Sajgon w Sajgonie. Czyli jak przeżyć w ludzkim mrowisku
Wyobraźcie sobie skuter, a obok niego kolejne. Za nimi sto następnych, a jeszcze więcej z przodu i po bokach. W Ho Chi Minh City, zwanym dawniej Sajgonem, jednoślady są wszędzie, przejęły władzę nad miastem. Bez względu na porę dnia, całkowicie opanowują jezdnię, a w godzinach szczytu nie pogardzą też chodnikiem. Pieszy jest tutaj skazany na wieczną czujność, a gwałtowne ruchy nie są wskazane. "Ale Sajgon!" zwykło się mawiać nie bez kozery.
Życie w największej metropolii Wietnamu (jej populacja z wolna dobija do 10 mln osób) nie należy do powolnych. Można odnieść wrażenie, że jej mieszkańcy od rana do wieczora żyją w biegu, wspomagając się kofeiną. Kawiarnie są tu wszechobecne, a małą czarną serwuje się zarówno na stoiskach ulicznych z plastikowymi taboretami, jak i w lokalach klasy premium.
Wietnam jest jednym z globalnych liderów przemysłu kawowego, kultywuje się tu zwłaszcza ziarna robusty. Powstały z nich napój jest gęsty, ma wyraźnie czekoladowy posmak i spływa do szklanki małymi kroplami przez aluminiowe sitko. Do tak powstałego espresso dodaje się słodkie skondensowane mleko. Taka bomba energetyczna działa, jakby podano ją dożylnie – natychmiastowo, a jej stan utrzymuje się przez kilka godzin. Wietnamczycy powtarzają jej dawkę wielokrotnie w ciągu doby. Może dlatego w Ho Chi Minh City tak trudno rozróżnić noce od dni.
Wolna amerykanka
Dynamika sajgońskiego życia ma pewne uzasadnienie w historii kraju. W czasach podziału Wietnamu na północny i południowy był to największy ośrodek drugiej z tych części, którą z tylnego siedzenia zarządzali Amerykanie.
Życie kwitło tu w najlepsze, w przeciwieństwie do komunistycznej północy. Sprzyjały temu: wolny rynek oraz liberalna polityka Jankesów w wielu dziedzinach życia. Zwykło się nawet mawiać, że mieszkańcy Sajgonu najpierw robią, a później myślą, zupełnie inaczej niż ich kamraci z północnego Hanoi.
Po druzgoczącej wojnie domowej i zjednoczeniu kraju nastroje początkowo opadły, ale po serii reform gospodarczych w latach 80. XX w. Sajgon, już pod nową nazwą, wrócił do gry. Metropolia w krótkim czasie zyskała miano centrum biznesowego kraju, a do jej panoramy dołączały kolejne wieżowce ze szkła i metalu. Na ulice powróciła "wolna amerykanka", handlowano wszystkim i wszędzie.
Życie zaczęło biec w zawrotnym tempie, jakby doba nie była ograniczona magiczną liczbą 24 godzin. Chociaż Hanoi pełniło funkcję stolicy Wietnamu, to Ho Chi Minh City aż do dzisiaj nosi miano jego centrum gospodarczego. Zarządzając poważną firmą, nie sposób nie mieć tu biura, lub co najmniej przedstawicielstwa.
Dzielnice biznesowe pełne są Wietnamczyków w dobrze skrojonych garniturach, którzy z wolna zamieniają się w japońskich salary men, czyli wiecznie zajętych pracowników korporacji.
Ceny gruntów i nieruchomości rok w rok rosną do niespotykanych wcześniej poziomów, a młodzi mieszkańcy kraju nad Mekongiem mierzą się z podobnymi problemami, co ich europejscy rówieśnicy. Work hard, party harder – idea ta jest im bardzo dobrze znana.
Ślady imigrantów w Sajgonie
Centrum dawnego Sajgonu prezentuje się nad wyraz klasycznie. Dużą spuściznę zostawili tu po sobie Francuzi, którzy nie omieszkali przebudować centrum miasta na własną modłę. Bez większych uprzedzeń stawiali w nim wierne kopie budynków rodem znad Loary. Mamy więc operę, która przypomina paryski Petit Palais, a niedaleko stoi Nha Tho Duc Ba, czyli wietnamska katedra Notre Dame powstała z cegieł dostarczonych z Tuluzy.
Obcokrajowców było zresztą więcej, o czym przypominają meczet i świątynia hinduistyczna, obie ufundowane przez społeczności z Indii.
Współcześnie Ho Chi Minh City nadal doświadcza napływu obcokrajowców. W rankingach ekspatów, czyli specjalistów osiedlonych poza granicami własnego kraju, zajmuje ono wysokie pozycje jako miejsce idealne do życia. Bogate życie nocne, smaczne uliczne jedzenie i koszty życia wciąż znacznie niższe od zachodnich – czego chcieć więcej?
Dawny Sajgon doświadcza też innego rodzaju migracji. Jako prężny organizm miejski przyciąga tłumnie mieszkańców prowincji, przybywających za pracą i lepszym życiem. Osiedlają się oni w zewnętrznych dzielnicach, stale powiększając nieformalny areał miasta, a nierzadko tworząc slumsy. Takim sposobem populacja Ho Chi Minh City ciągle wzrasta, zapychając i tak już ciasne ulice kolejną rzeszą dymiących skuterów.
Żyć jak Ròm
Idealnie odzwierciedla to Ròm. To imię wietnamskiego chłopca, który jest bohaterem dramatu o takim tytule (2019, reż. Tran Thanh Tuy). Film wywołał w Wietnamie wiele kontrowersji i przez jakiś czas nie można było go wyświetlać w lokalnych kinach. Kiedy w końcu zezwolono na projekcje, to w mocno ocenzurowanej wersji. Ta niezależna produkcja w surowy sposób przedstawia realia życia na sajgońskich ulicach, w dzielnicach, które dalekie są od błysku reflektorów.
Nie mija się ona zbytnio z prawdą, co zapewne zabolało wietnamskich cenzorów. Jej główny bohater, 14-letni Ròm, sprzedaje losy na loterię ubogim mieszkańcom metropolii, którzy liczą, że w ten sposób odmienią swój podły los. Sceneria przedstawiona w filmie wiernie obrazuje jej przeludnione, uboższe części. Całe rodziny żyją tu w podłych i ciasnych klitkach albo naprędce skleconych szałasach nad brzegiem rzeki Sajgon.
Wąskie alejki zastawiono po brzegi klamotami, budami sprzedającymi mocną kawę i papierosy na sztuki albo stoiskami z parującą zupą phở. Stąd nie sposób nawet wyjechać skuterem, ledwie starcza miejsca, aby stawiać kroki. Gdzieniegdzie uliczki zbiegają się na bazarowych placykach pełnych sprzedawców chlebowca, pomelo czy smoczych owoców, w zależności od sezonu.
Mężczyźni siedzą na małych stołkach z plastiku paląc tani, mocny tytoń z thuốc lào, tradycyjnych bambusowych tub. Tak oto wygląda druga twarz metropolii, którą nie sposób poznać podczas krótkiej turystycznej wizyty. Przetrwanie w tym nieobliczalnym tłumie wymaga cierpliwości i ustępstw, zwłaszcza w ruchu ulicznym. Ciężko o inną poradę w mieście, w którym na jednego mieszkańca przypada już prawie jeden jednoślad.
Czytaj więcej: Zima 2022/2023 już w biurach podróży. Zaskakujące kierunki