyć może coś innego. Jeśli spodziewamy się dzikiego kraju na rubieżach kontynentu, przypomnijmy sobie, że Rumunia należy do Unii Europejskiej. A to znaczy, że nie musimy wozić ze sobą pełnych kieszeni gotówki, bo płatność kartą czy bankomaty nie są tu niczym niezwykłym. Oczywiście, jeśli jedziemy w góry czy do bardzo małych miejscowości, możemy się spodziewać pewnych ograniczeń, np. braku zasięgu. Z drugiej jednak strony warto pamiętać, że choć Rumunia należy do UE, nie jest w strefie Schengen. To znaczy, że musimy się nastawić na kontrole na granicy, sprawdzanie bagażu i oczywiście musimy zabrać ze sobą paszport. Warto też wziąć pod uwagę, że przekraczanie granicy ‒ szczególnie, gdy będziemy wracać może zająć sporo czasu. My na granicy między Rumunią a Węgrami spędziliśmy ok. 2 godziny. Warto wziąć to pod uwagę planując podróż.
Poza tym Rumunia jest nie tylko pięknym, ale bardzo przyjaznym dla turystów krajem. Nie powinniśmy się jej obawiać i zastanawiać, jakie przykre niespodzianki mogą nas tam spotkać. Nastawmy się raczej na gościnnych, serdecznych ludzi, obcowanie z naturą i podziwianie fantastycznych widoków.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.