LudzieMichał Woroch: "Podróż to męczący rytuał, ale czuję, że żyję"

Michał Woroch: "Podróż to męczący rytuał, ale czuję, że żyję"

Przygotowywali się do wyjazdu ponad dwa lata. Michał Woroch i Maciej Kamiński przejechali dziesiątki tysięcy kilometrów. Przemierzyli dwie Ameryki. Jechali przez bezdroża, góry i autostrady. Byli na pustyni Atacama, płynęli Amazonką, uczestniczyli w ceremoniach ayahuaski. Od ponad 10 lat żaden z nich nie zrobił kroku.

Michał Woroch: "Podróż to męczący rytuał, ale czuję, że żyję"
Źródło zdjęć: © Michał Woroch

14.05.2019 | aktual.: 14.05.2019 16:25

Jednak dzień po dniu, kilometr po kilometrze, robili wszystko, aby zrealizować swój cel. O zmaganiach dwóch podróżników możemy przeczytać w książce Michała Worocha "Krok po kroku. Z Ziemi Ognistej na Alaskę".

Michał cierpi na zanik mięśni, Maciej jest po nieudanej operacji wycięcia nowotworu. Poznali się na oddziale Kliniki Rehabilitacji w Szpitalu Uniwersyteckim nr 1 w Bydgoszczy. I choć są bardzo różni, coś ich połączyło: upór.

Obraz
© Facebook.com / wheelchair

W podróże wciągnęli Worocha bliscy. Do Wielkiego wyścigu autostopowiczów z Madrytu do Warszawy, relacjonowanego przez radiową Trójkę, zgłosił go kolega, podszywając się pod niego. Potem była Mongolia i… kolejne wyzwanie. Trzeba było przemierzyć część drogi konno. Żaden instruktor nie podjął się nauki jazdy, Michał skonstruował więc specjalną uprząż i wyruszył w drogę. Wtedy poczuł, że wszystko jest możliwe.

Wyprawa do Ameryki Południowej w pierwotnej wersji miała wyglądać nieco inaczej. Miał powstać film dokumentalny o chłopaku, który tak bardzo chciał chodzić, że o pomoc prosił Indian. Pomysł upadł, ale wtedy narodził się plan przemierzenia Ameryki jeepem. Michał kupił więc starego land rovera defendera i poświęcił ponad dwa lata na przystosowanie samochodu dla dwóch osób niepełnosprawnych. A gdy wyruszył w drogę, został trzecim równoprawnym, a może najważniejszym członkiem wyprawy i zyskał nazwę Def.

Mało kto wierzył, że dopną celu

Gdy jednak Michał dzielił się swoim pomysłem z innymi, ci z niedowierzaniem pukali się w czoło.

"Off-road jest dla inwalidy nie do wytrzymania, nawet pół dnia podskakiwania potrafi wykończyć człowieka na wózku, a co dopiero kilkumiesięczna podróż" – przytacza w książce wypowiedzi z forum dla miłośników Land Rovera Defendera.

"Ludzie, którzy widzieli auto na zlocie, już wiedzieli, że jestem szalony" – pisze Woroch, bo pojechał swoim nabytkiem do Drawska Pomorskiego na zlot miłośników tej marki.

Podróżnik się nie poddawał, szukał fachowców i dobrych ludzi, którzy dostosowali auto dla dwóch niepełnosprawnych podróżników. Zamontowano namiot na dachu, żeby mógł tam nocować jego współtowarzysz wyprawy, cztery windy, a na tyle pojazdu znalazło się miejsce na kuchnię. I tak wyposażone auto mogło wyruszyć w trasę. Przygotowania trwały ok. 2,5 roku. W drogę wyruszyli 9 listopada 2016 r.

Obraz
© Michał Woroch

Bolesny rygor

"Zacząłem rozumieć możliwości, jakie daje samochód. Dla mnie to było olśnienie. Wolność. Czysta wolność. Ale też ta podróż to męczący rytuał: wyjmowanie wózków, rozkładanie kuchni, jedzenie posiłku na plastikowych talerzach, bo z mycia naczyń, które okazało się męczące w drodze, szybko zrezygnowaliśmy" - czytamy w "Krok po kroku". I choć w innym miejscu również podkreśla, że "wędrówka ma swój bolesny rygor", to jednak robi to po, aby "nałykać się życia", aby "nabrać jak najwięcej doświadczeń. Nawet ciężkich, po to tylko, żeby wiedzieć, że żyję".

Kilkakrotnie w książce opisuje codzienne zmagania. Samo wejście bądź wyjście z samochodu zabiera ok. 30 min. Podczas festiwalu Kolosy, podczas którego Michał miał prelekcję i otrzymał Kolosa 2018 w kategorii Wyczyn roku, można było obejrzeć ten wysiłek. Na wideo można zauważyć moment wsiadania do samochodu. Najpierw Michał przesiada się z wózka na windę, która podnosi go na siedzenie pasażera. Maciej bierze jego wózek, jedzie na tył samochodu. Odczepia koła, wrzuca je do auta, ramę osobno. Podjeżdża do drzwi kierowcy. Maciej ma więcej siły, więc łapie się ramy i sam wciąga na siedzenie. Schyla się po wózek. Rozmontowuje go i układa za sobą. Najpierw rama, potem jedno koło, drugie i już można jechać. I tak razy dwa.

Obraz
© Michał Woroch

Początek w Ziemi Ognistej

Swoją podróż rozpoczęli na krańcu świata, w najdalej wysuniętej osadzie Ameryki Południowej. Ich droga wiodła zachodnim wybrzeżem Ameryki Południowej przez Chile, Boliwę, Peru, Kolumbię do Ameryki Środkowej. I przez Amerykę Północną na Alaskę.

Podczas tego czasu w podróży Polak bał się tylko raz: "Wcześniej strach czułem jedynie wówczas, gdy myślałem o upływającym czasie. Od chwili, w której usiadłem na wózku, miałem jeden cel: oszukać go. A on uciekał mi przez palce. Dopiero w podróży przestałem o nim myśleć. Najbardziej bałem się na parkingu przed kasynem w Valparaiso" – czytamy w książce. To wtedy najpierw Michała siedzącego samotnie w aucie otoczyły natrętne dzieci, a potem zaczęli wokół niego krążyć dorośli, szukając łatwej możliwości wzbogacenia się.

Obraz
© Michał Woroch

W podróży można doznać różnych emocji i stanów: strachu, wolności, wyzwolenia, wyczerpania, ale też akceptacji. "Miałem w sobie – dziś tak mi się wydaje – zgniłe jabłko. Tak nazywam to uczucie. Nosiłem je w sobie. Odzywało się za każdym razem, gdy stawałem przed jakąś barierą. Dusiło mnie w krtani, zatruwało myśli, powodowało, że byłem wściekły na siebie, na świat" – tak było kiedyś.

Całkiem niedawno, gdy babcia zadała mu pytanie, czy jest mu przykro, że jeździ na wózku, odpowiedział jej, że od kilku lat jest z tym pogodzony.

Obraz
© Facebook.com / wheelchairtrip

Ceremonia uzdrowienia

Gdy znajomy zachęcał go do wzięcia udziału w ceremonii uzdrowienia, walczył i borykał się ze sobą. "Przychodzisz do mnie, do człowieka, który przez całe lata starał się zaakceptować siebie i swoją sytuację i mówisz, że mam uwierzyć, że wyzdrowieję. Czy nie rozumiesz, że gdybym uwierzył w możliwość uzdrowienia zaprzeczyłbym temu, kim jestem?".

Uczestnictwo w ceremonii jest pod tym względem również ważne, że szamani podkreślają wartość cierpienia, nie tyle podczas rytuału, ile w życiu. "Coś w tym jest. Cierpiąc, zdajesz sobie sprawę, jak daleko możesz sięgnąć, jak wiele możesz znieść. To wielka lekcja."

Obraz
© Michał Woroch

W końcu niepełnosprawny mężczyzna zdecydował się na ponowne uczestnictwo w obrzędzie. Jak możemy przeczytać w książce, szaman śpiewał tradycyjną pieśń, a Indianie chodzili między zgromadzonymi i podawali czarkę z płynem. "Piłem, znów zapadałem się w pieśń i płynąłem wraz z nią. Po jakimś czasie (…) szaman podszedł do mnie i dotknął moich nóg. Pod jego dotykiem poczułem rozpalający się w nich ogień, który ogarnął kości, mięśnie i poszedł w górę. Ogień rozchodził się po moim ciele, szaman śpiewał i wiedziałem, że w jego słowach, w jego głosie była siła, dobra siła, życzliwa.

Moje mięśnie brzucha dawno już umarły, ale w jakiś dziwny sposób potrafiłem teraz usiąść o własnych siłach. Ból, który towarzyszył mi całe życie, nagle stał się częścią mnie. Nie, nie mogłem teraz porzucać bólu. Nie mogłem odrzucać tego, co jest mną. Ból, który zawsze odsuwałem, od którego uciekałem tak daleko, że zdecydowałem się jechać tysiące kilometrów w jakimś wymyślonym celu, był częścią mnie. Nie mogłem porzucić siebie. Nie mogłem się oszukiwać. Po prostu chciałem przeżyć swój ból. Pływałem, przecież kocham pływać. Pływałem w swoim ciele".

Obraz
© Michał Woroch

W tym czasie jego kolega jeżdżąc uliczkami miasta, natknął się na lokalne święto, które też wywarło piętno na Maćku. Miało ono nieco inny wydźwięk. Podczas tego obyczaju mężczyźni mieli za zadanie ściąć drzewo obwieszone cukierkami. Mieli to zrobić wielką siekierą. Trzonek miał mniej więcej metr dwadzieścia.

"Maciej podjechał samochodem i przypatrywał się chwilę ceremonii, a potem włączył lampy. Rozległ się aplauz, teraz drzewo oświetlone było jasnym, mocnym światłem. (…) Wysiadł z samochodu, a któryś z mężczyzn podał mu siekierę. "Teraz ty" – powiedzieli. Ledwie podjechał do drzewa, wylali na niego wiadro błota. Cały w pomarańczowej mazi uderzył raz, potem drugi, a drzewo upadło. Rozległ się huk radości, zagrała muzyka, otoczyli go ludzie. Jeden z mężczyzn podszedł z dwiema córkami, mniej więcej szesnastoletnimi, i oferował je jako żony".

Obraz
© Facebook.com / wheelchairtrip

Podróż przez własne ograniczenia

Podczas wyprawy bywało różnie. Po dziewięciu miesiącach, kiedy dotarli już do Stanów Zjednoczonych, poważna awaria silnika uniemożliwiła im kontynuację podróży. Wrócili do Polski po nowy i po 9 miesiącach wrócili, żeby dojechać na Alaskę. Dotarli tam jesienią 2018 roku. I choć nie udało się dojechać do Prudhoe Bay, bo miasteczko otoczone było drucianym płotem, to wyprawę można uznać za udaną.

"Cała podróż była drogą przez ograniczenia. Nasze własne, ludzkie, które wyelimonowały nas jak niepełnosprawnych chłopaków, z większości atrakcji. Nie widziałem miasta Inków, kondorów w kanionie Colca, Wielki Kanion w Kolorado ujrzałem tylko dlatego, że włamaliśmy się na teren, który był wyłączony z ruchu samochodów. Uśmiecham się do siebie: tak kończy się wielka podróż ludzi, którzy na przekór wszystkim i wszystkiemu wsiedli pewnego dnia do defendera, którego samodzielnie przystosowali do jazdy i ruszyli na północ przez dwa kontynenty. Pokonaliśmy wszystko, a zatrzymał nas druciany płot".

Obraz
© Facebook.com / wheelchairtrip

Chyba jednak nikt nie ma wątpliwości, że wyprawa, którą nazwano wheelchairtrip, nie skończyła się porażką. A wręcz przeciwnie. Korzyści same cisną się na usta. Zrozumienie siebie, przełamanie strachu i pogodzenie się z własną niepełnosprawnością. Ta książka to nie tylko opis rocznej wędrówki z jednego krańca świata na drugi. To także opowieść o kolejach życia, drodze do celu i przesuwaniu własnego horyzontu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz także
Komentarze (14)