Fragment książki "Zaistnienia". Niezwykła podróż
Tysiące kilometrów i drugie tyle niezwykłych przeżyć. Oto podróż z Patagonii na Alaskę, którą w książce "Zaistnienia" opisuje Piotr Strzeżysz. Poniżej prezentujemy jej fragment.
Do budynku dojechałem późnym popołudniem. Wypatrywałem go od rana, wyczekiwałem od dobrych kilku dni. Choć doskonale pamiętałem, gdzie się znajduje, to gdybym z jakichś niezrozumiałych powodów nie mógł do niego trafić, bez większego zdziwienia zaakceptowałbym jego nieobecność, a zakorzeniony w pamięci widok miejsca i parę związanych z nim wspomnień potraktowałbym jako wyjątkowo realny wytwór bujnej wyobraźni, fragment snu, który po przebudzeniu ciągle trwa i niezauważalnie przemienia się w odczuwaną wszystkimi zmysłami rzeczywistość.
W pierwszej chwili w ogóle go nie poznałem. Przefiltrowane przez grubą warstwę chmur światło opadało na niego miękko i wycieniowawszy kontury, naddawało mu pastelowej barwy wyschniętej ziemi, przez co niemal wtapiał się w jasnobrunatny krajobraz. Zdawał się też stać o wiele bliżej głównej drogi i jakby zmalał, skurczył się w sobie, pozapadał. Osamotnił się jeszcze bardziej, zabiedził.
Szesnaście miesięcy wcześniej przemieszczałem się tą samą drogą, ale w przeciwną stronę, przejeżdżając przez czternasty, przedostatni kraj znajdujący się na trasie rozpoczętej na Alasce podróży do Patagonii. Był to jeden z ostatnich dni lutego 2015 roku; dzień nieprawdopodobnie wietrzny, rozciągnięty na kilkanaście godzin wśród płaskiego, jednostajnego krajobrazu. Słońce zbliżało się powoli do linii horyzontu, a karykaturalny, rowerowy cień wydłużał się coraz bardziej, perspektywicznie zawężając się w stronę lewego pobocza. To, że na niebie szykuje się coś niedobrego, zauważyłem dopiero, gdy zatrzymałem się za potrzebą.
Z północnego zachodu nadciągał ciemny kształt, wyglądający jak wysmukłe tornado. Musiałem uciekać. Ale dokąd? Gdyby nie przysłowiowy łut szczęścia, kto wie, jak wyglądałaby nadchodząca noc i czy w końcu nie ściągnąłbym na siebie któregoś z wściekle uderzających raz za razem piorunów i nie użyźnił popiołem patagońskiej ziemi. Znajdujące się po lewej stronie jezdni zabudowania dostrzegłem zupełnym przypadkiem, w świetle jednej z przecinających niebo błyskawic. (…)
Zatrzymałem się. Klucząc między kałużami, podszedłem w stronę dostrzeżonego prostokątnego kształtu. Wąska, ale silna smuga światła latarki wyodrębniła zarys budynku. Po kilku krokach znalazłem się na zadaszonym patio. Trudno powiedzieć, czy nieobecność domowników bardziej mniej ucieszyła czy zmartwiła. Pozamykane okna, zaryglowane drzwi i walające się wszędzie pordzewiałe sprzęty nie budziły wątpliwości – miejsce od dawna było opuszczone i pozostawione samemu sobie.
Dochodziła dziesiąta. Przebrałem się w suche rzeczy i kucnąłem pod ścianą. Coraz rzadziej pojawiające się błyskawice i cichsze grzmoty znaczyły, że burza się oddalała. (…) Zdecydowałem, że zostaję. Zdjąłem z bagażnika namiot i rozłożyłem go na skrzypiących deskach. Pochyliłem się, by włożyć i naciągnąć maszty, kiedy za plecami usłyszałem dźwięki przypominające zdławione skomlenie. Odwróciłem się. Z mroku wynurzyły się dwa psy. Szczekały, ale tak jakoś niepewnie, uchylając się od oślepiającego je jasnego światła. (…)
Niedługo potem siedziałem na rozłożonej na ziemi karimacie i przygotowywałem kolację. Psy warowały w ciszy. Zagotowałem wodę, dodałem makaron, parówki, sos pomidorowy, czosnek i oregano. Pachniało. Nie mogły nie podejść. Widać było, że się boją, ale głód zabija wszelki strach. Patrzyły na mnie, mrużąc oczy drażnione światłem latarki. Nie uciekały. Czekały. Nawet gdy już przyzwyczaiły się do mojej obecności i wspólnie zjedliśmy kolację, kiedy dały się pogłaskać i weszły do namiotu, a w końcu położyły się ufnie obok – wciąż czekały. To czekanie szkliło się w ich spojrzeniach, zawodziło w skomleniach, wystawało na przestrzał z obciągniętych skórą kości. Było go tyle, że nie mieściło się w ciasnej budzie, unosiło się pod sufit, pełzało po ścianach, aż w końcu wylewało się na zewnątrz, uchodząc poprzez drewniane szpary, i ginęło w mroku, przemieniając się w cichnące, tęskne zawodzenie, ni to psi, ni łabędzi śpiew…
Tym razem nie powitało mnie ujadanie, żaden pies nie zaszczekał, a sam budynek, umocowany na kruchym fundamencie nieobecności, w bezdeszczowej aurze wydawał się jeszcze silniej odrealniony, niemal przezroczysty. Zajrzałem do budy. Blaszane miski leżały w kącie, puste. Przez niemal rozsypujące się, spróchniałe deski przeciskało się żółtawe światło. Przeszukałem dokładnie wszystkie kąty, ale nie natknąłem się na żadne ślady. Choćby zaschnięte. Jedynie okna i drzwi wydawały się szczelniej zamknięte, blachy mocniej skorodowane, wychodek niemal do połowy przysypany piaskiem.
Odpiąłem z bagażnika sakwę i wysypałem na ziemię jej zawartość. Czegóż tam nie było! Parówki, gąbczasty chleb tostowy, orzechy, rodzynki, płatki owsiane, kilka konserw, dwa kilo psiej karmy, pokruszone ciastka, niedojedzony makaron, fasola i resztki czekolady, którą poprzedniego dnia obdarował mnie spotkany na parkingu chilijski kierowca ciężarówki.
Jadłem bez pośpiechu, w ciszy, patrząc na leniwie przewalające się po niebie kłębiaste chmury. Było mi dobrze, choć trochę smutno. Myślałem, że będą. Naprawdę łudziłem się, że znów je spotkam. Psią karmę wiozłem od kilku dni. No i parówki na deser. Prawie kilo. Nie zmarnują się, zjem, ale o wiele przyjemniej byłoby się podzielić. Duży chwytałby łapczywie i od razu połykał w całości. Mały nadgryzałby niezgrabnie, wypluwał, zgarniał z ziemi, znów wypluwał, patrzył na przeżutą papkę, po czym ponownie wkładałby ją między zęby. Jadłby powoli, aby przedłużyć niewątpliwą przyjemność zapełnienia pustego żołądka. A gdy z pełnymi brzuchami leżelibyśmy już obok siebie, poopowiadałbym trochę o drodze. Wytłumaczyłbym, że tym razem jadę z południa, z samego Ushuaia, z końca świata albo z początku, zależy jak na mapę spojrzeć, w sumie na jedno wychodzi. I że kieruję się na północ, kto wie, może aż na Alaskę, jak sił wystarczy i chęci… Zostało dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów. Niby dużo, ale jeśli taką odległość rozciągnąć w czasie, to wcale nie tak wiele. Opowiedziałbym o wielorybach, które podpatrywałem w zatoce San Matías, i o przygodzie z uchatkami patagońskimi, tymi samymi, co z nie do końca zrozumiałych powodów gwałcą pingwiny.
Sam im ledwo umknąłem: fotografowałem je z wysokiej na kilka metrów skarpy i nie dostrzegłem zbliżającego się w moją stronę samca. Był już naprawdę bardzo blisko i gdyby nie gardłowy dźwięk, jaki z siebie wydał, nie wiadomo, czy moja podróż nie zakończyłaby się przedwcześnie. Nie wiem, czy morski stwór podchodził, bo chciał mi zrobić krzywdę, czy tylko nastraszyć, podobnie jak nigdy się nie dowiem, czy widział we mnie człowieka, pingwina czy niewyrośniętą uchatkę. Może po prostu bronił dostępu do pozostawionego na plaży haremu i strzegł zajętego terytorium?
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl