Kuba po taniości. Codziennie fasola i podróże "na pace"
Od 2021 r. na Kubie obowiązuje tylko jedna waluta, peso kubańskie. Jak było wcześniej? Mało kto pamięta. Turyści mogli dokonywać płatności jedynie w peso wymienialnych, których wartość szacowano na równi z amerykańskim dolarem. System ten, należący do najbardziej osobliwych na świecie, umożliwiał wiele nadużyć i utrudniał niskobudżetowe podróżowanie. Od tamtego czasu wiele się jednak zmieniło.
Z dala od pięknie odnowionych placów starej Hawany, przy budce z kawą wisi ręcznie pisany cennik. Mała filiżanka mocnego kubańskiego espresso kosztuje tutaj jedynie 1 peso. Jeszcze przed wspomnianym ujednoliceniem walut podróżny stał i liczył – tylko 1 dolar za kawę? To przecież niewiele, o połowę taniej niż w Polsce.
Peso inne niż peso
Z rozkoszą sączył więc małą czarną, po czym odchodził ukontentowany, a jeszcze bardziej zadowolona wydawała się sprzedawczyni. Nic dziwnego - właśnie zarobiła 25 razy więcej niż powinna. Kawa faktycznie kosztowała 1 peso, tyle że kubańskie (1 CUC, peso wymienialne, było warte ok. 25 CUP, peso kubańskich).
Ale po co o tym wspominać bogatemu gringo? Przykład kawy jest oczywiście mało adekwatny w kalkulacji kosztów podróży, bo filiżanka napoju nie jest dużym wydatkiem w żadnej walucie świata. Im większe zakupy, tym sprawy robiły się jednak bardziej skomplikowane, a ubytki z portfela większe. Choć od dwóch oblicz Kuby – lokalnego i turystycznego – ciężko uciec do dziś, to odejście od dualistycznych płatności z pewnością ułatwiło życie niejednemu turyście z ograniczonym budżetem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Każdy powinien spróbować. "To fantastyczny i tani sposób na podróżowanie"
Na biednie, na bogato
Poziom rozwarstwień ekonomicznych na Kubie pozostaje ogromny na wielu frontach. Przepaść dzieli nie tylko duże miasta i prowincję, ale też osoby zatrudnione w turystyce i te niemające z nią nic wspólnego. Albo Kubańczyków, których rodzina wyemigrowała do Stanów i przysyła do kraju pieniądze z tymi, którzy nie mają wśród krewnych takich szczęściarzy.
W tej skomplikowanej układance majętności pozycja obcokrajowca przylatującego tu na wczasy zawsze była jasna – był on znacznie bogatszy od przeciętnego mieszkańca wyspy.
Częściowo bazując na tym przekonaniu, ale nie tylko, po otwarciu się Kuby na światową turystykę (na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia) powstał osobliwy system odrębnego traktowania gości z zachodu. Wybudowane dla nich resorty miały ekskluzywny charakter, a urlop w nich ograniczał się głównie do krążenia między plażą a hotelowym barem.
Zwiedzanie wyspy na własną rękę było w tych czasach wykluczone. Podróżny nie mógł się przecież dowiedzieć, z jakim fatalnym skutkiem polityka prowadzona przez socjalistyczny rząd Castro wpłynęła na codzienność setek tysięcy Kubańczyków.
Lata później, gdy zezwolono na bardziej swobodne przemieszczanie się, turystów nadal traktowano w specjalny sposób. Lista miejsc na nocleg była ograniczona pojemnością casa particular, małymi rodzinnymi pensjonatami, w których zaledwie kilka pokoi (niekiedy tylko jeden) można było przeznaczyć dla obcokrajowców.
Nie inaczej rozwiązano sprawę transportu. Autobusy lokalnych przewoźników były dostępne dla Kubańczyków, a potrzeby transportowe przybyszów miała rozwiązać wielokrotnie droższa linia Viazul, jedyna taka na wyspie. Droższa nie oznacza oczywiście lepsza. Do dziś jej cechą rozpoznawczą są spóźnienia, odwołania na ostatnią chwilę czy przestarzały system rezerwacji, wyglądem przypominający dawny komputerowy MS-DOS.
Z angielskim nie podchodź
Jak zatem rozgryźć Kubę pod kątem taniego podróżowania? Czy jest to w ogóle możliwe? Może nie do tego stopnia, co w bardziej rozwiniętych turystycznie krajach, jak Meksyk albo odległa Tajlandia, ale jest to zadanie wykonalne.
Pierwszą barierą jest język. Mimo tego, że rzesze Kubańczyków mają krewnych na pobliskiej Florydzie, na wyspie język Jankesów nie ma dużego zastosowania. Znając choćby podstawy hiszpańskiego, otworzymy sobie drzwi do bardziej uczciwych negocjacji cen, zyskamy przychylność miejscowych, a także dowiemy się, co ciekawego mówią o nas za plecami.
Dużo korzyści dla podróżnych z cieńszym portfelem zrobiło wspomniane ujednolicenie walut. W tej kwestii potencjalni naciągacze nie mają już pola do popisu – peso to peso, jedyne i niezmienne.
Rok w rok przybywa też usług, z których mogą korzystać obcokrajowcy, poszerzając ich możliwości wyboru, w zależności od budżetu. Ten łagodny wiatr zmian zaczął być odczuwalny zwłaszcza po śmierci Fidela Castro w 2016 r. Niektóre z dzisiejszych casa particular bardziej przypominają już malutkie hoteliki z dużą liczbą pokoi i udogodnieniami pokroju wi-fi (nie do pomyślenia kilka lat wstecz!).
Ekstremalne podróżowanie i monotonne posiłki
Zamiast wyśrubowanej cenowo linii Viazul turyści z przygodową żyłką mogą wyruszyć w podróż prywatnymi camiones, wielkimi ciężarówkami, których paki dostosowano do przewozu pasażerów. Takie rozwiązanie nie będzie może przesadnie wygodne (zwłaszcza na długich nocnych trasach, np. z Hawany do Santiago de Cuba), ale kilkukrotnie tańsze i obfitujące w barwne wspomnienia i nowe znajomości.
Dużo bogatsza niż kilka lat temu jest oferta wynajmu aut, co pozwala na pełną transportową niezależność. Ta opcja może okazać się całkiem opłacalna przy większej liczbie podróżnych.
Tanie posiłki na Kubie są ogólnodostępne, łączy się jednak z nimi pewna niedogodność – są dość nużące i powtarzalne. Rezygnując z bogatych w owoce morza i inne frykasy menu turystycznych restauracji, będziemy skazani na ciągłą dietę w postaci fasolki, ryżu i przysmażonego do czerwoności na głębokim oleju kurczaka, ewentualnie cienki stek z wieprzowiny, który niewiele ma wspólnego z polskim schaboszczakiem. I choć na pierwszy rzut oka brzmi to i wygląda całkiem smacznie, to mniej więcej po dziesięciu dniach od fasoli zaczyna czerwienić się w gardle i oczach. No ale kto powiedział, że "tanio" oznacza "bez wyrzeczeń"?